Polska historia ma wielu wspaniałych bohaterów. Ale Bohaterów tej rangi, co rotmistrz Witold Pilecki, najwyżej kilku. Człowiek, który z własnej woli, z wyboru - w całym tego słowa znaczeniu - dał się Niemcom schwytać w łapance i wywieźć do Auschwitz, po to, by zdokumentować Holokaust, a następnie dać o nim świadectwo światu, zasługuje na pomniki i ulice w każdej stolicy wolnego świata. To bohater, z którego możemy być tylko dumni, w dodatku bohater wciąż niedoceniony przez świat w stopniu, na który by zasługiwał. Budujmy rotmistrzowi Pileckiemu pomniki, kręćmy o nim filmy, łącznie z mityczną wielką hollywoodzką produkcją historyczną, przypominajmy o nim światu przy każdej możliwej okazji. Zasłużył na naszą najlepszą pamięć - i nie ma tu żadnych wątpliwości. Jeśli więc rotmistrz Pilecki należy do tych kilku najważniejszych postaci, w wyjątkowy sposób upamiętnionych w Muzeum II Wojny Światowej, to możemy powiedzieć tylko jedno: właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Nie sposób jednak zrozumieć intencji nowego kierownictwa Muzeum II Wojny Światowej, które dosłownie tuż obok Pileckiego, w tym samym polskim wojennym panteonie, próbuje postawić Romualda Rajsa „Burego” czy Józefa Kurasia „Ognia”. Na wystawie poświęconej żołnierzom wyklętym witają nas od niedawna właśnie wielkie fotografie „Burego” i „Ognia” - dowódców antykomunistycznego podziemia, którzy jednak mają na rękach krew nie tylko kolaborantów i zdrajców, ale też niewinnych polskich obywateli.
Obaj byli postrachem milicji i ubecji, ale obaj też przekraczali granice, za którymi nie ma już mowy o jednoznacznym bohaterstwie, za to zaczynają się udokumentowane oskarżenia o zbrodnie wojenne. O zbrodnie na obywatelach własnego państwa.
Nie zamierzam tu obwieszczać własnego zdania na temat tego, czy można jednocześnie być bohaterem i zbrodniarzem - szczerze mówiąc, trudno by mi było o jakąś ogólną kategoryczną odpowiedź, choć w tych dwóch wypadkach akurat mam wyrobione zdanie. Ale nie o to tu chodzi. Możemy się o „Burego” i „Ognia” spierać w nieskończoność, możemy zastanawiać się nad ich wyborami i okolicznościami historycznymi, w których były podejmowane. Jestem w stanie wysłuchać nawet prób ich obrony.
Nie oszukujmy się jednak. Ani „Bury”, ani „Ogień” nie są ludźmi, których dałoby się w pełni rozgrzeszyć. Nie rozgrzeszyliby ich również współcześni. Gdyby „Bury” i „Ogień” mogli stanąć przed sądem Polskiego Państwa Podziemnego, istniałoby naprawdę wysokie prawdopodobieństwo, że usłyszeliby tam wyrok identyczny z tym, który wydano by na zbrodniarzy z Jedwabnego. Jeśli nie ignorujemy historycznej prawdy, możemy o nich mówić w najlepszym razie jako o postaciach tragicznych, dalece kontrowersyjnych, uwikłanych w historię i jej sprzeczności.
Stawianie „Burego” i „Ognia” w przestrzeni symbolicznej na równi z rotmistrzem Pileckim nijak tego nie zmieni. Ani „Bury”, ani „Ogień” naprawdę nie staną się od tego bardziej świetlanymi postaciami. Boję się za to, że coraz bardziej uparte próby obejmowania wspólnym mianownikiem wszystkich, którzy nie złożyli broni po 1945 r., skończą się nie tym, że zbliżymy pamięć o „Bury” z „Ogniem” do tej o rotmistrzu Pileckim, lecz czymś zupełnie przeciwnym. Tym, że to Pilecki zacznie się kojarzyć z „Ogniem” i „Burym”. A to byłaby już nie polityka historyczna, tylko tępa zbrodnia na polskiej historii.
Witold Głowacki,
I zastępca redaktora naczelnego „Naszej Historii”