e wtorek, 11 sierpnia 1942 roku Moniek Kaufman wstał o czwartej. Nic dziwnego, zmiana w warsztacie szewskim, w którym pracował, zaczynała się o godz. 5. Wziął młotek, obcęgi, nóż. Matki i braci nie budził - przecież miał wrócić za kilka godzin. Mieszkali przy ulicy Pabianickiej 24. Gdy wyszedł z domu, otuliła go mgła - gęsta jak śmietana. Gdy szedł w stronę warsztatu, minął go Niemiec na koniu.
Z uśmiechem odpowiedział na niski ukłon Mońka. Młody Żyd aż przystanął z wrażenia. I wtedy uświadomił sobie, że ten poranek jest jakiś inny, że ,,pachnie czymś dziwnym" - mówił po latach. Bo na ulicach było jakoś dużo ludzi, dziwnie zatrwożonych. Do sali warsztatu przyszedł razem z innymi pracownikami. I każdy mówił, że coś się zmieniło. Może w Niemczech był przewrót, może Hitlera już nie ma - takie mrzonki też się pojawiły.
Do czasu, gdy na salę wpadł młody Zylberberk z wiadomością, że poszedł rozkaz, by wszystkie kobiety, dzieci i starcy z getta stawili się przyzelowskiej szosie. Wtedy Moniek już wiedział, że wszystko się zmieni. Niektórzy biegli do domów, żeby pożegnać się z rodzinami i przebrać na drogę. W końcu od kwietnia krążyły plotki o jakimś wysiedleniu. Może właśnie to się dzieje? Moniek został. Wiedział, że trudno mu będzie znieść pożegnanie, te łzy, pocałunki, szlochania. Nikt nie brał pod uwagę, że to właśnie rozpoczyna się ,,ostateczne rozwiązanie", że bliskich już nigdy nie zobaczy.
O godzinie siódmej zelowską szosą przyjechały ciężarówki. Ustawiły się po obu stronach Starego Rynku (dzisiejszy plac Narutowicza). Wreszcie jeden z Niemców zarządził, by warsztat zamknąć na klucz, a pracowników pogonić na plac przy bożnicy. Tam był już tłum ludzi. W nocy hitlerowcy przygnali tu tych, którzy mieszkali na przedmieściach. Gdy na plac wkroczył Hans Biebow, zaległa cisza. Szef łódzkiego getta pojawił się tu nie bez przyczyny. Zarządził, że każdy, kto ma legitymację uprawniającą do pracy ma ją pokazać i przejść na druga stronę placu.
Z ust do ust przekazywano wiadomość, że ci z legitymacjami zostaną w mieście. Wokół gestapowców zrobił się natychmiast taki ścisk, że ci musieli uspokoić sytuację. Dwa razy strzelili w tłum. Dwa trupy przywróciły spokój. Moniek znalazł się w grupie legitymacyjnych ,,glikerów" (szczęściarzy). Ludzi ustawiano w dwójki i gdzieś wyprowadzano. Wreszcie i Moniek wyszedł na ulicę. Skierowano go do ciężarówki. Kazali wsiadać. I nagle, tak z niczego, wybuchło zamieszanie, bo jak wsiąść, gdy burty takie wysokie? Niemcy tłumaczyli z pomocą batów i pałek, które spadły na zebranych. Kaufman wreszcie wdrapał się do auta. Czekał, aż przyczepa się napełni, rozglądał się po placu. Ludzi ustawili ,,domami".
Porządnie, według numerów. Moniek zauważył ludzi spod numeru 18, spod 20. Dojrzał i tych z domu numer 23. Wreszcie zobaczył swoją matkę. Też go dostrzegła. Podniosła na rękach 6-letniego synka. Braciszek pomachał Mońkowi na pożegnanie. Auta ruszyły, kolega Mońka, który zostawił na placu żonę i dwoje małych dzieci, płakał. "Wyobraź sobie, że jedziemy do Ameryki, że..." - mówił mu Moniek.