Pani Teresa z powiatu wieluńskiego została przywieziona na roboty do Pakoszowa w powiecie oleskim w 1940 roku, jako nastolatka.
- Przydzielono mnie do gospodarstwa bez mężczyzn - opowiada. - Mąż gospodyni był w Wehrmachcie. Ona pochodziła z okolic Tarnowskich Gór i jak kiedyś przyznała, miała nawet w rodzinie powstańców śląskich.
Na początku Teresa wiązała z tym pewne nadzieje.
- Ale szybko je porzuciłam - dodaje. - Kobieta była nerwowego usposobienia i przemęczona pracą. Skutki spadały na mnie. Harowałam po 17-18 godzin na dobę. A jeśli Frau nie była zadowolona z mojej pracy, biła mnie po całym ciele. Prawie codziennie.
Targ niewolników
Profesor Stanisław Senft, opolski historyk i autor książki "Jeńcy wojenni i robotnicy przymusowi zatrudnieni w rolnictwie śląskim 1939-1945" zna dziesiątki podobnych historii.
- Polacy zwłaszcza z terenów sąsiadujących ze Śląskiem, m.in. z Częstochowskiego, masowo przyjeżdżali tu do prac w polu już przed pierwszą wojną światową - mówi profesor. - W czerwcu 1939 roku sekretarz stanu w niemieckim Ministerstwie Pracy zaplanował, iż wkrótce co czwarty mężczyzna zostanie powołany do Wehrmachtu. A wtedy na ich miejsce zostaną sprowadzeni przymusowi robotnicy. Na początku 1940 roku planowano ściągnąć do Niemiec aż milion takich osób. Trzy czwarte z nich z Polski.
W czasie trwania wojny z Polski do Niemiec przywieziono ok. 3 mln robotników przymusowych. Na Śląsku zatrudniono łącznie około 0,5 mln takich pracowników z różnych krajów. Na Śląsku Opolskim było ich ok. 100 tys. - większość stanowili Polacy.
W 1939 robotnicy przymusowi przyjeżdżali głównie z terenów polskiego Śląska włączonych do Rzeszy, od 1940 zaczął się napływ Polaków z Generalnego Gubernatorstwa. Tylko 5 procent z nich przyjechało dobrowolnie.
Pozostałe 95 procent w miastach schwytano w łapankach, wyłapano na wioskach, nachodząc nocą domy. Byli niewolnikami i państwo nazistowskie dało im to odczuć od momentu, gdy dotarli do miejsca przeznaczenia. Selekcja siły roboczej przez pracodawców przypominała targ niewolników.
- Pracownik przymusowy był prawnie w bardzo złym położeniu - ocenia prof. Senft. - Nie mógł zmienić pracodawcy ani skutecznie się na niego poskarżyć. Czas pracy był praktycznie nieograniczony. Więc zdarzało się, że wynosił 16-18 godzin na dobę, a przecież nierzadko do gospodarstw trafiały osoby nastoletnie, także dziewczyny.
Wielu "bauerów" przymusowym robotnikom wydzielało jedzenie, nawet chleb. Miejsce do spania wyznaczano gdzieś w stodole, oborze czy źle ogrzanej komórce. A bicie po twarzy czy nawet baty nie były rzadkością. "Leniwemu" pracownikowi groził donos na gestapo. Taka skarga pracodawcy mogła go zaprowadzić do obozu koncentracyjnego lub niewiele mniej okrutnego - wychowawczego.
Dodatkową szykaną były narzucane zasady segregacji rasowej. Polak czy Ukrainiec nie mógł jeść przy jednym stole z Niemcami. Polacy nie mogli mieć, a nawet pożyczać roweru czy aparatu fotograficznego. Nie wolno też było "zwangsarbeiterom" uczestniczyć w nabożeństwach w kościele.
Pohańbienie rasy
Szczególnie okrutnie traktowano sprawców pohańbienia rasy. Urządzano im pokazowe egzekucje publiczne. W latach 1940-1945 zginęło w nich na Śląsku - przez powieszenie - kilkunastu Polaków i Ukraińców m.in. w Kozłowicach, Bodzanowicach, Oldrzyszowicach, Przechodzie, Karłowicach Małych i Ujeźdźcu.
