Przeciw faszystom i karłom reakcji. Komandosi Stalina

Wojciech Rodak
Desant spadochroniarzy Armii Czerwonej. Żołnierzom PSBS nie dane było wziąć udziału w dużej operacji powietrznodesantowej
Desant spadochroniarzy Armii Czerwonej. Żołnierzom PSBS nie dane było wziąć udziału w dużej operacji powietrznodesantowej
Szkolili się do walki na niemieckich tyłach, by skończyć w bezpiece lub jako strażnicy w komunistycznych obozach. Oto dzieje Polskiego Samodzielnego Batalionu Specjalnego

Wiosną 1944 r. radzieccy sztabowcy z Moskwy przygotowywali operację „Bagration”, czyli wielką ofensywę na froncie z Niemcami. Wśród wielu planowanych przez nich działań znalazła się także koncepcja przeprowadzenia „głębokiego rajdu na tyły wroga”. Realizację tego zadania zepchnięto na Polski Sztab Partyzancki (PSzP) - nowo powstałe ciało, które miało koordynować działa prosowieckiej partyzantki na ziemiach polskich.

Generał Aleksander Zawadzki, szef PSzP, i płk Sergiusz Prytycki, jego sowiecki asystent, który faktycznie dowodził sztabem, nadali tej inicjatywie ostateczny kształt. Postanowili stworzyć specjalną grupę partyzancką o kryptonimie „N”, która przekroczyłaby linię frontu i wywołała na polskich terenach prosowieckie powstanie narodowe. Plan był dość śmiały - by nie określić go mianem oderwanego od realiów - tym niemniej przystąpiono do jego realizacji.

Żołnierzy do grupy „N” wyselekcjonowano z Armii Berlinga i Polskiego Samodzielnego Batalionu Specjalnego (PSBS) - elitarnego polskiego oddziału spadochroniarzy dywersantów. Ostatecznie grupa osiągnęła siłę trzech kompanii (około 300 osób). Jej szkolenie, w zakresie dywersji i propagandy politycznej, poprowadzili w lesie pod Równem instruktorzy z PSBS.

Na początku czerwca 1944 r. grupa „N” osiągnęła gotowość bojową. Podzielono ją na trzy pododdziały. Miały one wybitnie patriotycznych patronów: Tadeusza Kościuszkę, Romualda Traugutta i Henryka Dąbrowskiego. Po przejściu niemieckich linii każdy z nich miał się udać w głąb Polski. Jeden na Wileńszczyznę, drugi na Lubelszczyznę, trzeci w Lasy Lipskie. Oto jak wyobrażano sobie ich misję w jednym z rozkazów operacyjnych:

„Propaganda emigracyjnego rządu polskiego w Londynie przy wybitnym współudziale propagandy hitlerowskiej stara się ukryć przed narodem polskim istnienie 1. Polskiej Armii lub przedstawić ją jako niepolską.

Nie rezygnują oni z poróżnienia Polski ze Związkiem Radzieckim, przedstawienia naszego sojusznika jako wroga Polski.

Tej antypolskiej, szkodliwej narodowi naszemu robocie musi być położony kres. Oddziały wyłonione z naszej dywizji [grupa „N” - red.]: kościuszkowcy, dąbrowszczacy i trauguttowcy, jako czołowe oddziały Armii przejdą front i na tyłach wroga głębokimi rajdami, poprzez wsie, osiedla i miasteczka będą rozsławiać 1. Polską Armię [Berlinga - red.], z której wyrośli, będą mówić o stutysięcznej potędze Polaków czekających na sygnał do boju ze znienawidzonym Niemcem”.

W rozkazie specjalnym Rada Wojenna 1. Armii Polskiej w ZSRR wywierała jeszcze większą presję na żołnierzy grupy „N”:

„Wasze zjawienie się na ziemi polskiej będzie zwiastunem bliskiej wolności dla całego narodu polskiego i wezwaniem do walki z krwawą tyranią hitlerowską dla milionów Polaków.

Dlatego też nie może być żadnych wahań w wykonaniu twardego rozkazu - przedrzeć się przez linię frontu”.

12 czerwca 1944 r. grupa „N”, pod dowództwem kpt. Antoniego Dulewicza, zjawiła się w białoruskim Łasicku, skąd planowano wyruszyć za linię frontu. Polacy mieli obejść niemieckie posterunki przez leśne uroczysko. Sowiecki zwiad powrócił, zapewniając ich, że ta droga jest bezpieczna. Wtedy właśnie doszło do scysji z Sowietami. Kapitan Dulewicz nie uwierzył ich zapewnieniom. Przeprowadzono kolejny rekonesans, tym razem dowódca „N” wziął w nim udział osobiście. Wtedy doszło do niepokojącego zdarzenia - w czasie przekraczania rzeki dwóch czerwonoarmistów zostało rannych w eksplozji min. Dulewicz wrócił więc do Łasicka i oznajmił, że przejście przez uroczysko jest niemożliwe, a Polacy mają posłużyć Armii Czerwonej jako „zwiad prowadzony żywymi siłami”. Jego ludzie wpadli w panikę. Sowieccy oficerowie próbowali jeszcze urobić polskiego kapitana, ale ten bez pozwolenia opuścił odprawę. O przeprowadzeniu zuchwałej akcji nie było już mowy.

Koniec końców 19 czerwca grupa „N” została rozformowana i wcielona do PSBS. Co się stało z kapitanem Dulewiczem? Zdjęto go ze stanowiska dowódcy i słuch o nim zaginął.

Operacja o kryptonimie „N” była prawdopodobnie najbardziej nieudaną akcją w dziejach Polskiego Specjalnego Batalionu Szturmowego - jednostki dziś kompletnie zapomnianej. Bardziej niż walką dywersyjną z Niemcami „czerwoni komandosi” „wsławili się” akcjami przeciwko podziemiu niepodległościowemu. Poza tym PSBS stanowił kuźnię kadr bezpieki i trzon, wokół którego zbudowano Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Przypomnijmy więc jego dzieje.

Chłopcy Toruńczyka

W lipcu 1943 r. do ZSRR przybyła spora grupa komunistycznych weteranów wojny domowej w Hiszpanii. Władze Vichy trzymały ich przez kilka lat w obozie koncentracyjnym w algierskiej Dżelfie. Alianci, po lądowaniu w Afryce Północnej, nie kwapili się, by masowo wypuszczać fanatycznych stalinistów na wolność. W końcu jednak, dzięki dyplomatycznym zabiegom, udało się ich wydostać zza drutów. Przygarnęła ich „ojczyzna proletariatu”.

Wśród przybyłych znajdował się m.in. Henryk Toruńczyk, urodzony w 1909 r. były oficer Brygady im. Jarosława Dąbrowskiego. Miał mnóstwo energii i pomysł - chciał stworzyć polską jednostkę powietrznodesantową, która mogłaby zostać użyta w kraju. Po miesiącach zabiegów - dziesiątkach napisanych listów i odbytych spotkań, m.in. z samym Żukowem - jego inicjatywa zyskała uznanie. Szczególnie przychylnie patrzyli nań towarzysze Jakub Berman, Aleksander Zawadzki i Stanisław Radkiewicz z Centralnego Biura Komunistów Polskich (CBKP), czyli ciała nadrzędnego wobec PPR, związanego bezpośrednio z Kremlem. Potrzebowali spadochroniarzy dywersantów, którzy ożywią komunistyczny ruch partyzancki na zapleczu frontu, w okupowanej Polsce. Poza tym chcieli, by ich ludzie trafili do Gwardii Ludowej/Armii Ludowej, by je kontrolować - obawiali się, by podległe Gomułce oddziały zanadto się nie wyemancypowały. Przystali więc na propozycję dąbrowszczaka i w październiku 1943 r. wydano rozkaz powołujący do życia Polski Samodzielny Batalion Specjalny. Dowództwo oddziału trafiło oczywiście w ręce mjr. Henryka Toruńczyka.

