Po ostatniej wojnie los polskich dzieci nie był godny pozazdroszczenia. Publicyści bili na alarm, obwiniając współobywateli (władze komunistyczne bano się prowokować) o nieczułość i brak odpowiedzialności wobec dzieci. Kłopotem była powszechna nędza, która… rzadko bywa towarzyszką empatii. Odnotowywano dramatyczne rekordy umieralności noworodków. W niektórych miejscowościach wynosiła ona nawet 90 proc. w stosunku do liczby urodzin.
Obszerny tekst Jerzego Zagórskiego na ten temat nosił tytuł „Najważniejsza sprawa”. Niestety, rozżalenie autora nie było bezpodstawne.
Dziecko polskie na kartkę nie dostaje nic
„Ach, gdy gruźlica wycina pokolenie najmłodszych powstańców Warszawy, gdy dzieci pod Sączem puchną z głodu, gdy dla sierocińców w krakowskim nie było latem przez długi czas przydziałów żywnościowych, nie wińcie o to ustrojów, czasów, rządów (…)” — pisał z żalem Zagórski. „W czasie, gdy człowiek kształtuje się i dojrzewa — jeśli będzie się przeciwdziałało jego rozwojowi, w najlepszym razie jeśli nie zginie, to nie dokształci się i nie dojrzeje należycie”.
Niestety, według autora była to w naszym kraju norma: nie tylko w czasach okupacji i tuż po zakończeniu działań wojennych. Źle traktowaliśmy dzieci także wcześniej. Efekty były smutne.
„Może właśnie dlatego naród nasz jest narodem ludzi niedonoszonych, niedorozwiniętych, może dlatego w nim taki irytujący brak dojrzałości, że po prostu składa się z ludzi, o których dojrzewaniu nikt nie myślał, a jeśli myślał, to fałszywie” — oceniał surowo publicysta.
Przykładem takiej niedojrzałości Polaków, według Jerzego Zagórskiego, mogły być dziecięce kartki żywnościowe. W 1946 r. nie różniły się one niczym od tych, które otrzymywali dorośli.
„Zawiera ona (kartka) substancje nie zawsze dla organizmu dziecięcego niezbędne, może służyć jako sposób przymnożenia pożywek (np. alkoholu) dla tatusia, mamusi i starszego rodzeństwa, ale nie jako podstawa do aprowizacji malca” — czytamy dalej w artykule. „Dzieci do 7 lat otrzymują dodatkową kartkę mleczną. Opiewa ona w teorii na ćwierć litra mleka dziennie (…). To tylko na papierze. Od września kartki mleczne moich dzieci są niezrealizowane lub realizowane w bardzo nikłym stopniu”.
Dlaczego tak się działo? Mleko po prostu nie było dostępne. Wydawano jednak w zamian inne produkty. „W grudniu 30 dkg cukierków i puszkę mleka skondensowanego otrzymały (dzieci publicysty) „zamiast”. Teraz w styczniu szklankę marmelady” — wyliczał odważny redaktor „Przekroju” (nowe, komunistyczne władze kiepsko znosiły w tamtych czasach krytykę).
Bywało jeszcze gorzej. „Dziecko polskie w Krakowie na kartkę swą nie dostaje nic, ani owoców, mimo że pod owocami uginały się ławki na rynku, ani mleka pełnego, ani dodatkowego cukru. Nie dostaje również tych preparatów, które jako pomoc dla naszego kraju przysyła zagranica, np. sago (chodzi o rodzaj mączki wyrabianej z palmy sagowej, można z niej np. piec podpłomyki). Nie ma mowy o kaszkach ani pożywkach. Któż by o tym pomyślał (…). To, aby dzieci nie skarlały, jest pozostawione głównie przemyślności rodziców”.
To dotyczyło także m.in. Zamojszczyzny. Ten region był szczególnie przez wojnę doświadczony. Okazuje się, że tuż po wojnie los najmłodszych spotykał się z obojętnością komunistycznych władz.
„Być może niejednego, nikczemnie obojętnego na los dzieci, egoistycznego człowieka dopędzą moje słowa” - zastanawiał się Jerzy Zagórski. „Dawno by się już odrzuciło pióro, gdyby się nie wierzyło w korygującą obyczaje ich moc”.
Nie tylko ten publicysta martwił się losem najmłodszych…
Żebractwo i gruźlica
„Przez kilka lat (wojennych) nie było w Polsce przyrostu naturalnego, choć trzeba przyznać, że na panujący terror i nędzę społeczeństwo odpowiedziało aktami rodzicielskiego heroizmu. Na Pomorzu i w Wielkopolsce ludność do 1941 r. utrzymała swój przyrost przedwojenny” — pisał w 1947 r. na łamach „Przekroju” Jan Dobraczyński. „W Warszawie aż do 1943 r. było (jeśli nie brać pod uwagę getta) ciągle więcej urodzin niż zgonów”.
Jan Dobraczyński stwierdził, że społeczeństwo polskie podjęło „nieprawdopodobną walkę o dzieci”, która… została przegrana. W Polsce od 1942 r. nie notowano już przyrostu ludności. Działo się to także po zakończeniu działań wojennych. Dane były zatrważające.
W 1945 r. nadwyżka zgonów nad urodzinami wynosiła w całym kraju aż 150 000. Uważano wówczas, że to wynik dużej umieralności ludzi starszych, którzy bardzo źle znieśli wojenne trudy. Jednak np. Irena Sendlerowa na łamach „Opiekuna Społecznego” dowodziła, że był to błąd rozumowania. Według niej, takie złowrogie dla przyszłości narodu statystyki wynikały z wielkiej umieralności niemowląt w tych trudnych, powojennych czasach. W samej Warszawie w marcu 1946 r. umierało 25 niemowląt na 100 urodzonych.
„Jest to jednak jeszcze niczym wobec sierpnia 1946 r., gdy na 405 urodzeń żywych było 161 zgonów niemowląt” — czytamy w jednym z artykułów. „Nie, to nie starszych ubywa, ale to właśnie dzieci nie przybywa”.
Dowodziły tego statystyki. Wynikło z nich, że tuż po wojnie było w naszym kraju 359 200 pięciolatków, 341 900 czterolatków, 328 300 trzylatków, 312 900 dwulatków oraz 312 200 dzieci mających rok (urodziły się w 1944 r.). Jak wynika z tych statystyk — dzieci rodziło się coraz mniej. Ten stan uznano za katastrofę biologiczną.
Zastanawiano się w prasie nad tym, co można zrobić? Pisano o potrzebie zwiększenia „higieny niemowlęcia” oraz m.in. o potrzebie większej, skuteczniejszej opieki nad dziećmi. Bez takich zmian niektóre maluchy miały małe szanse na przetrwanie.
„Sprawa higieny niemowlęcia przedstawia się w dalszym ciągu źle” — pisał Jan Dobraczyński. „Brak całego szeregu środków wywołuje epidemie na klinikach. Tragicznie wygląda też stan wychowania i poziomu moralnego dzieci starszych”.
Nie były to słowa bez pokrycia. Według statystyk z 1936 r., na ok. 52 400 ankietowanych łódzkich dzieci, napoje alkoholowe „używało” aż 85,2 proc. z nich. 1665 z tych małych respondentów piło je codziennie! „Jak jest, teraz możemy sobie tylko wyobrazić” — czytamy na łamach „Przekroju”.
Było znacznie gorzej… Wielu najmłodszych żyło także z żebractwa na ulicach. Niektórzy zarabiali w ten sposób na całe rodziny. Zainteresowano się losem 47 takich dzieci. Okazało się, że aż w 44 przypadkach występowały u nich różne „niedorozwoje” (wykazywały np. znacznie mniejszą inteligencję niż przewidywały normy), a np. aż 26 z nich cierpiało na gruźlicę.
Takimi dziećmi często nie miał się kto zajmować. Stwierdzono, że w 1946 r. na 6 900 000 wszystkich dzieci w naszym kraju aż 1 500 000 (22 proc.) stanowiły sieroty, dzieci porzucone oraz półsieroty.