Najbardziej znaną parą ukaraną za Rassenschande są niewątpliwie Gerhard Greschok, mieszkaniec Ścinawy Małej, i nieznana z nazwiska Bronka, nastoletnia polska robotnica przymusowa. Oboje spotkali się przy pracy w gospodarstwie w Ścinawie Nyskiej.
Stali się sławni już po śmierci za sprawą kilkuminutowego dokumentalnego filmiku odnalezionego w Instytucie Śląskim. Można na nim zobaczyć poniżającą ceremonię, której poddano sprawców Rassenschande. Parę przeprowadzono przez wioskę.
On ma związane ręce, a na piersiach i plecach tabliczkę z napisem: Jestem zdrajcą narodu niemieckiego. Ją napiętnowano tablicą ze słowami: Jestem polską świnią. Prowadzeni przez młodzież w mundurach Hitlerjugend, z orkiestrą przez wieś zostają zelżeni i poddani publicznemu ostrzyżeniu głów do gołej skóry. Kolejne szykany spotkały ich w nyskim gestapo. Po Broni słuch zaginął. Gerhard trafił na front wschodni i został ciężko ranny. Zmarł w 1945 roku w Ścinawie.
O tragicznej miłości Polki i Niemca Marek Tomasz Pawłowski nakręcił film dokumentalny. Dotarł do krewnych Gerharda i dawnych mieszkańców wsi. Pokazały go wielokrotnie polska i niemiecka telewizja.
Ta historia jest o tyle nietypowa, że częściej dochodziło do zbliżeń niemieckich kobiet (młodzi Niemcy byli wówczas na wojnie) z cudzoziemskimi robotnikami.
- Niemal wszystkie winowajczynie trafiły do obozów koncentracyjnych - dodaje prof. Senft. - Tylko w jednym wypadku gospodyni utrzymująca zażyły kontakt z Rosjaninem została skazana na karę śmierci, którą potem zamieniono na dożywocie. Jej partnera stracono.
Oczekiwane przez państwo twarde, a nawet okrutne traktowanie na szczęście nie wszędzie było realizowane. Na Śląsku Opolskim działo się pod tym względem lepiej niż w innych częściach Niemiec.
Nazistowscy urzędnicy skarżyli się, że gospodarze rozmawiają tu z pracownikami gwarą śląską, co przyczynia się do przywracania zakazanego języka polskiego. Księżom zarzucali, że nie tylko nie wypraszają ze świątyń robotników przymusowych, ale zachęcają ich do odwiedzania kościołów. Duchowni odpowiadali, że ich pobożni wierni nie zrozumieliby, dlaczego ksiądz wyrzuca katolików za drzwi.
- Wielu gospodarzy cicho sabotowało zarządzenia władz - przyznaje prof. Senft - traktując swoich pracowników na tyle dobrze, na ile było to możliwe. Zdarzały się też pojedyncze przypadki, gdy wyjątkowo okrutny gospodarz tracił prawo do zatrudniania przybyszów.
Po wojnie, w latach 1946-1953 w województwie opolskim wszczęto 600 spraw o złe traktowanie pracowników przymusowych. Tylko 133 z nich zakończyły się wyrokami, i to zwykle niskimi.
Olek miał szczęście
Czternastoletni Olek Osuch z Olkusza trafił do gospodarstwa w Brożcu i jak wspominał po latach, spotkał tu dobrych ludzi. Nie od razu. W pierwszym gospodarstwie, do którego został przysłany, pod Głogówkiem, było inaczej. Spał i jadł w stodole. Pracował jak dorosły mężczyzna, a i tak wciąż był bity. Zdesperowany uciekł.
