Reporter zobaczył tam kolejnych chorych leżących w łóżkach. Za nimi były następne drzwi, zza których dochodził „zmieszany gwar męskich głosów” oraz jakieś okrzyki. Tam zaproszono Jerzego Waldorfa oraz towarzyszących mu fotografów.
O ucieczce nie było mowy
„Drzwi otworzyły się i zamknęły za nami i — włosy stanęły nam dęba na głowach (…)” — wspominał pan Jerzy. „Wpatrywało się w nas, nagle umilkłych około 60-ciu obłąkanych. To przecież był ten oddział dla niebezpiecznie chorych, więc nie ulegało wątpliwości, że za chwilę się na nas rzucą. A wówczas co robić?! O ucieczce stąd nie było mowy. Drzwi — jak rzekłem — były bez klamki, szyby w oknach ze szkła okrętowego (miały ponad 1 cm grubości, nie można ich było stłuc). Staliśmy, szykując się na najgorsze, kiedy lekarz obrócił się do nas i rzucił: „Może panowie porozmawiacie z pacjentami?”.
Jerzy Waldorf odwiedził zakład dla umysłowo chorych w podkrakowskim Kobierzynie. Naliczył tam wówczas blisko 50 budynków zakładowych, w tym cztery pawilony, w których przebywało w sumie 250 obłąkanych. Reporter nie wybrał się tam „z powodu ciekawości”. Próbował, jak tłumaczył, stwierdzić, w jaki sposób „na tym odcinku przedstawia się wina niemiecka i czy należałoby wpisać ją - obok innych win Niemców - do polskiego rejestru”. Rozmawiał o tym z lekarzami, ale także z pacjentami kobierzyńskiego zakładu (wszyscy mieli na sobie niebieskie piżamy). Nie było to łatwe.
Pensjonariusze nawiązywali wprawdzie kontakt, ale raczej na swoich warunkach. Jeden z nich opowiadał np., że ojcem jego żony był sam Pan Bóg, który zresztą podczas rozmowy siedział pod stołem i nie chciał stamtąd wyjść. Inny wygłosił wielką mowę przeciwrządową, chociaż trudno było zrozumieć, „jakie miał pretensje”. Nie wszystkie relacje były jednak tak abstrakcyjne. Byli tacy pacjenci, z których opowieści wynikało np., że „Niemcy wystrzelali im rodzinę”, że „biło ich gestapo”, że przebywali w obozach lub na robotach przymusowych. Jednemu z mężczyzn w 1940 r. niemieccy oprawcy zakatowali narzeczoną.
Z niektórymi z obłąkanych nie udało się jednak zamienić nawet słowa. „Zacząłem się rozglądać po sali (…)” — ciągnął swoją opowieść reporter „Przekroju”. „W przeciwnym rogu klęczał na podłodze mężczyzna nieokreślonego wieku, o ascetycznej twarzy, i modlił się. Nad nim, nad ławką, tkwił w dziwnej pozycji pół siedzącej, pół stojącej chudy, drobny człowiek, z rękami założonymi jedna na drugą, wpatrzony niezmiernie w ten sam punkt przestrzeni. Tkwił tak — jak się dowiedziałem — całymi dniami, choć w podobnie męczącej pozycji żaden zdrowy człowiek nie wytrzymałby godziny. Inni siedzieli otępiali lub wiedli ze sobą ożywione, niezrozumiałe rozmowy, albo też kręcili się po sali, gestykulując”.
Lekarze podkreślali, że to doznane podczas wojny okrucieństwa wyzwoliły u części kobierzyńskich pacjentów obłęd.
Jak na krześle elektrycznym
Coś tu było jednak nie tak… Reporter „Przekroju” miał wcześniej inne wyobrażenie o miejscach, w których przebywali obłąkani. W przedwojennych polskich placówkach psychiatrycznych często dominowali furiaci, którzy „w ustawicznym pisku i wrzasku, odziani w kaftany, kłębili się” w swoich pawilonach. Wielu z nich opluwało się nawzajem, gryzło czy okładało pięściami. Tymczasem w Kobierzynie było spokojnie. Takie wrażenie można było odnieść nie tylko w części, gdzie przebywali mężczyźni.
„Kiedy przeszliśmy potem na oddział dla najciężej umysłowo chorych kobiet, skonstatowaliśmy to samo: oddział ten również nie miał w sobie nic z klasycznego pawilonu szalonych” — dziwił się Waldorf. „Raczej te chore robiły wrażenie dziwaczek, najczęściej smutnych, rzadko hałaśliwych i podnieconych”.
Skąd taki spokój? Jak dowiedział się reporter, u pacjentów zastosowano nowe metody terapii. Były to wstrząsy elektryczne. Dzięki nim podobno „przebijano szal obłędu”, który owijał obłąkanych (o takich metodach radzenia sobie z obłędem możemy przeczytać m.in. w słynnej autobiograficznej książce Sylvii Plath pt. „Szklany klosz”; wydano ją w 1963 r.). Jak tłumaczył reporter „Przekroju”, owa kuracja była czymś podobnym do stosowanej w USA… kary śmierci na krześle elektrycznym. Choremu przykładało się do skroni płytki metalowe połączone z aparatem wytwarzającym napięcie elektryczne (zwykle o napięciu do 150 V i natężeniu 0,9 A). Co było potem?
„Włącza się prąd, który oczywiście chorego nie zabija, lecz pozbawia na krótką chwilę przytomności. Po czym, drogą jeszcze nie dość zbadanych przemian fizjologicznych, chory budzi się na pewien czas jako osobnik, z którego psychiką można nawiązać kontakt” — tłumaczył czytelnikom Jerzy Waldorf. „Tuman obłędu osłaniający jego świadomość jest zmazany jak kreda gąbką z tablicy”.
Tyle że ten stan trwał zwykle tylko kilka minut. Jednak po takiej kuracji (powtarzano ją zwykle wielokrotnie) chory nie był już agresywny, ale raczej otępiały. Pogarszała się też często u poddanych elektrowstrząsom pacjentów pamięć. Inną szokową metodą był tzw. wstrząs insulinowy (nie jest już w medycynie stosowany). Podawano pacjentom końskie dawki tego leku. Po co? Jak tłumaczył reporter, wtedy „funkcje organiczne w człowieku zaczynają zanikać” i pacjent doprowadzany był do „granicy bliskiej śmierci”.
„Ciekawe jest jednak, że w tym krańcowym zapadzie chory ma odruchy nie konania, lecz przeciwnie - takie, jakie miewają niemowlęta po przyjściu na świat” - tłumaczył reporter „Przekroju”. „Jest pogrążony w głębokim śnie, reaguje na naskórkowe podrażnienia z zewnątrz jedynie skurczem wielkich palców u nóg, podczas gdy ustami imituje funkcję ssania”.
Wówczas takiego nieszczęśnika stopniowo przywracano do życia, „jak gdyby powtórnie”. Pacjent był podobno spokojniejszy i bardziej świadomy, ale tylko przez jakiś - zwykle krótki - czas. Dlatego takie kuracje powtarzano wielokrotnie.
Ofiary prześladowań
„W wypadku obu tych wstrząsów (elektrycznego i insulinowego) lekarz zyskuje cel najważniejszy — kontakt ze świadomością chorego” — zauważył Jerzy Waldorf. „Może ją (wówczas) zaatakować psychoterapią i psychoanalizą”.
Według ówczesnych lekarzy często (ale nie zawsze) dawało to dobre efekty. Zależało to podobno od stanu zaawansowania choroby umysłowej u poszczególnych osób. Elektrowstrząsy i kuracja insulinowa nie mogły już podobno pomóc np. kobiecie, która wyśpiewywała w Kobierzynie na cały głos tanga, oraz innej obłąkanej, która co jakiś czas powtarzała te same wyrazy („kupa wariatów, kupa wariatów…").
Osoby wpędzone w obłęd bardzo często były ofiarami nazistów, ale także zapewne sowieckich i komunistycznych tzw. nowych rządów (o tym jednak w 1947 r. nie wolno było pisać). Jerzy Waldorf ustalił, że co druga osoba przebywająca w kobierzyńskim zakładzie była „uczestnikiem” różnych prześladowań: tortur, obozów, utraty najbliższych czy np. zsyłki na tereny najciężej bombardowane podczas wojny przez alianckie lotnictwo (dotyczyło to robotników przymusowych). Tak działo się także zapewne w innych psychiatrycznych zakładach.
Pożółkłe fotografie, które stanowią ilustrację tego wstrząsającego reportażu nadal robią wrażenie.„Siostra Służebniczka prowadzi chorą na zabieg wstrząsu elektrycznego. Chora nie lęka się, gdyż nic nie dociera do jej świadomości. Stawianie jednak oporu jest jej naturalnym odruchem. (…) Niemcy tej młodej, zdolnej artystce wymordowali w Powstaniu Warszawskim całą rodzinę. Skutkiem tych przeżyć popadła w obłęd (…)” — czytamy w podpisie pod jednym ze zdjęć.
Pół wieku w szpitalu
Wśród niemieckich ofiar była także pani Aniela z podbiłgorajskiej miejscowości. O tej historii pisałem szczegółowo w 2004 r. Przed ostatnią wojną kobieta mieszkała w Gródkach (gmina Turobin). Jej rodzice mieli wówczas ośmioro dzieci oraz m.in. drewniany dom, kilkunastohektarowe gospodarstwo oraz sporą pasiekę.
W 1940 r. kobieta została wywieziona przez Niemców na roboty do III Rzeszy (miała wówczas 20 lat; zgłosiła się dobrowolnie, w zamian za swojego ojca). Po wojnie nie wróciła. Jak tłumaczył pan Bolesław — kuzyn pani Anieli, rodzina szukała jej na wiele sposobów, m.in. przez Polski Czerwony Krzyż. Bez skutku. W końcu, po wielu latach, uznano, że kobieta zginęła lub zmarła.
Rodzina nigdy o niej nie zapomniała. Co roku w Święto Zmarłych zamawiano mszę świętą za jej duszę, zapalano na cmentarzu świeczkę. Jednak pani Aniela… żyła. Co się z nią przez dziesiątki lat działo? Jak potem ustalono, od 20 listopada 1940 r. do 5 stycznia 1943 r. kobieta pracowała u niemieckich rolników w Kissing (okręg Friedberg). Następnie (do 25 maja 1945 r.) była zatrudniona jako opiekunka do dzieci u nieznanej niemieckiej rodziny. Po wojnie trafiła do szpitala psychiatrycznego. Z jakiego dokładnie powodu tak się stało, w jakich to się odbyło okolicznościach? Nie wiadomo.
Przez ponad pół wieku (od marca 1947 r.) pani Aniela przebywała w szpitalach dla osób psychicznie chorych w Gostyninie, a potem w Stroniu Śląskim i m.in. Bolesławcu. Nie wiedziała nawet, jak się nazywa. Dopiero w 1997 r. (miała wtedy zdiagnozowaną schizofrenię) przypomniała sobie swoje imię, nazwisko oraz opisała wieś, z której pochodziła. Pracownicy szpitala w Bolesławcu jej opowieści nie zlekceważyli. Chcieli pomóc.
Dzwonili m.in. do urzędów gmin w całej Polsce, szukając wsi, która mniej więcej odpowiadałaby opisowi pani Anieli. W końcu dotarli do jej rodziny na Zamojszczyźnie, która była tymi wieściami zdumiona i wstrząśnięta. Bliscy rozpoznali w szpitalu panią Anielę.
Skrawki pamięci
Kobieta wróciła w końcu w rodzinne strony. Gdy kilkanaście lat temu pisałem o pani Anieli, zwróciłem uwagę na losy robotników przymusowych, którzy m.in. z Zamojszczyzny byli transportowani do Rzeszy. Traktowano ich tam jak niewolników. Byli przywożeni w bydlęcych wagonach, zabierano ich skromny dobytek i odzież, a potem pokazywano ich niemieckim rolnikom. Ci wybierali przyszłych pracowników jak na targach zwierząt. Potem robotnicy harowali na niemieckich polach. Zatrudniano ich także m.in. w fabrykach zbrojeniowych lub przy kopaniu rowów i zapór przeciwczołgowych. Gdy nie byli w stanie sprostać wygórowanym wymaganiom, odsyłano ich do obozów koncentracyjnych.
Stres i ciężka praca odbijały się na ich zdrowiu; na opiekę medyczną nie mogli liczyć. Wielu z nich zmarło, niektórzy zapadli m.in. na choroby psychiczne. Dotykały one zresztą także ludzi na okupowanych terenach.
Jak się okazuje, powojenny los osób chorych psychicznie także nie był godny pozazdroszczenia. Opowiada o tym m.in. wstrząsający reportaż z „Przekroju”. Nie wiadomo jednak, w jaki sposób ją leczono i co było wynikiem tego, iż po dziesięcioleciach odzyskała wreszcie skrawki pamięci. Być może zastosowano któryś z nowych tzw. neuroleptyków, czyli leków przeciwpsychotycznych (tak tłumaczyła to rodzina).
- Portfele prezesów. Ile zarabiają szefowie spółek komunalnych w Lublinie?
- Pozytywnie zakręceni ludzie pojawili się w Lublinie. Zdjęcia
- Uroczystość Bożego Ciała w Lublinie. Procesja przeszła ulicami miasta. Zdjęcia
- Horror w Olsztynie, ale jest awans! Motor Lublin pokonał po karnych Stomil
- Weekend z florystyką! Plac Teatralny wypełniły pachnące i kolorowe rzeźby. Zdjęcia
- Polskie i ukraińskie przedszkolaki zatańczyły i zaśpiewały podczas koncertu