Tysięczny kilometr autostrad w Niemczech odebrał pod Wrocławiem Adolf Hitler

Hitler z łopatą. Resztę roboty wykonały dziesiątki tysięcy przymusowych robotników.
Hitler z łopatą. Resztę roboty wykonały dziesiątki tysięcy przymusowych robotników. Bundesarchiv, Bild 183-R27373 / CC-BY-SA, [1]
Wzdłuż budowanej autostrady z Wrocławia do Gliwic naziści założyli 93 obozy. Zwieźli do nich przymusowych robotników, głownie Żydów. Ci, którzy nie dawali rady harować ponad siły, byli wywożeni do komór gazowych w Auschwitz-Birkenau.

Autobahny w Niemczech były potrzebne führerowi z kilku powodów. Szalejące w kraju bezrobocie, które Hitler zastał po objęciu władzy w 1933 r., można było okiełznać robotami publicznymi. Wielkie inwestycje Trzeciej Rzeszy początkowo miały dać pracę Niemcom, stając się motorem napędowym gospodarki. Budowanie autostrad było też świetnym zabiegiem propagandowym - oto przywódca Trzeciej Rzeszy spełnia marzenia obywateli o szybkim podróżowaniu.

Dla Adolfa Hitlera najważniejsze było militarne znaczenie autostrad. Odcinki takie jak z Wrocławia do Gliwic idealnie spełniały założenia wojny błyskawicznej. Pozwalały szybko transportować wojska do granicy z Polską i przerzucać żołnierzy jeszcze dalej na wschód.

Niemieccy projektanci przewidzieli jeszcze jedną ważną funkcję autostrad - wytyczyli sporo prostych odcinków jezdni, które podczas czasie wojny mogły być awaryjnymi pasami startowymi dla samolotów.

Betonowa trasa biegnąca przez Śląsk Opolski miała kluczowe znaczenie dla Rzeszy. Świadczy o tym fakt, iż projektanci wytyczali ją w tym samym roku, w którym Hitler doszedł do władzy. Prace budowlane ruszyły bardzo szybko i postępowały w tempie błyskawicznym.

Budowane przez hitlerowców autostrady należały do najnowocześniejszych na świecie
(fot. Wikipedia)

27 września 1936 r. naziści świętowali pod Wrocławiem otwarcie pierwszego tysiąca kilometrów. Ten odcinek autostrady odebrał osobiście Adolf Hitler. Jego wystąpienie do narodu i przejazd w eskorcie rejestrowały dziesiątki kamer i aparatów fotograficznych. Niemal w tym samym czasie na Śląsku Opolskim ruszyły dalsze prace budowlane, które przesuwały się w kierunku Gliwic.

Początkowo na budowie autostrad pracowali okoliczni mieszkańcy - głównie rolnicy. Zatrudniano ich przy karczowaniu drzew i niwelacji terenu. Zmieniło się to w 1939 r. wraz z wybuchem drugiej wojny światowej.

Wojna sprawiła, że na Śląsku zaczęło brakować rąk do pracy. Trzecia Rzesza miała natomiast dużo taniej siły roboczej - głównie jeńców i więźniów pochodzenia żydowskiego. Aby szybko ruszyły przymusowe roboty, naziści powołali organizację Schmelt. Jej nazwa pochodziła od nazwiska Albrechta Schmelta, SS-oberführera (oficer sztabowy), który wcześniej był prezydentem policji we Wrocławiu.

Organizacja utworzyła na Śląsku sieć aż 93 obozów, rozmieszczonych na wsiach, wzdłuż budowanej autostrady. Na Śląsku Opolskim obozy były w Otmęcie, Gogolinie, Zakrzowie, Prądach, Rogowie, Dąbrówce, Dolnej, Olszowej i na Górze św. Anny. Ten ostatni zaliczał się do większych. Wytyczono go w odległości 50 metrów od szosy, w okolicy dzisiejszego Muzeum Czynu Powstańczego. W 10 barakach otoczonych drutami naziści stłoczyli 400-500 osób. Dwa baraki były dla kobiet, dwa dla mężczyzn. W pozostałych mieścił się warsztat szewski, krawiecki i biura dowództwa. Do obozu zwożono więźniów w wieku od 18 do 60 lat. Z czasem wiek przymusowych robotników obniżono do 16 lat.