Granice upływu krwi
„Sytuacja jest bardzo zła. Odrobić trzeba wiele — nie tylko za lata wojny, ale także za lata lekkomyślnego pokoju (chodzi o okres międzywojenny)” — pisał Jan Dobraczyński. A potem wyliczał: „Francja, hołdująca zasadzie małej ilości dzieci, liczyła przed wojną 42 miliony (mieszkańców), dziś liczy 40,5 mln. Myśmy liczyli 35 mln — dziś liczymy 24 mln. A Niemcy liczyły 66 mln, a dziś po przegranej dla siebie wojnie — 68 mln (…). Doszliśmy do granicy upływu krwi. Cóż jednak pomoże nam powstrzymywanie krwawienia, jeśli krwi zabraknie w żyłach?”.
Katastrofalną sytuację potęgowało powszechne poczucie braku bezpieczeństwa. Wynikało to m.in. z fatalnego stanu polskiej gospodarki. Był to wynik „wielkich strat materialnych” naszego kraju, które powstały podczas wojny. Niektóre części Polski (np. Warszawa) przypominały po wojnie pustynię. Jak zauważył Marcin Zaremba w książce pt. „Wielka trwoga. Polska 1944–1947”, w tym czasie w najgorszej sytuacji były osoby mniej mobilne i nieprzedsiębiorcze, pozbawione rodzinnego wsparcia, a więc ludzie starzy, samotne matki z dziećmi, pogorzelcy, przesiedleńcy.
Zauważył też, że śmiertelność wśród niemowląt w rodzinach repatriantów wynosiła nawet 40—50 proc. (przyczyną były głównie złe warunki sanitarne podczas porodów). Odnotowywano prawdziwe rekordy. W niektórych miejscowościach, np. w okolicach Kielc, wynosiła ona nawet 90 proc. w stosunku do liczby urodzin. W Bydgoszczy w dniach 5 lutego — 25 lipca zmarło aż 554 dzieci w wieku do dwóch lat. Dlaczego tak się działo?
„Wystarczy popatrzeć na dzieci” — czytamy w piśmie „Ziemia Pomorska” z sierpnia 1945 r. „Są to małe kościotrupki”.
„Jest u mnie naga bieda i głód, głoduję z dziećmi niemal całymi dniami, nawet brak nam tego kawałka chleba” — opowiadała w kwietniu 1945 r. jedna z mieszkanek Kraśnika. „O Boże, zlituj się nade mną, bo z głodu poumieramy”.
W niektórych miastach organizowano pomoc, ale była ona niewystarczająca. „Obok dzieci widać i starszych, w zniszczonych, poobrywanych ubraniach, z wychudłymi twarzami (…)” — tak według relacji „Gazety Lubelskiej” z 25 lutego 1946 r. wyglądał punkt dożywiania przy ul. Betonowej w Lublinie. "Przecież to punkt dożywiania dzieci, czy i dorosłym wydaje się tu zupę? — pytamy (o to) kierowniczki. „Nie, to rodzice przyszli z naczyniami na obiad, bo dzieci, nie mając butów, albo chore, nie mogły się same zgłosić” — odpowiada (kierowniczka)”.
Reporter dowiedział się, że w tym czasie z dożywiania w tym punkcie korzystało ok. 300 dzieci. Dostawały głównie zupę. Dlaczego? „Dawniej dawaliśmy codziennie chleb do zupy, lecz obecnie, z braku mąki, tylko raz na kilka dni możemy dać po kromce” — tłumaczyła gazecie kierowniczka lubelskiego punktu dożywiania.
Sytuacja żywnościowa w kraju polepszyła się dopiero w 1948 r. Wtedy zbiory były bardzo udane. Poprawiło się zaopatrzenie w podstawowe produkty spożywcze. Stopniowo malała także śmiertelność noworodków (warunki sanitarne w szpitalach stawały się coraz lepsze), co pozwoliło na stopniowy wzrost przyrostu naturalnego.
Cudem uniknęliśmy katastrofy demograficznej, która groziła nam po wojnie.
- Lublinalia w browarze perła. Zobacz jak bawili się studenci drugiego dnia
- Lublinalia dzień trzeci: na scenie wystąpił Young Igi a także Kult. Zobacz zdjęcia
- Kibice na meczu żużlowców Motoru z Wilkami. Część II
- Nawet pogoda nie popsuje humorów kibicom Motoru! Zobacz fanów na meczu z Wilkami
- Food trucki zaparkowały pod felicity. Zobacz zdjęcia
- Zabawa w zielonym sercu miasta. Trwa II festiwal przyrody. Zobacz zdjęcia