W grupie pierwszych 18 oficerów, których ściągnięto do PSBS, byli niemal sami weterani walk w Hiszpanii, m.in.: Daniel Kraus, Euzebiusz Dworkin, Leon Rubinsztein, Vincente Clemente, Juan Garcia Puertas, Juan Lorente, Salwator Campillo (ostatni, jak widać po nazwiskach, pochodzili z Półwyspu Iberyjskiego). Z ich pomocą Toruńczyk założył kwaterę batalionu we wsi Biełoomut pod Moskwą i prowadził dalszą rekrutację. Przyjmował ochotników z kilku źródeł. Najważniejsze jednak stanowiła Armia Berlinga. Stamtąd wybrał np. wielu żołnierzy, którzy wyróżnili się w bitwie pod Lenino. Do PSBS trafiali także etniczni Polacy z Armii Czerwonej, a także jeńcy - dziesiątki Polaków wcielonych siłą do Wehrmachtu. W efekcie oddział stanowił całkiem oryginalną mieszankę etniczną, gdzie rodowici Polacy walczyli ramię w ramię z Żydami, Ukraińcami, Białorusinami i Hiszpanami. Co więcej, w batalionie była taż kampania kobieca. Trzeba dodać, że niektóre z nich były żonami lub córkami funkcjonariuszy przedwojennej Policji Państwowej. A więc można przypuszczać, że ich ojcowie i bracia padli ofiarami stalinowskiego ludobójstwa.

Po intensywnej rekrutacji, na wiosnę 1944 r., PSBS był znacznie bardziej liczny niż pułk. Miał na stanie 1600 ludzi.

Batalion kwaterował w ziemiankach rozmieszczonych w lesie pod Biełoomutem. Mieszkańcy wsi nie darzyli żołnierzy zbyt wielką sympatią. Często wszczynali awantury, dochodziło do strzelanin. NKWD prowadziło nawet śledztwo w sprawie tych ekscesów. Aleksander Paczkowski, jeden z weteranów PSBS, wspominał te czasy z sentymentem:

„Siedzieliśmy w lesie w ziemiankach i było rzeczą naturalną, że czasami chodziliśmy na potańcówki do Biełoomutu, gdzie grała na harmonii kulawa dziewczyna. Później szliśmy na ogół na wódkę - wówczas był to bimber. Zawsze jednak staraliśmy się, by nie było jakiej grandy, tylko spokojnie, by nie robić przykrości dowódcy batalionu”.

Spadające buty

Szkolenia żołnierzy PSBS odbywały się od stycznia do marca 1944 r. Przygotowywano ich zarówno do walk partyzanckich, jak i działań desantowych.

Kursy odbywały się w kompaniach. Musztry uczono ich według regulaminów sowieckich, a nie polskich. Szkolenia specjalistyczne przechodzono z łączności, obsługi moździerzy i ckm, taktyki desantowej i partyzanckiej. Zajęcia z minerki prowadził słynny Ilia Starinow, nazywany bogiem dywersji, także weteran z Hiszpanii. Oczywiście najważniejszym punktem ścieżki dywersanta były skoki spadochronowe. Cichociemni ćwiczyli w dużo lepszych warunkach. Oto relacja Stanisława Wolańskiego:

„Szkolenie spadochroniarskie odbywało się w bardzo prymitywnych warunkach, a mianowicie całe przygotowanie naziemne ograniczało się tylko do trampoliny. Z wysokości 4 m trzeba było skakać na stopy, by uodpornić kości na złamanie (…). I od razu potem skoki z douglasa [samolotu - red.], skoki z pełnym uzbrojeniem w nocy. Po takim krótkim przeszkoleniu ogólnowojskowym i taktycznym. Pamiętam, że cały batalion wymaszerował ze spadochronami i w pełnym wyposażeniu (około 30 kg) na plecach i szedł około 30 km do Łukawic, w śniegu po pas, żeby się tam załadować do samolotu. Z samolotu grupy kilkunastoosobowe lądowały na polanie w lesie, z założeniem taktycznym: szybko zwinąć spadochrony, kilka kilometrów forsownego marszu, podejście do strzeżonego obiektu (mostu), obezwładnienie obrony i wysadzenie mostu w powietrze. Te zajęcia taktyczne były uwieńczeniem całego okresu przygotowania i szkolenia. Potem już była gotowość do wykonania zadań bojowych”.

Oddział borykał się, jak cała Armia Czerwona, z brakami w umundurowaniu i sprzęcie. Dochodziło do tragikomicznych sytuacji. Na przykład wspomnianemu Wolańskiemu za duże buty spadły z nóg podczas skoku na spadochronie. Po tym wypadku jego koledzy zaczęli obwiązywać je sznurkami i gumami do spadochronów.

Zdarzały się, jak często w czasie ćwiczeń wojskowych, wypadki tragiczne. Dwóm Hiszpanom źle przetłumaczono z rosyjskiego instrukcję użycia materiałów wybuchowych. Ich ładunki eksplodowały, raniąc ich śmiertelnie.

Szkoła partyzancka

W maju 1944 r. PSBS został dyslokowany do Równego, nowej kwatery głównej. Wtedy zmieniła się jego rola. Nikt już nie myślał, by wykorzystywać go w całości, w dużej operacji desantowej. Batalion podporządkowano Polskiemu Sztabowi Partyzanckiemu, którym dowodzili gen. Aleksander Zawadzki i płk Sergiusz Prytycki. Miał być, z jednej strony, źródłem kadr, a z drugiej - szkołą partyzancką, która szkoli „pracowników politycznych, organizatorów, dywersantów i zwiadowców”. Poza tym wyselekcjonowani żołnierze z PSBS mieli możliwość udania się na tajemniczy kurs wywiadowczy w Moskwie.

W tym okresie batalion zaczął wysyłać pierwsze grupy skoczków za linie wroga. Bojowe, liczące 10 żołnierzy, miały prowadzić działania dywersyjne. Organizacyjne, liczące 12 osób, miały nawiązywać kontakt z komunistycznymi oddziałami partyzanckimi i rozbudowywać je. Wreszcie PSBS wspomagał swoimi ludźmi i szkolił całe duże jednostki bojowe. Tak było m.in. w przypadku 57-osobowej Brygady „Grunwald” Józef Sobiesiaka „Maksa” (pisaliśmy o niej w numerze z września 2015 r.), którą zrzucono w rejonie Gór Świętokrzyskich.

Oprócz dywersji i zadań organizacyjnych grupy miały także wykonywać zadania wywiadowcze. PSzP interesowały nie tylko dane militarne konieczne do walki Niemcami. Grupom tym nakazywano zbieranie danych dotyczących polskiego podziemia prolondyńskiego (liczebność i uzbrojenie oddziałów AK i NSZ), a także dokonywanie rozłamów w AK i Batalionach Chłopskich. Liczyło się wyłuskanie z nich pojedynczych nawet partyzantów.

Pierwszy desant żołnierzy PSBS miał miejsce w kwietniu 1944 r. Sześcioosobowa grupa Michała Gołdysa ps. Wilk została zrzucona nad Puszczą Nalibocką. Miała z Polaków pojmanych przez tamtejszych sowieckich partyzantów stworzyć nowy oddział.

Ogółem, jak podaje historyk Anna Grażyna Kister, od kwietnia do lipca 1944 r. z PSzP dokonał desantu co najmniej dwunastu grup organizacyjny (co najmniej 296 osób). I wtedy znów PSBS wyznaczono nowe zadania. Zupełnie innej natury.

Przeciw wyklętym

W następnych miesiącach specjaliści z PSBS byli zrzucani w kilku punktach Polski, wykonując zadania dla różnych sowieckich sztabów. Dwie grupy zrzucono nawet na teren Rzeszy - pod Frankfurtem nad Odrą (grupa złożona ze Ślązaków) i w okolicach Berlina (grupa Leona Wójcika). Niestety o powodzeniu ich misji nie wiemy zbyt wiele.

Jednak w miarę postępu frontu sprawdzone w boju i pewne ideologicznie kadry PSBS były potrzebne na zupełnie innym odcinku niż zadania dywersyjne i partyzanckie. Armia Czerwona zajmowała coraz większe połacie Polski. Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego, nowe komunistyczne władze, potrzebował ludzi do budowy od podstaw własnych sił bezpieczeństwa - milicji, Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, Wojsk Wewnętrznych. Ludzie z batalionu Toruńczyka, wyćwiczeni do dywersji i w taktyce guerilli, byli przygotowani do walk z silnym podziemiem poakowskim. Zatem już od sierpnia 1944 r., gdy PSBS podporządkowano PKWN, rozpoczęła się przemiana batalionu z oddziału desantowego w formację obarczoną zadaniami przeciwpartyzanckimi, wartowniczymi i ochronnymi.

Ludzie PSBS odpowiadali za ochronę PKWN w Lublinie. Ponadto utworzono z nich Samodzielny Batalion Wartowniczy, który pilnował okrytych złą sławą obozów dla volksdeutschów i obozów pracy - zapomnianego „gułagu PRL”.

Poza tym z ludzi Toruńczyka utworzono dwa bataliony operacyjne Wojsk Wewnętrznych. Odpowiadały one za krwawe pacyfikacje polskiego podziemia na Zamojszczyźnie na jesieni 1944 r., nazywane przez oficerów tych jednostek rozbrajaniem terenu. Dokonały, według różnych danych, obław w 130 miejscowościach, w których ogółem aresztowano 664 osoby. Z tym że tylko raz, we wsi Feliksówka, napotkały zbrojny opór. Represje z ich strony przeważnie napotykały niewinnych ludzi.

Zimą 1945 r., wraz ze wzrostem aktywności wyklętych i UPA, bataliony WW znów rozpoczęły intensywne akcje pacyfikacyjne na Lubelszczyźnie w porozumieniu z kolegami z NKWD. Oto kilka przykładów. 8-10 lutego prowadziły operację przeciwko słynnemu Hieronimowi Dekutowskiemu ps. Zapora. Zabito dziewięciu partyzantów i aresztowano przeszło 150 osób. 26 lutego bataliony zaatakowały Kobylnicę Ruską, której mieszkańcy współpracowali z UPA. Zastrzelono 30 osób, a wieś spalono. 2 marca w czasie akcji we wsi Monasyr zamordowano 38 osób.

Kuźnia kadr

W marcu 1945 r. uznano bataliony WW za siły zbyt skromne, by skutecznie stawić czoła podnoszącemu coraz wyżej głowę podziemiu poakowskiemu. Wobec tego komunistyczne władze zdecydowały o ich rozwiązaniu. Ich rolę miały przejąć nowe Wojska Wewnętrzne, Korpus Bezpieczeństwa Wewnętrznego, który miał liczyć 32 tys. żołnierzy. Ich pierwszym szefem został Henryk Toruńczyk.

Tak kończyła się historia PSBS. Jednak setki jego weteranów, w tym wielu fanatycznych komunistów, znalazły swoje miejsce w organach bezpieczeństwa PRL, wywiadzie czy dyplomacji. a

Bibliografia:

  • Anna Grażyna Kister, „Pretorianie. Polski Samodzielny batalion specjalny i Wojska wewnętrzne”,
  • Maciej A. Janisławski, „Kryptonim Pomorze”.
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia