„Przyzwoita niewiasta ma głowę, dwoje rąk i nic więcej”. Przepis na szczęście domowe według dawnych poradników

Bogdan Nowak
ze zbiorów autora tekstów
Neurolog Julius Möbius z Lipska próbował dowieść, że kobiety mają mniejsze zdolności umysłowe od mężczyzn. W 1903 r. przeprowadził badania porównawcze. Zmierzył wielkość głów u mężczyzn i kobiet. Nie badał ich jednak sam, ale skorzystał z pomiarów zaprzyjaźnionego kapelusznika. Wyniki były wstrząsające, ale... neurolog je przewidział!

Na podstawie 600 pomiarów stwierdził, że przeciętny obwód głów ludzi z początku XX wieku liczył od 57 do 68 cm. Nie było w tym pozornie nic niezwykłego. Jednak neurolog zauważył pewną frapującą prawidłowość. Otóż według niego najmniejsze głowy miały... kobiety, a wśród nich: złodziejki i prostytutki. Ich czaszki mieściły – jak uważał - niezbyt pokaźne mózgi, co musiało przełożyć się na ich prymitywne zachowanie i skłonności.

To spostrzeżenie poparł odpowiednimi ilustracjami (było to mnóstwo owali symbolizujących głowy widziane z góry), a potem opublikował w pracy pt. „Płeć a wielkość głowy”. Wnioski potwierdzały utartą opinię jaką ówcześni „nosiciele wąsów” mieli na ogół na temat tzw. piękniejszej połowy ludzkości.

Kodeks mieszczański

„Normalny mężczyzna nawet niewysoki musi mieć obwód głowy co najmniej 52 cm, podczas gdy kobiecie wystarczy 51 cm” – pisał ze znawstwem Julius Möbius. „A zatem do wykonania obowiązków kobiety wystarczy mózg mieszczący się w głowie o obwodzie 51 cm, mężczyźnie zaś nie. (Zatem) w mózgu mężczyzny tkwią już od samego początku inne potencjały”.

Neurolog poszedł o krok dalej i wymyślił naukową teorię o „fizjologicznym niedorozwoju kobiety”. Według niej niewiasty nadawały się tylko do „zawodu matki” (oraz kilku pokrewnych). Nie były to głosy odosobnione. Niejaki Otto Weininger w pracy pt. „Płeć i charakter” w ogóle odmawiał kobietom „daru myślenia” i wszelkich zdolności. Takie pseudonaukowe rozważania trafiały na bardzo podatny grunt. Przekładano je na życie społeczne wielu państw europejskich. W Niemczech wprowadzono np. na początku XX w. tzw. kodeks mieszczański (u nas także jego zasady cieszyły się szacunkiem). Były to przepisy, które regulowały i sankcjonowały dominację mężów nad żonami.

Stwierdzono w nim m.in., że to mężczyzna ma „prawo decydowania” (czyli to on podejmuje decyzje w kwestiach spornych) w małżeństwie. Panie zyskały wprawdzie możliwość zawierania umów o pracę, ale musiał na nią wcześniej wyrazić zgodę mąż (mógł on także taką umowę wypowiedzieć). W kodeksie prawnie zatwierdzono także m.in. „domową rolę żony”. Co to oznaczało? Kobietom przypadło w udziale prowadzenie gospodarstwa domowego, wychowywanie dzieci oraz dbanie o męża, a nawet jego... humor. W naszym kraju nikogo to nie dziwiło.

„A któż rodzinie do szczęścia dopomoże? Otóż na matce, na gospodyni opiera się jako na głównym filarze takowa szczęśliwość rodziny, to one właściwie Bóg tak wzniosłym zadaniem zaszczycić raczył (...)” – czytamy w popularnym niegdyś poradniku pt. Szczęście domowe. Dokładna nauka o gospodarstwie domowem oraz poradnik kucharski”. „Może nie dawno jeszcze temu, jakoś w ślubnej ozdobie, w ślubnej szacie, w zielonym wieńcu na głowie, po raz pierwszy z młodym twoim panem z kościoła udała się do przyszłego twego gospodarstwa. I cóż, czy się spełniło wszystko, czy marzenia twoje o szczęściu domowem się sprawdziły?”.

Autor poradnika zapewne uważał, że kobiety powinny po tym jego wywodzie odpowiedzieć stanowczo: "nie”. Bo w takim duchu dalej ciągnął rozważania (pamiętając przy tym, że czytają je istoty mniej inteligentne, czego dowodziły przeróżne obserwacje i badania).

„A jeżeli teraz z cichym westchnieniem i nieśmiało odpowiesz (...), że nieprzewidziane stosunki, te a te przyczyny, albo nawet twój mąż winien: nie tak, moja córko, ty tylko jesteś winna, nie mając może albo tych umiejętności, albo tych cnót, które do utworzenia szczęścia domowego koniecznie są potrzebne” – czytamy w poradniku.

Wszelkie twe cierpienia znoś samiuteńka

Autor książki uważał, że takie nieszczęśliwe niewiasty... wszystkiego mogą się jeszcze douczyć, co poprawi ich sytuację. Na początku powinny jednak zadbać o to, aby miłość do ślubnego w nich nie osłabła. A jeżeli już tak się stało? Należało wówczas przeprowadzić rachunek sumienia i... odkupić winy.

„Jakąż byłaś ty dla niego? Jakożeśty uwzględniała jego życzenia, jego prośby, cóżeśty uczyniła aby go uszczęśliwić?” – pytał autor poradnika jakby wskazywał w czytelniczki palcem. „Boć sama przyznasz, że cię dawniej bardziej kochał, myśli twe odgadywał, najdrobniejsze życzenia wypełniał, na skinienie nawet uważał, nic jemu dla ciebie nie było za trudne, cokolwiekeś mówiła, to chwalił, coś zrobiła, z tego był zadowolony, to ci się podobało, to pochlebiało samolubstwu twemu – ale jakożeś się za to wywdzięczyła?”.

Po tak skonstruowanym rachunku sumienia niemal każda niewiasta, jak się domyślamy, wypadała źle. Co można było w tej sytuacji zrobić? Podobno nie było to aż tak trudne. Aby podgrzać atmosferę w związku wystarczyło ugotować wyjątkowy, smaczny obiad („po to, aby pracujący mąż nadal w ciężkiej swej pracy nie ustawał”), być skromną (i nie wymagać rzeczy „na które onego nie stać”) i nie dąsać się bez powodu.

„Strzeż się tego, abyś ułomności męża twojego przed innemi nie wykrywała! Najwierniejszej nawet przyjaciółce nie powiesz ani słówka, inaczej bowiem już nigdy nie będziesz umiała być cierpliwą!” – czytamy w „Szczęściu domowym”. „Jeżeli zaś bez twojej winy dostało się coś do publiczności, zakrywaj to i uniewinniaj jak tylko możesz, choćby ci się zdało iż te posądzające męża twego pogłoski są słuszne. Wszelkie twe cierpienia znoś samiuteńka (można je było powierzyć jedynie Bogu)”.

Nawet gdy mąż schlany jak świnia wracał do domu z karczmy, kobieta powinna – jak to ujęto – przytłumiać swoje oburzenie. To było przez takiego ślubnego dobrze widziane i mogło być docenione. Ogólnie zresztą kobiety powinny pobyt swojego męża w domu uprzyjemniać jak to tylko możliwe, być dla niego szczerymi, otwartymi i potulnymi oraz nie wpuszczać do serca podejrzliwości (np. dotyczącej zdrady). „Inaczej bowiem nie możesz być spokojną, a szczęśliwą nie będziesz nigdy” – pouczał poradnik.

Jeśli kobieta prowadziła gospodarstwo oszczędnie, miłowała schludność i porządek, nie był gadatliwa, nie miała zbyt wielu przyjaciółek i dobrze gotowała – szczęściu domowemu nic nie groziło. Ile takich nieszczęśliwych kobiet żyło kiedyś w naszym kraju? Tego autor poradnika w swoim poradniku nie napisał. Bez wątpienia jednak po jego opublikowaniu ich liczba nie zmalała.

Nudna figura

„Bardzo gustowną nowością w dziedzinie robótek są hafty na kanwie, siatkowym materiale z grubych nici. Bez żadnego odliczania włókien można na takim materiale wyszywać najpiękniejsze ornamenty na poduszki, narzuty, zasłony, abażury itd.” – czytamy w jednym z żurnali z 1903 r.

Bo można było popisać się przed swoim mężem także innymi, przydatnymi umiejętnościami. Pisma fachowe oraz różne, ilustrowane katalogi zachęcały kobiety do robótek ręcznych na użytek domu. To było dozwolone. Inna aktywność pań stawała się w domowym stadle podejrzana.

„Niech twoja żona czyta – lecz niech sama, broń Boże nie pisze! Niech lubi i zna się na muzyce i teatrze, lecz poza amatorskim domowem graniem na fortepianie niech nie marzy o laurach wirtuozerstwa na publicznych koncertach lub amatorskich scenach” – czytamy w innym poradniku z początku XX w. Coś się jednak powoli zmieniało w tonie tego typu publikacji. Nie wszystkie, nowatorskie pomysły były jednak trafione.

„Mąż powinien być dla żony czymś więcej aniżeli ziewającą i nudną figurą w szlafroku i pantoflach” – postulował w 1906 r. niejaki August Forel.

„O ile dysharmonia seksualna jest grobem małżeństwa, to wspólna sypialnia jest trumną, w której małżeństwo do grobu się układa” – wtórował mu Paweł Klinger, który uważał zresztą iż, „ciągłe obnażanie się przed sobą” poniża we własnych oczach oboje małżonków.

Coraz częściej uważano jednak, że kobiety mogą poznać swoje ciało. Wprawdzie nadal pokutowało powiedzonko, że „przyzwoita niewiasta ma głowę, dwoje rąk i nic więcej”, ale coraz więcej uwagi poświęcano np. kulturze fizycznej pań. Uważano, że powinny one „świadomie gospodarować siłami”. Dlatego należało je uczyć prawidłowego siedzenia, chodzenia, właściwego oddychania itd.

Piękne kobiety... utrzymują rodziny

Panie dojrzewały do zmian w wielu dziedzinach życia. 18 sierpnia 1906 r. Wanda Krahelska, Zofia Owczarkówna i Albertyna Helbertówna dokonały zamachu na Gieorgija Skałowa, znienawidzonego, rosyjskiego generał-gubernatora. Zamach odbył się w Warszawie. Kobiety zrzuciły bombę na pędzący powóz z tym dostojnikiem z balkonu przy ul. Natolińskiej w Warszawie. Atak się nie powiódł, jednak carski dostojnik najadł się strachu. Z czego zresztą Polacy bardzo się ucieszyli.

Kobiety coraz częściej chwytały nie tylko za bomby, ale także za pióra, walcząc nimi o równouprawnienie. Angażowały się też w ruch sufrażystek oraz m.in. walczyły o prawa wyborcze. Nie było to łatwe. Sytuację zmieniła jednak I wojna światowa. Wtedy wiele kobiet zastąpiło walczących na frontach mężczyzn. I to w różnych dziedzinach życia. Zrobiły to z powodzeniem, dlatego nic już nie powróciło na stare, utarte tory. Zmienił się też ton poradników i artykułów prasowych, które często pisały panie. Straciły one m.in. swój moralizatorski charakter.

„Zasadniczo wszystkie kobiety od najładniejszych do najbrzydszych, powinny dbać o swój wygląd zewnętrzny i to nie tylko dla przypodobania się mężczyźnie, ale i ze względów estetycznych” – piała w latach 30. ub. wieku Julia Świtalska, pionierka kosmetologii lekarskiej w naszym kraju oraz specjalista chorób wewnętrznych. „Dziś kobiety, gdy ich tak wiele musi pracować na utrzymanie swoje i rodziny (jaka zmiana! – przyp. red.), powinny troszczyć się o swój wygląd również z pobudek praktycznych. We wszystkich zawodach akcje starszych kobiet źle stoją”.

Dlatego młodość należało – w miarę możliwości – przedłużać, a nawet „konserwować” głównie dla... siebie. Jak zauważyła pani Julia lepiej wyglądają wówczas nie tylko gospodynie domowe, ale też pracowniczki biurowe, nauczycielki czy lekarki (o robotnicach nie wspomniała). Widać, że los polskich pań zmienił się. Mężów zastąpił jednak inny, bezwzględny uzurpator.

„Moda mimo swoich najdziwaczniejszych fantazyj, pozostanie jeszcze bardzo długą wszechwładną władczynią kobiet” – czytamy w poradniku pani Julii. „Królowa ta nakazuje dziś pod grozą wykluczenia ze świata elegancji i szyku nie być zanadto otyłą. Wszelka przesada bywa jednak zgubna dla zdrowia i estetycznego wyglądu”.

Bo, aby zdobyć pracę należało mieć nie tylko umiejętności, ale także dobrą prezencję. Co by na to powiedzieli szacowni, kanapowi mężowie z początku XX wieku?

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kobieta

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia