Mój kochany Tarnopol umarł

Wanda Kopaniecka z dzieckiem znajomych
Wanda Kopaniecka z dzieckiem znajomych archiwum rodzinne
Jak pisze w swoim wierszu Wanda Kopaniecka, w życiu dwie wielkie miłości. Pierwsza to jej ukochane dzieci. Druga to kresowy Tarnopol, miasto jej dzieciństwa i młodości

Na powitanie Wanda Kopaniecka otwiera gruby, niebieski notatnik zapisany starannym, równym pismem. To wiersze. W tym "Moje dwie miłości" pisze o uczuciach. Pierwsza miłość do ukochanych dzieci, a druga do Tarnopola, jej miasta ukochanego. Z trudem powstrzymuje wzruszenie, gdy opowiada o Kresach. Jej Kresach. I zabiera nas na spacer po Tarnopolu. Najpierw jest ulica Tatarska i mały, biały dom pokryty błyszczącą w słońcu cynkową blachą.

- I ten zapach mojego dzieciństwa - zamyka na chwilę oczy. - To bzy. Jak one pachniały. A rosły przy każdym domu. Wszystkie domy były niemal takie same. Nie, naprzeciwko naszego był jeden taki piętrowy, ze sklepem pana Gadomskiego. Gdy idziemy dalej, dochodzimy do parku...

Jednak wcześniej jest romans rodziców. On odbywa właśnie służbą wojskową i przyjeżdża do Ujeścia pod Sosnowcem. Ona zjawia się w tej miejscowości na wypoczynek, nad rzekę. Później jego rodzice w złości pytają, po co mu rozwydrzona pannica z miasta. Ona musi się nasłuchać, że traci czas na jakiegoś chłopka ze wsi. Gdy tylko on wychodzi do cywila, jak w melodramacie, uciekają, ślub biorą w prawosławnej cerkwi. I najpierw w ich wspólnym życiu jest wołyński Łanowiec, gdzie na świat przychodzi Wandzia...

- Jednak tam zdążyłam pomieszkać dwa tygodnie - opowiada pani Wanda. - Tato był kolejarzem i znajomy maszynista powiedział mu, że w Tarnopolu, w zakładach kolejowych, jest miejsce dla tokarza. Rodzice nie zastanawiali się ani chwili. Mieliśmy zamieszkać w kolejowym bloku, ale mama namówiła ojca na ten domek przy Tatarskiej. Zawsze chciała mieszkać sama i mieć ogródek.

Idąc Tatarską, docieramy do parku wzorowanym na słynnym krakowskim parku Jordana. Centralnym punktem było popiersie, które Sowieci wymienili później na podobiznę Stalina. Obok był amfiteatr, wokół którego organizowano huczne zabawy taneczne. Dalej znajdował się kopiec, gdzie z kolei umieszczono, już po wrześniu 1939 roku, popiersie Lenina.

- Wokół tego kopca biegały zawsze dzieci - wspomina pani Wanda. - Pamiętam, jak kiedyś przyszli tam sowieccy wojskowi, w mundurach, z kieszeniami pełnymi cukierków. Zaczęli nam mówić, że Boga nie ma. Najmłodsi uderzyli w płacz. Wówczas zawołali jednego z malców i kazali mu mówić "Boh, Boh daj pieroh". Pierogi się nie pojawiły. Po czym nakazali mu powiedzieć "Sowiet, Sowiet daj kanfiet" i wtedy dali mu cukierki... Taka to była laicyzacja.

Z parku idziemy w kierunku ulicy Piłsudskiego i centralnego skweru. Za parkiem był stadion sportowy. Pomnik Marszałka na Kasztance, ławeczki wokół i sklepy. Te lepsze sklepy. Reprezentacyjne centrum miasta.

- Chodziłam do polskiej szkoły, ale językiem dodatkowym był ukraiński - opowiada pani Wanda. - Moją przyjaciółką była Marysia Buczyńska, córka policjanta. Razem poszłyśmy pewnego dnia do dyrektorki, aby zaprotestować przeciwko temu językowi. Wówczas nauczycielka tłumaczyła nam, że żyjemy w takiej krainie... Ale my, polskie dzieci, było nas piętnaścioro na trzydziestoosobową klasę, trzymaliśmy się osobno. I na przerwach szeptaliśmy... Po co uczyć się języka narodu, który nie ma nawet państwa. Teraz oczywiście widzę, jakie to było niemądre. Znam rosyjski, ukraiński i wcale nie żałuję.

Ale jak natychmiast dodaje pani Wanda, żadna nacja nie miała krzywdy. Były trzy kościoły, trzy cerkwie i trzy bożnice. Gdy była lekcja religii, przychodził i ksiądz, i pop, i rabin. I natychmiast przyznaje, że rzeczywiście Polacy uważali się za lepszą nację i już chętniej - cytując - przystawali z "Żydkami" niż z Ukraińcami. Bo i nacje musiały uczyć się żyć obok siebie. A dysonans dawało się często odczuć, bo i pamiętano polsko-ukraińskie walki w 1918 i 1919 roku.

Pani Wanda z tatą podczas wakacji na Wybrzeżu. Był rok 1939. Do Tarnopola wracali w pośpiechu
Pani Wanda z tatą podczas wakacji na Wybrzeżu. Był rok 1939. Do Tarnopola wracali w pośpiechu archiwum rodzinne

Siostry ojca pani Wandy. Jego rodzina wywodzi się z polskiej części Śląska należącego do II Rzeczpospolitej
(fot. archiwum rodzinne)

Oto jej korepetytorem był Ukrainiec, nauczyciel matematyki, syn ukraińskiego sąsiada. Pewnego razu jej brat, pomagając sąsiadom przy pracach porządkowych, znalazł plik ulotek. Ojciec pani Wandy po przeczytaniu nie miał wątpliwości, że to robota nacjonalistów ukraińskich. Ostrzegł sąsiada, aby nieco "zmitygował" syna, gdyż może trafić do Berezy Kartuskiej. Ten odparł: jeśli Polacy mnie nie zabiją, to zrobią to nasi...

Wojna to zmieniające się armie i język w szkole. I przeprowadzki. Pamięta ludzi stłoczonych w piwnicy ich kolejnego lokum. Ojca wywieźli Rosjanie na Syberię. Potrzebowali kolejarzy. Udało mu się później wyjść z armią Andersa i do Polski już nie wrócił. Mama została z czwórką dzieci. Najstarszy brat pracował już na kolei.

Przy banalnej kłótni, gdy uderzył go Niemiec, oddał cios. Zanim Niemiec odzyskał przytomność, wskoczył do pociągu odjeżdżającego właśnie do Warszawy. Zdążył tylko krzyknąć kolegom, aby opowiedzieli wszystko matce. Skończył u ciotki w Milanówku, gdzie ukrywał się w stodole.

- Gdy Niemcy przyszli do nas do domu, mama udawała skrajną histerię, oskarżała ich, że zabili jej syna... - wspomina pani Wanda. Ona musiała zająć się najmłodszym bratem. Siostra pracowała u znajomego lekarza, opiekując się jego dziećmi. Mama natomiast pracowała w winiarni.

Okupację niemiecką zapamiętała także za sprawą... granicy. Wyznaczono ją między Galicją i Wołyniem. W tym czasie bratowa mamy błagała o pomoc, gdyż zachorował jej mąż. Zadecydowano, że Wanda pojedzie zająć się dziećmi. Przez granicę przemycić miał ją znajomy maszynista. Umowa była taka, że gdy tylko pociąg zwolni, ma z niego wyskoczyć, a po przekroczeniu granicy wskoczyć ponownie. Najpierw wyrzuciła walizeczkę, po chwili wyskoczyła, starając się udawać, że pasie stado gęsi, które były w pobliżu. Jednak niemiecki wartownik ją zauważył.

- Byłam przerażona, płakałam i skłamałam, że jadę do matki - opowiada. - Wówczas Niemiec westchnął, powiedział coś o wojnie i pokazał mi rodzinną fotografię. Żonę i dwie córki. I pozwolił iść dalej.

Później był trzynastokilometrowy marsz. W towarzystwie przemytnika zboża, który znalazł się w takiej sytuacji jak ona. Miał o tyle szczęście, że Niemiec go nie zauważył. Od maszynisty odzyskała wałówkę, którą wiozła do cioci. Maszynista jak ją ujrzał, wzruszył się do łez. U cioci została trzy miesiące.

Pani Wanda z tatą podczas wakacji na Wybrzeżu. Był rok 1939. Do Tarnopola wracali w pośpiechu
(fot. archiwum rodzinne)

Po powrocie pracowała jako pomoc kuchenna na stołówce firmy rozbudowującej tory. Zatrudnieni w niej byli głównie Polacy z Górnego Śląska.

- Mama strasznie się bała, że Niemcy wywiozą mnie na roboty - wspomina pani Wanda. - Wyłapywali wówczas wszystkich młodych stanu wolnego. I mama wpadła na pomysł, że wyda mnie za jednego z tych Górnoślązaków. Był dużo starszy ode mnie i ja nie wiedziałam, o co chodzi. Byłam dzieckiem, bawiłam się jeszcze lalkami... Mama stwierdziła, że on jest starszy, mądrzejszy, potrafi zadbać o moje bezpieczeństwo.

Zbliżał się front, coraz wyraźniej słychać było kanonadę. Firma, w której pracował nowy mąż pani Wandy, teraz była wykorzystywana do wywożenia na Zachód wszystkiego, co tylko się da.

Tymczasem w 1943 urodziła się najstarsza córka pani Wandy. Pewnego dnia jej mąż przyjechał i powiedział, że Rosjanie idą i lada chwila zajmą Tarnopol. Ale na Śląsk nie dojdą. Że zabiera na zachód ją i córeczkę. Na decyzję miała kilka minut, mama i siostra były w pracy. Zdecydowała się, że zabierze z sobą najmłodszego brata. Ponieważ nie miał dokumentów, schowali go pod ławką...

- W pewnym momencie, już na Śląsku oddzielono starszych ludzi od młodszych i nas powieziono dalej - wspomina pani Wanda. - W końcu wylądowaliśmy na robotach o okolicy Cottbus. Wówczas wydawało nam się, że to koniec świata...

Takie to było rozstanie pani Wandy z Kresami. Jak dziś wspomina, nie zdążyła się nawet z nimi pożegnać. Później długie dziesiątki lat za Tarnopolem tęskniła. Jednak, gdy pojechała tam po latach stwierdziła, że to nie jest już kraina jej dzieciństwa, że jej Tarnopol umarł...

Dariusz Chajewski
GAZETA LUBUSKA

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia