Eliezer Grynfeld, dla przyjaciół i znajomych po prostu Lolek. Jest łodzianinem. Urodził się w kamienicy przy ul. Nowomiejskiej 4, przy Placu Wolności. Ten dom stoi do dziś. Lolek mieszkał na poddaszu. Mówi, że pochodził z proletariackiej rodziny.
- Tata, Abraham Mosze, był agentem w towarach tekstylnych - opowiada Lolek Grynfeld. - Jeździł po Polsce i Europie, by je sprzedawać. Mama Hela, z domu Rozental, z rodu była bogata. Ale jej rodzice mieli osiem córek, więc do bogatych już nie należeli. Mama pracowała w największym sklepie z obuwiem przy ulicy Nowomiejskiej 3. Mieszkali z nami dziadkowie. Dziadek był chasydem. Ale babka była nowoczesna i przymykała oko na nasze wybryki. Byliśmy wolnomyślicielami. Mama była przywódcą związku zawodowego.
Lolek chodził do siedmioklasowej powszechnej szkoły. Nie pamięta już, czy znajdowała się na ul. Cmentarnej czy Żeromskiego. Śmieje się, że został tam całkowicie „spolszczony”. Jego polonistka i wychowawczyni była, jak mówi, „narodówką”. Gdy umarł Józef Piłsudski, Lolek płakał jak bóbr. Był też jednym z najlepszych uczniów z polskiego. Pamięta jak był dumny, gdy w czasie pochodu z okazji 3 Maja, na którym zebrały się wszystkie szkoły, niósł sztandar. Aż nagle dostał kamieniem w głowę. Potem pytał wychowawczyni dlaczego?
To zrobili chuligani. Masz czarne loczki, więc cię uderzyli...
- wytłumaczyła.
Dziadek chasyd chciał nauczyć go hebrajskiego. Wynajął nawet nauczyciela, by uczył go modlitw w tym języku. Lolek nie palił się do tego. Kupował nauczycielowi papierosy i nikt nie wiedział, jakie robi postępy w nauce. W jego kamienicy, której podwórko dochodziło do ul. Zachodniej, mieszkali w zasadzie sami Żydzi. Jedynym Polakiem był Jurek, syn dozorcy Turskiego, najlepszy kolega Lolka. Dzieci z kamienicy całymi dniami bawiły się w kowbojów, Indian. Nie miało znaczenia, że kolega był chasydem, synem właściciela kamienicy czy Polakiem. Lolek podkochiwał się w Saluni, córce Cytronów, właścicieli fabryki trykotu. Siedzieli razem na półpiętrze, przy kranie i przytulali się do siebie. Dzięki Saluni Lolek poznał dziewczyny z dobrych, łódzkich gimnazjów. Jak Itkę Rozenberg. Do jej rodziców należała kamienica przy ul. Nowomiejskiej 9. Był częstym gościem u niej. Razem odrabiali lekcje, Itka grała na pianinie. Do jej rodziców przychodziła łódzka bohema, malarze, muzycy.
Kiedy wybuchła wojna, Lolek miał 16 lat. Mówi, że zawalił się cały jego świat, który wydawał się tak piękny. Już we wrześniu 1939 roku stracił ojca. Zginął podczas niemieckiego bombardowania. Lolek z matką, dziadkami, ciotką i jej rodziną musieli wyprowadzić się z ul. Nowomiejskiej do getta. Dostali mieszkanie w kamienicy przy ul. Lutomierskiej 14. Naprzeciw znajdował się plac straży ogniowej. W jednym pokoju mieszkał Lolek z matką, w drugim dziadkowie, a w trzecim ciocia z mężem i dziećmi. Warunki były tragiczne.
Codziennie walczyło się o życie, jedzenie. Ludzie palili meble, by ogrzać mieszkanie. Na początku Niemcy chcieli stwarzać pozory, że utrzymują żydowskie życie rodzinne. Tyle, że w biedzie, głodzie, ciężkiej pracy i obawie, że mogą nas wysiedlić. Nikt nie wiedział, gdzie mogą nas wysiedlić. Zawsze cierpiałem głód, nie mogłem najeść się do syta
- wspomina Lolek Grynfeld.
Lolek pracował najpierw jako goniec na poczcie. Któregoś dnia zaniósł list do prewentorium na Marysinie. Tam jedna z sióstr powiedziała, że musi dostarczyć poufną przesyłkę do głównej przełożonej centralnego szpitala przy ul. Łagiewnickiej 36. Kiedy zobaczyła go przełożona powiedziała, że wygląda na bystrego chłopca i może pracować u nich. Obiecała dodatkową zupę.
- Dodatkowa zupa to była wielka rzecz - wspomina Lolek Grynfeld. - Zgodziłem się. Przez dwa lata, do 1942 roku, byłem u nich chłopcem na posyłki. Z czasem stałem się chłopcem do wszystkiego. Jak brakowało ludzi, to pracowałem w izbie przyjęć, wypełniałem za lekarzy dokumentację, nauczyłem się na pamięć 300 jednostek chorobowych po łacinie. Brali mnie na salę operacyjną. Mnie wszyscy lubili, ze wszystkimi się kolegowałem. Dostałem się nawet do biura szpitala.
Potem Lolek został gońcem u Arona Jakubowicza, prawej ręki Chaima Rumkowskiego, dyrektora Centralnego Resortu Pracy. Do likwidacji getta pracował na Bałuckim Rynku. Kiedy zbliżał się koniec, Jakubowicz zawarł umowę z Hansem Biebowem. Pod Königs Wusterhausen miała powstać fabryka, a wokół niej obóz, gdzie mieli trafić wybrani przez Jakubowicza Żydzi z getta. Lolek Grynfeld mówi, że do 600-osobowej grupy Jakubowicz wybierał kierowników resorów, ludzi, którzy słuchali nielegalnie radia, by mieć po wojnie „podkład”, cenionych rzemieślników. Wielu z rodzinami. Sekretarka Jakubowicza powiedziała, że Lolek może jechać, ale bez matki. Wtedy on przypomniał, że nosił paczki do jej chłopaka-strażaka.
Umówiła Lolka i jego matkę na spotkanie z Jakubowiczem.
Mama miała 44 lata, ale była wyczerpana. Kazałem się jej ładnie ubrać, przed wejściem do Jakubowicza wyszczypałem policzki. Ten powiedział, żeby jechała ze mną...
- wspomina Lolek.
Z getta wyjechał dopiero 21 października. Wcześniej oddzielono kobiety i mężczyzna. Tyle, że ich wagony nie znalazły się w Auschwitz-Birkenau. Kobiety pojechały do obozu w Ravensbruck, a mężczyźni znaleźli się koło Berlina, w Orianienburg-Sachsenhausen. Z czasem Jakubowicz część fachowców zabrał do Königs Wusterhausen. Lolek nie znalazł się wśród wybrańców. Wiódł ciężkie, obozowe życie. W marcu 1945 roku ewakuowano obóz. Rozpoczął się marsz śmierci. Wymęczeni, wygłodzeni więźniowie szli po 30 kilometrów dziennie. Obok Lolka szedł Mendel Grosman, fotograf getta. W pewnym momencie zaczął kuleć. Niemcy wyciągnęli go z szeregu i zastrzelili...
Kiedy na noc zatrzymali się w niezamykanej stodole, postanowili z kilkoma kolegami uciec. Udało się. Po wielu przygodach zobaczyli czołgi. Wywiesili czerwoną szmatę. Były to czołgi radzieckie, wstrzymano ogień. Ale Rosjanie wzięli Lolka i jego kolegów za niemieckich szpiegów. Zaprowadzili ich do porucznika. Ten okazał się Żydem. Zostali tłumaczami, na radzieckich czołgach jechali w stronę Berlina. Po drodze usłyszeli wrzaski. Dobiegały z domku pastora. Sowieci chcieli gwałcić jego córki. Lolek wziął od pastora zegarki, złoto, waluty. Dał Rosjanom. Zostawili dziewczyny w spokoju. Lolek został na miesiąc u pastora. Potem ten dał mu wóz i konia. Lolek pojechał z załadowanym towarem wozem w stronę Łodzi. Na granicy Rosjanie zabrali mu cały dobytek.
W jego kamienicy przy ul. Nowomiejskiej mieszkali obcy ludzie. Poszedł na ul. Narutowicza 40. Kamienica należała do siostry jego babki. Na schodach spotkał matkę, która przeżyła obóz. W Łodzi działał Komitet Żydowski. Lolek mówi, że Żydzi nie mogli czuć się w Polsce bezpiecznie. Ostrzegano na przykład, by nie jeździli pociągami, bo są z nich wyrzucani. Przyjechali żołnierze służący w żydowskim oddziale armii brytyjskiej i namawiali, by jechali do Palestyny i walczyli o żydowskie państwo. Lolek zamieszkał w „komunie” przy ul. Zachodniej 20. Chciał wyjechać z Polski. Już w obozie obiecał sobie, że jeśli przeżyje to piekło, to chce, by jego dzieci urodziły się w swoim kraju. Na wiecu, na którym przemawiał społecznik syjonistyczny poznał Rachelę Grynglas. Jeszcze wtedy nie wiedział, że zostanie jego żoną. Pochodziła z bogatej, mieszczańskiej rodziny. Dziadek mieszkał przy ul. Nowomiejskiej 24 i był piekarzem, ojciec na Starym Rynku. Prowadził tam cukiernię. W czasie wojny Rachela straciła całą rodzinę. Nie chciała wyjeżdżać do Palestyny. Ale Lolek ją na to namówił. Przed wyjazdem rabin dał im ślub. Przez zieloną granicę przedostali się w okolicę Berlina, a potem przez Włochy mieli jechać do Palestyny. Ale zostali w obozie przejściowym pod Berlinem. Rachela zaczęła pracować w przedszkolu. Lolek zachorował. Przyjechała po niego matka i zabrała do Łodzi. Pracował u ojczyma w zakładzie, który robił pudełka. Zdobył papiery czeladnika kaletniczego. I codziennie pisał do Racheli. Ta w końcu wróciła do niego. Zaczęła pracować w przedszkolu żydowskim przy ul. Piotrkowskiej 88. Lolek razem z kolegą prowadził zakład kaletniczy, który wytwarzał torebki.
Byłem kapitalistą w komunizmie. Interes szedł niesłychanie. Potajemnie zatrudnialiśmy 30 osób. Ulicą przed zakładem chodzili przekupieni milicjanci, którzy pilnowali terenu. Łapówki dostawała „skarbówka”. Miałem nawet swój stolik w „Malinowej”
- śmieje Lolek Grynfeld.
W 1956 roku Grynfeldowie wyjechali do Izraela. Teraz Lolek i jego żona Rachela co roku przyjeżdżają do Polski. Zawsze w sierpniu. Zatrzymują się w Ciechocinku, w jednym z tamtejszych sanatoriów. Ale odwiedzają Łódź. To miasto mają wciąż w swoim sercu. Przyjeżdżają, by uczcić kolejną rocznicę likwidacji Litzmannstadt Ghetto. I powspominać łódzkie czasy...
Anna Gronczewska