Do końca 1940 r. w obozach pracy znalazło się około 50 tysięcy Żydów. Tych najsilniejszych Hermann Göring nazwał "naszymi Machabeuszami", co miało być cynicznym porównaniem do silnej dynastii panującej niegdyś w Judei. Silni Żydzi byli dla nazistów najbardziej wartościowi. Słabszych odprawiali do komór gazowych w Auschwitz-Birkenau.

Dzięki śledztwu Okręgowej Komisji Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu w Opolu oraz zeznaniom świadków wiemy dziś, jak wyglądało życie w obozach. Komisja przesłuchała byłych więźniów, personel obozowy i okolicznych mieszkańców.

Dzień zaczynał się pobudką o 5.30. Pół godziny później wszyscy więźniowie musieli stanąć na obozowym apelu. Po nim robotnicy formowali kolumny i wyruszali pieszo do pracy. Szli pod eskortą nazistowskich strażników z oddziałów szturmowych NSDAP. Każdy strażnik pilnował 40 więźniów. W pracy była jedna przerwa. Pracować trzeba było przez 10 godzin dziennie.

Wszystkie roboty były wykonywane ręcznie. Pochodzący z Oświęcimia Max Borger, który najpierw trafił do obozu w Rogowie pod Krapkowicami, a później na Górę św. Anny, wspominał, że w padającym deszczu musiał kilofem wybierać glinę. Esesmani poganiali jeńców. Zdarzały się śmiertelne wypadki. Ile ich było? Tego nie wiadomo, bo kierownictwo obozu często nie raportowało takich zdarzeń.

Wieczorem, między 18.00 a 20.00, była pora na porządki i toaletę. Teoretycznie. W praktyce często zarządzano wówczas musztrę więźniów.

Z zeznań francuskiego Żyda Louisa Fogla, który przeżył obóz na Górze św. Anny, wynika, że po dniu morderczej pracy więźniowie dostawali 300 gramów chleba i zupę - litr na osobę. Zupy gotowano z ziemniaków w łupinach. Od czasu do czasu wrzucano do nich mięso z padłego bydła albo koni. Na 150 więźniów przypadało zaledwie 25 naczyń.

W barakach na Górze św. Anny więźniowie byli potwornie stłoczeni. Część spała na łóżkach, reszta na podłodze. Panował brud, mnożyły się insekty. Doprowadziło to do epidemii tyfusu. Zmarło 30 więźniów.

Bardziej niż chorób więźniowie bali się niemieckich oprawców. Wśród tych bezwzględnych młodzi esesmani, pełniący funkcje dowódców. Paweł Żuk, mieszkaniec z Leśnicy, który przywoził do obozu kapustę, był świadkiem, jak strażnicy gonili więźniów, bijąc ich pałkami. Bili mężczyzn i kobiety.

Innym razem dowódcy kazali strażnikom bez powodu strzelać do bezbronnych jeńców. Widział to Józef Kwoczała, który pracował na pobliskim polu. Potem z obozu wynoszono zwłoki. Świadkowie wspominali też o biciu więźniów szpicrutą i wielogodzinnych ćwiczeniach na śniegu.

O tym, jakie relacje panowały pomiędzy esesmanami a więźniami, świadczy sytuacja, do której doszło w obozowej kuchni. Jej świadkiem była Maria Kolanko, mieszkająca przy obozie. Pewnego razu komendant Heinrich Lindner, wchodząc do kuchni, przywitał się z więźniarką. Gdy zorientował się, że jest Żydówką, spoliczkował ją.

Do najokrutniejszych oprawców na Górze św. Anny należał feldfebel (sierżant) Wiktor Zajdel. Pochodził z Rogów pod Koźlem. Przez wiele lat był szeregowym pracownikiem zakładów chemicznych w Zdzieszowicach. Potem, na przełomie 1943 i 1944 r., został obozowym funkcjonariuszem. Zajdel strzelał do więźniów. Ale zbrodnie, które mu zarzucano, po latach trudno było udowodnić. Powód? Zgonów więźniów naziści nie zgłaszali urzędom.

Wśród oprawców byli: Wilhelm Przybyła z Kochłowic, który dowodził funkcjonariuszami, oraz Henryk Seidband, żydowski więzień - obozowy kapo. Akta sprawy kapo liczą około 500 stron. Wiadomo, że Seidband trafił do obozu na Górze św. Anny w listopadzie 1940 r. wraz z grupą więźniów. Według własnego oświadczenia, nigdy nikogo nie bił. Więźniowie zeznali inaczej.

Mimo poczucia bezkarności strażnicy dbali, by informacje o tym, co się działo w obozach, nie wydostawały się na zewnątrz. Za podglądanie obozowego życia na Górze św. Anny można było zginąć od kul wartownika. Gdy okoliczni mieszkańcy szli koło obozu, odwracali głowy.

W 1941 r. w obozie był incydent. Wieczorem strażnicy poszli do baraków kobiet i wódką upili kilka Żydówek. Gdy dowiedzieli się o tym przełożeni, na strażników padły podejrzenia o "Rasseschande", czyli zhańbienie niemieckiej rasy. Jednego wydalili ze służby. By sprawa ucichła, pozostałym strażnikom zabroniono o niej mówić.

Jak ustaliła Okręgowa Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu, tylko w obozie na Górze św. Anny od nieludzkiego traktowania i fatalnych warunków zginęło 70-80 osób. Zwłoki wożono na cmentarz w trumnie wielokrotnego użytku. Miała wysuwane dno. Do takiej trumny wkładano zazwyczaj nagie zwłoki. Nad wykopanym dołem wysuwano dno trumny. Ciało wpadało do grobu, a trumna wracała do obozu.

Joachim Jureczko, mieszkaniec Poręby, zeznał, że zmarłych grzebano na Kalwarii. Jednak do dziś nie wiadomo, w jakim miejscu.

Na przełomie 1943 i 1944 r. prace przy autostradzie wyraźnie przystopowały. Powodem były ogromne wydatki wojenne Trzeciej Rzeszy. Więźniowie zdążyli wykonać większość prac melioracyjnych na odcinku z Wrocławia do Gliwic i ułożyć betonowe płyty na jednym pasie autostrady. Wtedy Niemcy przerzucili ich do pracy w Zdzieszowicach - w zakładach produkujących benzynę syntetyczną.

Na przełomie stycznia i lutego 1945 r. Niemcy w pośpiechu likwidowali obozy pracy, w tym obóz na Górze św. Anny. Część dokumentacji zniszczyli. Naziści bali się, że ich zbrodnie wyjdą na jaw. Aby zatrzeć ślady, z mogił na obozowym cmentarzu zerwali tabliczki z nazwiskami pochowanych więźniów.

W grudniu 1971 r. Okręgowa Komisja Badania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu zawiesiła śledztwo w tej sprawie. Powód? Podejrzewanych o zbrodnie nie można było ująć. Dopiero w październiku 2002 r. śledztwo zostało ponownie podjęte, by wyjaśnić okoliczności zbrodni. Półtora roku później sprawę trzeba było umorzyć z powodu wyczerpania możliwości procesowych i niewykrycia sprawców.

PAWEŁ STAUFFER, JANUSZ OSZYTKO, Nowa Trybuna Opolska


[1] Zdjęcie udostępnione jest na licencji:

Creative Commons
Uznanie autorstwa - Na tych samych warunkach. 3.0. Niemcy


Współautor artykułu, Janusz Oszytko, jest historykiem i archiwistą. Podczas pracy w Muzeum Czynu Powstańczego na Górze św. Anny badał temat eksterminacji ludności żydowskiej w obozach pracy przymusowej. Od czerwca 2001 r. pracuje w Instytucie Pamięci Narodowej we Wrocławiu (delegatura w Opolu).

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia