Kiedy stoimy na krośnieńskim Rynku i pytam o najbardziej charakterystyczne wspomnienie, mój rozmówca kieruje wzrok na kopulę górującej nad Starówką wieży kościoła farnego.
- Pamiętam majowe poranki. Powietrze o szóstej rano było ostre, rześkie. Szedłem do synagogi studiować żydowskie księgi, a z wieży płynęły dźwięki hejnału granego przez trębacza. Te chwile na zawsze zapisały się w mojej pamięci - mówi.
Dziś ma 91 lat i mieszka w Arizonie, w USA. Alexander Białywłos-White jest najprawdopodobniej najstarszym krośnieńskim Żydem. Jednym z nielicznych, którzy przeżyli likwidację getta. Ocalonym ze słynnej "listy Schindlera".
- Kiedy ktoś mnie pyta, kim jestem, to odpowiadam-jestem Amerykaninem polskiego pochodzenia, a urodziłem się wyznania hebrajskiego - mówi. Ale jak przyznaje, choć kiedyś był bardzo pobożnym Żydem, dziś jego życie niewiele ma wspólnego z ortodoksyjnym judaizmem. - Nie byłem w bożnicy od paru lat. Religia mnie nie interesuje - mówi otwarcie.
Za to Krosno wciąż pozostaje dla niego jednym z najważniejszych miejsc. - Na pewno najważniejszym w Polsce - zaznacza. - Tu się przecież urodziłem.
Trafili na adres w internecie
- To niezwykły człowiek, świadek czasów strasznych, któremu dane było przeżyć. Do dziś doskonale mówi w języku polskim. Spotkanie z nim to szansa na poznanie ważnej opowieści o historii miasta - mówi Grzegorz Bożek ze stowarzyszenia "Olszówka", inicjator ratowania cmentarza żydowskiego w Krośnie. To właśnie akcja porządkowania kirkutu stała się dla Bożka okazją do poznania losów Aleksandra White'a.
- Potomkowie krośnieńskich Żydów trafili na nasz adres w internecie i zaczęli do nas pisać. Odezwał się także on - wspomina Bożek.
W podróży do miasta lat młodości Alexandrowi towarzyszy żona Inez, syn Les i przyjaciel rodziny. - To Niemiec - opowiada Alexander White. - Ja byłem w wiosce, gdzie on mieszkał. A on ze mną przyjechał tutaj - mówi.
Z ciekawością chodzi po ulicach Starówki, rozmawia z mieszkańcami. Wstępuje do zegarmistrza. - Mam stary zegarek, może uda się go naprawić - zastanawia się.
W muzeum zaciekawia go wystawa judaiców. Spędza chwilę na dawnym żydowskim cmentarzu. Wędruje na róg Sienkiewicza i Ordynackiej, gdzie była kiedyś rodzinna kamienica. Przywołuje wspomnienia: festyny organizowane w parku, kąpiele w Wisłoku i Lubatówce w każdy piątek przed szabasem, spacery po nadrzecznych wałach, uroczyście organizowane święta żydowskie i święta narodowe z defiladami i muzyką.
- Ale wielu miejsc ważnych dla mnie już nie ma - mówi. Nie ma synagogi. W1942 roku okupanci urządzili w niej magazyny. Rok później w jej murach rozstrzelano ostatnich ukrywających się żydowskich mieszkańców miasta. Przetrwała wojnę, ale pod koniec lat 40. została rozebrana. Dziś w tym miejscu jest nocny bar.
Tatuś i ja byliśmy pobożni
Bożek opowiada, że przed wojną w Krośnie mieszkało ok. 2700 Żydów - głównie na Starówce. Stanowili niespełna 19 proc. ludności. Rabinem gminy był Samuel Ozon Führer (jego nagrobek odkryto wśród zdewastowanych macew podczas porządkowania cmentarza). Mieli swoją szkołę, czytelnię, bibliotekę, kluby.
Ojciec Alexandra pochodził z Dąbrowy Górniczej. Mama, z domu Platner, urodziła się w Krośnie. - Miałem starszą siostrę Manię i dwójkę młodszego rodzeństwa. Ojciec z wujem Józefem, bratem mamy, prowadzili zakład szklarsko-szlifierski na rogu Ordynackiej i Sienkiewicza. Drugi wuj, Abraham, mial winiarnię na podcieniu, a Markus - piwiarnię na Sienkiewicza. Tatuś i ja byliśmy pobożni, ale moi kuzyni nie tak bardzo: golili się, jedli potajemnie kiełbasę, palili papierosy w sobotę.
Aleksander White pamięta poranek 1 września. - Obudziłem się i usłyszałem, jak bomby spadają na lotnisko. Schroniliśmy się w piwnicy rodzinnego domu. Stacja kolejowa została zbombardowana, ale Polak, który woził do nas szkło, pomógł nam się dostać do Dynowa. W Dynowie także nie było bezpiecznie. Niemcy szukali i zabijali Żydów. - Wróciliśmy do Krosna. Musieliśmy się przeprowadzić go getta. Ale Niemiec, który objął zakład szklarski, pochodził z Gorlic. Pracowaliśmy u niego i mieliśmy trochę ochrony, jako szklarze byliśmy potrzebni - wspomina Alexander White.
Proszę Boga, żebyś przeżył
W sierpniu 1942 roku Niemcy zaczęli wywozić Żydów z getta. Po każdej selekcji wracało coraz mniej ludzi: zabierano ich do obozu albo rozstrzeliwano. Taki los spotkał matkę i rodzeństwo Alexandra
- Któregoś dnia wróciłem z pracy do getta, a tatuś rwał sobie włosy i płakał - opowiada. - Mnie i ojcu powiedziano, że mamy się przenieść do baraków na lotnisku. Tam pracowaliśmy przez rok. W styczniu 1944 roku zabrali nas do obozu w Szebniach. Tam było już pusto, wszystkich zabito lub wywieziono, my mieliśmy posprzątać - opowiada.
Z Szebni trafili do Krakowa. - Pamiętam datę, 15 maja, Niemcy urządzili selekcję na stacji. Ojciec miał świadomość, co go czeka w Oświęcimiu. Gdy go zabierali, powiedział do mnie: "wiem, gdzie jadę. Ale ja nie chcę już żyć dłużej, bo straciłem całą rodzinę. Ty zostajesz tutaj sam. Ja proszę Boga, żebyś przeżył, ale musisz mi przyrzec jedno - że będziesz porządnym człowiekiem". To były ostatnie słowa, jakie od niego usłyszałem. Zabifi go w tym samym dniu.
Alexander trafił do obozu w Płaszowie, a potem do Gross-Rosen. Stamtąd do zakładów Schindlera w Sudetach (Schindler przeniósł swoją fabrykę z Krakowa do Brunnlitz) - dzięki temu przeżył i doczekał końca wojny.
- Dopiero ponad 50 lat później dowiedziałem się, że była taka Usta, że zawdzięczam jej ocalenie. Wtedy o tym nie miałem pojęcia - przyznaje
Chciałem zobaczyć, czy ktoś przeżył
Po wyzwoleniu (8 maja 1944 roku) postanowił wrócić do Krosna. - Inni szli do strefy amerykańskiej, to było tylko parę kilometrów, ale ja chciałem zobaczyć, czy ktoś w moim mieście przeżył - opowiada. - Droga była trudna, mosty zburzone, pociągi nie kursowały. Udało mi się dojechać na stację kolejową w Męcince. Stamtąd pieszo dotarłem do Krosna. Poszedłem prosto do stróża naszej kamienicy i zapytałem, czy są jacyś Żydzi w mieście.
Powiedział mi, że jest tylko jedna kobieta, pani Kalbowa. Znałem ją, pochodziła z Węglówki. Kiedy wybuchła wojna, jej mąż był w wojsku i zginął, walcząc za Polskę. Ona została z malutką córeczką. Opowiedziała mi, że uratowała się, bo przechował ją jeden człowiek z Korczyny. Nazywał się Mikołaj Połujki.
Po latach, jak wspomina Alexander, gdy już był w Stanach Zjednoczonych - posłał dla Połujki tysiąc dolarów. - Bo pani Kalb była biedna, nie miała pieniędzy, a bardzo chciała mu się w jakiś sposób odwdzięczyć - mówi.
Chciał zostać w Krośnie, ale nie wiedział, co robić. - Byłem sam, nie miałem gdzie mieszkać, nie miałem pieniędzy, ubrania, tylko pasiak. Po kilku dniach spotkał kuzyna, który był w Auschwitz i Buchenwaldzie, i krewnego z Gorlic. - Wujek byl w amerykańskiej strefie w Bawarii, przyjechał szukać rodziny. Powiedział, że tam dostają wszystko. Przywiózł papierosy, puszki. "Nie możecie tu zostać, musicie wracać ze mną do Niemiec" - przekonywał. Chciałem studiować, a UNRA miała biuro w Monachium, pomagali tym, którzy przeżył - opowiada Alexander White.
Coś go tu ciągnęło
W Monachium skończył medycynę. W latach 50. wyemigrował do USA, pracował jako lekarz. - Tęskniłem, ale trudno było wrócić. Pamiętam mój pierwszy przyjazd do Krosna, w latach 60. Nie było hoteli, nie było nic do jedzenia. Ale coś mnie tu wciąż ciągnęło - przyznaje. Czul smutek, ale była i radość. - Bo Hitler nie żył, Goering nie żył, a ja przeżyłem - mówi.
Chciał pokazać swoje rodzinne miasto żonie, dzieciom. - Syn byl malutki, nie mieliśmy gdzie się zatrzymać, nocowaliśmy w kurniku - uśmiecha się.
Starał się dotrzymać obietnicy danej ojcu na stacji w Płaszowie. Długo nie obciążał rodziny swoimi wojennymi przeżyciami. Dopiero na prośbę syna zdecydował się napisać autobiografię "Holocaust Memoirs. Be a Mensch. A fathers legacy".
- Kiedy studiował na uniwersytecie w Chicago, syn powiedział mi: "tato, nie mamy kuzynów, nie mamy wujków, nie mamy ciotek. Ja nie wiem, co się strasznego tam stało. A chciałbym wiedzieć".
Ewa Gorczyca
NOWINY