- Tak znalazł się w Głogówku i tam spotkała go moja babka Ottilie Rogosch - mówi Elżbieta Miczka. - Po śląsku zapytała go o imię, potem kazała mu przypilnować konia z wozem i poszła do pobliskiego urzędu. Kiedy wyszła z powrotem, chłopaka przepytywał już żandarm i złościł się, że nie ma on obowiązkowej dla Polaków litery "P" naszytej na ubraniu. Babka była odważna. Postawiła się żandarmowi i oświadczyła mu, że zabiera chłopaka do swojego gospodarstwa. Policjant ustąpił. Okryła Olka - w domu mówiło się potem na niego Holek - ciepłym kożuchem i ruszyli do Brożca. Był 20 marca 1942 r.
Wspomnienia Olka spisał po latach i przesłał państwu Miczkom jego syn Wojciech.
Holek zamieszkał na poddaszu, w przeznaczonym tylko dla siebie pokoju. Obok mieszkała inna pracująca w gospodarstwie Polka - spod Częstochowy - Maria Syguda. Posiłki jedli przy jednym stole w kuchni z domownikami. Chłopak pomagał w polu i w masarni. Kiedy syn Ottilie i Augusta Rogoschów, Leon, został powołany do wojska, przejął jego obowiązki.
- Pani Ottilie traktowała sprawiedliwie i domowników, i nas - wspominał Aleksander Osuch. - Chwaliła, jak było za co, ganiła za błędy. Leon Rogosch był wielkim człowiekiem nie tylko z postury, ale i z powodu mądrości. Był przeciwnikiem hitlerowskiej polityki i w ogóle wojny.
Kiedy Rosjanie weszli do Brożca, Olek zaświadczył, że był w domu Rogoschów dobrze traktowany. Zrewanżował się za życzliwość gospodarzy, gdy Sowieci pytali go o ukryte przez nich kosztowności. Nie wskazał żadnego schowka. W Brożcu został do początku kwietnia 1945 roku.
Kiedy zdecydował się wracać, Rogoschowie zaopatrzyli go na drogę w przysmaki z masarni i w rower. Daleko na nim nie zajechał. W Żużeli "koło" zabrali mu Rosjanie. Droga do Olkusza - pieszo, okazją i pociągiem - zajęła mu prawie miesiąc. Na początku maja 1945 wrócił do domu.
Do Brożca na żniwa
W 1946 roku został milicjantem. Skończył szkołę podoficerską i służył w Krotoszynie, a potem (w latach 1950-1983) w Chodzieży.
Na kilkanaście lat kontakty pana Aleksandra z Brożcem zostały zawieszone. W czasach stalinowskich milicjantowi niebezpiecznie było kontaktować się z rodziną, której część wyjechała do Niemiec. W 1959 roku Olek dał znać Rogoschom o sobie przez spotkanego w Chodzieży kierowcę z Otmętu. Leon Rogosch napisał do Osuchów list. Przypomniał Olkowi, jak do wtóru harmonii śpiewali "Wojenko, wojenko, cóżeś ty za pani", i zaprosił go do Brożca.
Do pierwszych odwiedzin doszło w 1960 roku.
- W 1961 roku przyjechaliśmy pierwszy raz do Brożca na wakacje - wspomina Wojciech Osuch - razem z ojcem, mamą Bronisławą i moją siostrą Hanią. - Przez kolejne kilka lat jeździliśmy tam co roku i pomagaliśmy przy żniwach.
Pan Wojciech przyjeżdżał do Brożca jak do domu w czasie studiów na opolskiej WSP. W śląskiej wiosce nauczył się m.in. hodowli gołębi.
- Dzieci Olka w Brożcu i w sąsiednich parafiach przyjmowały sakramenty, łącznie z chrztem, bo milicjant nie mógł tego zrobić w swojej parafii - wspomina Elżbieta Miczka. - Pomagał w tym m.in. ks. abp Alfons Nossol. - Wojtek wziął w 1978 roku ślub w Kątach Opolskich. W Brożcu - wraz z rodziną Miczków i Rogoschów - świętował kilka lat temu 30-lecie małżeństwa. Przyjaźń naszych rodzin trwa.
Krzysztof Ogiolda
NOWA TRYBUNA OPOLSKA
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?