O nadziejach i losach debiutantów w kinie polskim - pisze Henryk Tronowicz. 47 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych

Kadr z filmu "Personel" Krzysztofa Kieślowskiego
Kadr z filmu "Personel" Krzysztofa Kieślowskiego archiwum
Chcę odnotować kilka uwag na temat śliski, jakim są chronicznie nie najwyższe oceny dokonań artystycznych w polskim kinie...

Jutro w Gdyni okaże się, za jaką Dziesiątą muzą opowiedzą się jurorzy konkursu głównego 47. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Wnikliwych, rzetelnych, zadziornych dzieł dotykających rzeczywistości współczesnej tym razem znów zabrakło.

W tym roku, przed pokazami dzieł konkursowych na festiwalu wyświetlana jest informacja Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej, która ma publiczności uzmysłowić skalę międzynarodowych sukcesów polskiej kinematografii z pięciu minionych lat. Otóż przypomniano, że polskie dzieła w tym czasie zdobyły sześć nominacji do Oscara, ale także, że polskie filmy uzyskały na świecie równocześnie imponującą liczbę 60 nagród.

Zanim spojrzę w oczy osłu

Przesyłam do redakcji tę garść uwag tuż przed festiwalowym pokazem prasowym filmu Jerzego Skolimowskiego „Io” i trudno prorokować, czy metafora z osłem, jaką posłużył się twórca, znajdzie uznanie przy nominacjach do Oscara, do którego dzieło zostało zgłoszone.

Skolimowski, jeden z nielicznych w kinie polskim mistrzów filmowej magii (w thrillerze „11 minut” przebieg czasu zasygnalizowanego w tytule, na ekranie trwa minut 81), tym razem wyjawił, że biorąc się za „Io”, postanowił oddać hołd Robertowi Bressonowi, jednemu z najważniejszych artystów światowego kina. Skolimowski miał przy tym wyznać, że kiedy oglądał film Bressona „Na los szczęścia Baltazarze” (1966), był tak wzruszony, że nie mógł opanować łez.

Nie każdy filmowiec ma odwagę przyznać się, do jakich mistrzów nawiązuje w swej twórczości. Andrzej Wajda na początku własnej reżyserskiej kariery, po premierze „Kanału” otrzymał wyrazy wysokiego uznania od Luisa Buňuela. A Skolimowski po „Rysopisie” dostał telegram od Godarda, o czym dzisiaj - dwa dni po śmierci wielkiego artysty - przychodzi nam wspominać ze szczególnym smutkiem.

Z dziejów dawnych debiutantów

Żyjemy w epoce przepojonej konfliktami politycznymi, które nie zawsze bywają wyrazem jedynie prymitywnej kłótni w walce o stołki. Kiedy debiutant Janusz Kijowski w połowie lat 70. rzucił hasło „Kino Moralnego Niepokoju”, Wajda szykował „Człowieka z marmuru”, a Zanussi „Barwy ochronne”. Ugruntowane pozycje w polskiej kinematografii mieli także Jerzy Kawalerowicz, Wojciech Has, Kazimierz Kutz, Janusz Majewski. Ale pokolenie reżyserów debiutujących nie mogło się ze swoimi propozycjami przebić na ekrany.

Pierwsze filmy Krzysztofa Kieślowskiego, Feliksa Falka, Antoniego Krauzego partia trzymająca władzę blokowała bezwzględnie.

Wezwanie Kijowskiego trafiło na okres narastającego niezadowolenia społecznego. Młodzi artyści odważnie uderzali w propagandę sukcesu. To były pierwsze sygnały nadchodzącego z wolna krachu ortodoksyjnego marksizmu.

Potrzeba artystycznego fermentu

Z tą odwagą zbuntowanych młodych reżyserów - to prawda - nie od razu w parze szły dzieła powalające. Jednak ferment, jaki zaczęły wywoływać, był istotnym głosem pokolenia. Lecz funkcjonariusze partyjni nie tracili czujności. Kiedy więc Ryszard Bugajski przystąpił do pracy nad „Przesłuchaniem”, Krzysztof Kieślowski kręcił „Przypadek”, a Janusz Zaorski „Matkę Królów”, cenzor w stanie wojennym filmy im zarekwirował i potem przeleżały przez całą dekadę na półkach. Nawet najdrobniejsze aluzje w filmach, jeśli kojarzyły się z powątpiewaniem w komunistyczną ideologię, skazywały te filmy na areszt.

Tęsknota za filmami o duchach

Cofnijmy się na chwilę do lat wcześniejszych. W stalinowskiej epoce mobilizacji do socjalizmu, filmy nie nadążające za „prawdą etapu” brutalnie zatrzymywano i kierowano do przeróbki („Zakazane piosenki”’ „Robinson warszawski”).

Lecz kiedy ideologiczne rygory nieco rozluźniono, Tadeusz Konwicki, a było to jeszcze przed Październikiem ‘56, wypowiedział pamiętną herezję pisząc: „Nawet film o duchach może pomóc Polsce Ludowej”.

Wszelako dopiero wtedy - po moskiewskiej zmianie warty - partyjne sita nieco poluzowano i duch polskiego romantyzmu wybuchł w dziełach Wajdy, zderzając się ze sceptyczną postawą Andrzeja Munka. Do nich dołączył utalentowany prześmiewca Kazimierz Kutz i tak rodził się nurt, który jako polska szkoła filmowa został dostrzeżony w świecie.

Paryżanie olśnieni Hasem

Jednak nie od razu pojawił się fenomen Wojciecha Hasa, którego „Rękopis znaleziony w Saragossie” (1965), romans przygodowo-fantastyczny z podtekstami filozoficznymi paradoksalnie otwierał nowe spojrzenie na świat i na sztukę filmową. Jedno z paryskich kin przy Saint-Germain-des-Prés , arcydzieło Hasa grało bez przerwy (jeszcze w roku 1976, na własne oczy widziałem pod tym kinem kolejkę przed kasą).

Spójrzmy teraz jednak na przemiany w polskim kinie po roku 1989. Generacja Wajdy, Kutza, Kawalerowicza, ale już i przy udziale Janusza Kijowskiego czy Wojciecha Marczewskiego, po transformacji ustrojowej jakoś nie potrafiła się odnaleźć. Jeden Krzysztof Kieślowski przebił się na świat, chociaż triumfy odnoszone przez reżysera odbieraliśmy właściwie rykoszetem.

Wtenczas raz jeden - na rok przed nowym stuleciem - błysnął Krzysztof Krauze kryminałem „Dług”. Dobrze zapamiętałem dziesięciominutową owację, jaką publiczność w Teatrze Muzycznym w Gdyni zgotowała artyście po projekcji tego bulwersującego dzieła, trafiającego wtedy idealnie w przerażające oblicze rozpierającego się dziko kapitalizmu.

Kryteria sprawdzone w ciągu stu lat

„Dług” można uznać za wzorowy przykład ilustrujący sens uprawiania zawodu reżysera filmowego. Dzieło ekranowe, jeśli ma spełniać posłannictwo społeczne i kulturowe, i ma zasługiwać na trwały zapis w dziejach kina, musi wzbudzać zainteresowanie wymagającej publiczności.

Sprawdzone w ciągu ponad stu lat istnienia kina kryterium jest jedno. Dzieło musi odznaczać się atrakcyjnością formy. Przy tym, wbrew potocznym przekonaniom, na powaby obrazów filmowych wcale nie musi wpływać gwiazdorska obsada (choć ta krasę filmu na ogół winduje). Przykładów nie brak. Neorealistyczne filmy „Złodzieje rowerów”, „Umberto D”, neoromantyczne kino Erica Rohmera, czy zdumiewające w poetyckiej formie poszukiwania prawdy „Zeszłego roku w Marienbadzie” Alaina Resnais.

Wracające pytania

W pobieżnie zarysowanym konglomeracie zjawisk z filmowego podwórka wyłaniają się pytania, na które w kinie polskim nie znamy odpowiedzi. Ale pytać wolno. Tak więc, czy kiedyś stanie jeszcze za kamerą Wojciech Marczewski, który „Ucieczką z kina Wolność” (1990) cudownie zapowiadał nadejście nowej epoki w polskiej kulturze. Albo: dlaczego po dziwacznej wpadce z nietrafioną „Voltą”, od pięciu lat milczy Juliusz Machulski? Czemu za nowe filmy nie biorą się Waldemar Krzystek („Mała Moskwa”) czy Jan Kidawa-Błoński („Różyczka”)? Jednym z filmowców rokujących reżyserski talent był kiedyś Maciej Dejczer („Trzysta mil do nieba”). W stuleciu naszym nowym, które rozpędza się w coraz bardziej niepojętych kierunkach, pojawiło się kilku twórców doprawdy wielce obiecujących. Gdzie się tedy podziewają Łukasz Barczyk („Hiszpanka”), czy Borys Lankosz („Rewers”). Czemu swego drugiego filmu kinowego nie podejmuje Magdalena Piekorz („Pręgi”), Paweł Pawlikowski („Zimna wojna”). A już pośród debiutantów najmłodszych, dlaczego nie idzie za ciosem Jan Holoubek, który w „25 latach niewinności” pokazał, że czuje smak kina.

Łamanie szablonów i regulaminów

Już na naszych łamach pisaliśmy o niezrozumiałych decyzjach komisji selekcyjnej, która zgodnie z regulaminem ma na festiwal w Gdyni do konkursu głównego zakwalifikować 16 filmów. Tym razem regulamin złamano, co paradoksalnie wypada uznać za godne pochwały. Jak się okazało, filmów zasługujących na festiwalową konfrontację zrealizowano więcej. Natomiast w prasie stołecznej pojawiły się pytania o los dwóch filmów, które jakoś nie mogą się przebić do Gdyni. To „Klecha” Jacka Gwizdały, film poświęcony działalności ks. Romana Kotlarza, a także „Jakoś to będzie” Sylwestra Jakimowa.

Obligacje mecenatu

Biadolenie na niezadowalające osiągnięcia kina narodowego, mimo dziesiątków międzynarodowych laurów, nie ustanie dopóty, dopóki nie zostaną stworzone zachęty do pisania awangardowych scenariuszy. Ale warunek sto razy ważniejszy to sprawa dbałości mecenatu o losy artystów z prawdziwego zdarzenia, utalentowanych autentycznie. Przepraszam za te oczywiste oczywistości. Rzemiosło - rzecz podstawowa, ważna, ale w sztuce liczy się przede wszystkim zdolność wznoszenia się ponad rzemiosło. A jeśli talenty nie mogą się przebić, cała zabawa na nic.

Nie mamy w RP cenzury (złośliwi mówią, że cenzura, taka czy inna, jest zawsze), nie trzeba oglądać się na poprawność polityczną, nie ma żadnych barier w sferach światopoglądowych.

Istnieje jedynie kwestia smaku i kultury, polotu, wyobraźni i wrażliwości artysty. Dlaczego dzisiaj polscy filmowcy swoimi dziełami nie nadążają za nurtującymi problemami chwili?

Czego się obawiają?

Pojawiły się w tegorocznym konkursie interesujące debiuty, które sugerują, że ich autorzy będą w przyszłości zaskakiwać oryginalnymi wizjami filmowymi: „Zadra” Grzegorza Mołdy, „Iluzja” Marty Minorowicz, czy - może najbardziej wśród nich zagadkowa „Cicha ziemia” Agi Woszczyńskiej, choć także drugi film Beaty Dzianowicz „Strzępy”.

Komu jurorzy przyznają nagrodę za najlepszy debiut, dowiemy się jutro.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kultura i rozrywka

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia