Oto co pisała ówczesna prasa:
„W dniu 17 b.m. nad miasteczkiem Proszowice, w czasie targu, przelatywał – na wysokości 40 mtr. – samolot wojskowy należący do 2 pułku lotniczego w Krakowie. Gdy samolot znajdował się nad rynkiem zrobił wirowy ruch zwiększając łoskot motoru, wskutek czego spłoszona jedna para koni zaprzężona do wozu przejechała Jana Włodarczyka ze wsi Sudołka. Wskutek odniesionych uszkodzeń ciała Włodarczyk w 15 minut zmarł […]
Tej treści notatka ukazała się w 129. numerze wydawanego w Kielcach i Radomiu dziennika „Słowo”. Temat podchwyciły inne czasopisma (m. in. „Katolik Polski” i „Górnoślązak”) i opublikowały podobne teksty. Tylko jednak w „Słowie” znalazła się konkluzja wskazująca, że wypadek był spowodowany przez „wybryk lotnika” i jako taki powinien zakończyć się jego ukaraniem, ponieważ takie działania przynoszą szkodę opinii o polskim lotnictwie. Wniosek ten był niezbyt szczęśliwy choćby z tego powodu, że zapomniano w nim zupełnie o człowieku, który był ofiarą tego wypadku: o 31-letnim Janie Włodarczyku, mężu i ojcu szóstki małoletnich dzieci, jedynym żywicielu rodziny Włodarczyków.
Ojciec rodziny
Jan Włodarczyk urodził się 27 lipca 1892 roku w Nadzowie koło Pałecznicy, z ojca Stanisława i matki Józefy z Musiałów. W 1917 roku zawarł związek małżeński z pochodzącą z Janowiczek (parafia Racławice) 19-letnią Marianną Łój. W lipcu 1918 r. parze tej urodziła się córka Otylia. Niestety kilka miesięcy później, 2 lutego 1919 roku, Marianna Włodarczyk zmarła – najprawdopodobniej w wyniku komplikacji popołogowych. Półroczną córką zajęli się rodzice Marianny (czyli teściowie Jana), zamieszkali w Smoniowicach Franciszek i Franciszka Łojowie. Owdowiały Jan wkrótce ożenił się ponownie - 24 lipca 1919 roku poślubił Jadwigę Rejdak, urodzoną w Waganowicach, a zamieszkałą w Sudołku (parafia Wrocimowice). Para osiedliła się w Sudołku i w ciągu następnych kilku lat doczekała się pięciorga potomków. W 1929 roku wychowywali 9-letnią Stanisławę, 8-letniego Józefa, 6-letnią Janinę, 4-letniego Władysława i 2-letnią Genowefę. 11-letnia wówczas Otylia przebywała nadal z dziadkami, a po tragicznej śmierci ojca jej kontakt z macochą i przyrodnim rodzeństwem całkowicie się urwał.
Włodarczykowie gospodarzyli na niewielkim gospodarstwie. Jadwiga zajmowała się domem i dziećmi, cała rodzina pracowała na roli, natomiast Jan, oprócz zajmowania się gospodarstwem, handlował także płodami rolnymi na okolicznych jarmarkach. W ten sposób 17 kwietnia 1929 roku trafił na targ w Proszowicach. Los chciał, że w wyniku tragicznego wypadku zmarł.
Rodzina Włodarczyków nie należała do zamożnych i nie była przygotowana na pogrzeb młodego ojca rodziny. Jadwiga Włodarczyk skorzystała z pomocy udzielonej przez magistrat Proszowic, który wziął na siebie koszty pogrzebu i w efekcie Jan Włodarczyk został pochowany na cmentarzu w Proszowicach, gdzie spoczywa do dziś.
Lotnicza samowolka
Wspomniana wcześniej konkluzja z artykułu w „Słowie”, o konieczności ukarania lekkomyślnego lotnika, znalazła szybko swoje odzwierciedlenie w faktach: ustalono co to za samolot spowodował wypadek i kto go pilotował. Jak się okazało, pilotów było dwóch i w kilka miesięcy po tragicznym zdarzeniu obaj stanęli przed sądem. Rozprawa odbyła się na przełomie października i listopada 1929 roku przed Wojskowym Sądem Okręgowym Nr V w Krakowie. Do dnia dzisiejszego zachowały się niektóre dokumenty z tego procesu (akt oskarżenia oraz wyrok), dzięki czemu możemy poznać więcej szczegółów związanych z wypadkiem, ustalonych w przedprocesowym śledztwie.
Dwumiejscowy samolot Potez XXVII (najprawdopodobniej – opieram się tutaj na informacji pana Tomasza Kopańskiego, historyka i autora wielu książek dotyczących polskiego lotnictwa, który dostarczył mi sporo informacji związanych zarówno z pilotami, jak i z dokumentami z ich procesu), pilotowany był przez 29-letniego sierżanta pilota Stanisława Ślusarczyka oraz 24-letniego podporucznika obserwatora Stefana Łaszkiewicza z 22. Eskadry Liniowej 2 Pułku Lotniczego z Krakowa. Z dokumentów wynika, że wypadek w Proszowicach był wynikiem splotu wielu okoliczności i można go było uniknąć.
Zacząć należy od tego, że rozkaz zniżenia lotu nad Proszowicami wydał ppor. Łaszkiewicz – sierż. pilot Ślusarczyk jako niższy stopniem musiał ten rozkaz wykonać, pomimo tego, że miał świadomość ryzyka jakie to działanie ze sobą niesie, a także wiedzę, że jest to niezgodne z obowiązującymi przepisami i rozporządzeniami dotyczącymi zapewnienia bezpieczeństwa na ziemi podczas lotów samolotami. Z akt procesowych wynika także, że pilotowany przez sierż. Ślusarczyka samolot nie powinien w ogóle pojawić się nad Proszowicami oraz że w jego kabinie… nie powinno być ppor. Łaszkiewicza.
Feralnego dnia sierż. Ślusarczyk otrzymał rozkaz samotnego lotu treningowego wokół lotniska Kraków - Rakowice, jednak tuż przed wylotem zgłosił się do niego ppor. Łaszkiewicz, który zakomunikował swój udział w locie oraz nakazał lot w kierunku Proszowic (a dokładniej w kierunku Szreniawy) – jedno i drugie nastąpiło bez zgody i wiedzy dowództwa eskadry. W prowadzonym po wypadku śledztwie ujawniono, że celem przelotu było dostarczenie prywatnej przesyłki od ppor. Łaszkiewicza do państwa Michalskich zamieszkałych w Szreniawie. Po zrzuceniu przesyłki nad Szreniawą, pilot obrał kurs powrotny do Krakowa. Miało to miejsce między godziną 10. a 11. przed południem.
Kłopoty z silnikiem
Tuż przed Proszowicami ppor. Łaszkiewicz nakazał obniżyć lot do pułapu 100 m, ponieważ chciał bliżej przyjrzeć się temu, co dzieje się na tamtejszym rynku. Dolatując do Proszowic, nagle zaczął przerywać silnik samolotu. Pilot próbował temu zaradzić, jednak w międzyczasie samolot obniżył lot do wysokości około 30 m – jak utrzymywały obecne w tym czasie na targu osoby, niektórym zdawało się, że samolot na nich runie, co wywołało pierwsze objawy paniki. W okolicy rynku silnik wreszcie zaskoczył i samolot z głośnym rykiem poderwał się do góry, co z kolei spowodowało spłoszenie koni znajdujących się na ziemi. Jeden z tych koni, zaprzęgnięty do wozu gospodarza Jana Gajdy, pobiegł do przodu w kierunku, gdzie siedział sprzedający jarzyny Jan Włodarczyk. Dyszel wozu uderzył Włodarczyka tak silnie, że ten doznał krwotoku wewnętrznego i w krótkim czasie zmarł, pomimo szybkiej interwencji proszowskiego lekarza doktora Tadeusza Skurczyńskiego, wezwanego na miejsce zdarzenia.
Werdykt sądu ogłoszono 5 listopada 1929 roku. Sąd Wojskowy dopatrzył się w działaniach oskarżonych pilotów jedynie winy nieumyślnej zaniechania przez nich niezbędnych środków ostrożności oraz pogwałcenia przepisów zapewniających bezpieczeństwo osobiste. Wziąwszy pod uwagę okoliczności łagodzące, którymi była dotychczasowa niekaralność obu oraz bardzo dobra opinia jaką piloci cieszyli się wśród przełożonych oraz nie znajdując żadnych dodatkowych okoliczności obciążających obwinionych, sąd wymierzył im karę po 10 dni aresztu.
Dalsze losy bohaterów
Jak potoczyły się dalsze losy bohaterów historii? Jak wspomniano wcześniej, Jan Włodarczyk spoczął na cmentarzu parafialnym w Proszowicach. Jego żona Jadwiga trzy lata po stracie męża wyszła ponownie za mąż za Jana Gąsiorka z Racławic. Wspólnie wychowali piątkę dzieci Jana Włodarczyka. Jadwiga nigdy nie doczekała się żadnego odszkodowania ani ze strony wojska, ani od pilotów, którzy winni byli wypadku, w którym życie stracił jej mąż.
Pilot sierż. Stanisław Ślusarczyk, jak wspomina rodzina Jana Włodarczyka, kontaktował się wprawdzie z Jadwigą Włodarczykową i obiecywał jej pomoc. Niestety po jakimś czasie ten kontakt się urwał, a żadna pomoc nie nadeszła. Najprawdopodobniej stało się tak dlatego, że sierż. Ślusarczyk zginął śmiercią lotnika w innym wypadku, który miał miejsce trzy lata po wydarzeniach z Proszowic - 27 lipca 1932 r. pod Koninem pilotowany przez niego samolot zapalił się w powietrzu i runął na ziemię zabijając pilota i obserwatora.
Zupełnie inaczej wyglądała dalsza kariera ppor. obserwatora Stefana Łaszkiewicza. Przez kilka lat służył w krakowskim 2 Pułku Lotniczym (1929 – 1936), gdzie początkowo przydzielony był do 22 Eskadry Liniowej, a następnie 121 Eskadry Myśliwskiej, był także członkiem zespołu akrobacyjnego. W 1936 r. postanowił skupić się na pracy sztabowej i po ukończeniu w 1938 r. Wyższej Szkoły Wojennej w Warszawie, objął w stolicy stanowisko w Dowództwie Lotnictwa. W 1939 r. brał udział w obronie Warszawy dbając o sprawy organizacyjne lotniczej Brygady Pościgowej. Następnie trafił do polskiej armii we Francji, gdzie szkolił się na francuskich samolotach - niestety zanim doszło do jakichkolwiek walk z niemieckim Luftwaffe, Francja skapitulowała, a Łaszkiewicz przez Gibraltar i Glasgow dotarł do bazy Królewskich Sił Powietrznych w Blackpool w Anglii. W RAF służył do 1948 r. biorąc aktywny udział w obronie Anglii na wielu stanowiskach – także jako pilot, ale głównie jako oficer sztabowy. Dosłużył się polskiego stopnia majora dyplomowanego i brytyjskiego squadron leadera. Odznaczony został medalami polskimi, francuskimi i brytyjskimi. Po demobilizacji osiadł w Kanadzie, gdzie zmarł w 2002 r. w wieku 96 lat. Był autorem zbiorów opowiadań oraz wspomnień.
Nieoczekiwany epilog
Gdy w lipcu 2022 roku opublikowałem w grupie „Historia Proszowic” na Facebooku niewielką notatkę prasową odnalezioną w czasopiśmie „Słowo” z 29 kwietnia 1929 r., traktowałem to jako zwykłą ciekawostkę dotyczącą Proszowic, związaną z bardzo niecodziennym wypadkiem. Jednak to, co nastąpiło po tej publikacji, zdecydowanie przerosło mojej oczekiwania. Kontakt ze mną nawiązała bowiem rodzina ofiary tego nieszczęśliwego zdarzenia - Jerzy Sitarz, wnuk Jana Włodarczyka, syn jego najmłodszej córki Genowefy, jak się okazało od wielu lat poszukiwał opublikowanej przeze mnie notki prasowej.
W korespondencji, którą potem wymieniliśmy, poznałem wiele szczegółów dotyczących rodziny Jana Włodarczyka, a także pomogłem mu odnaleźć jeszcze więcej informacji bazując na dostępnych w Internecie danych metrykalnych rodziny Włodarczyków. To wtedy padło także pytanie o pierwszą żonę Jana Włodarczyka i jego córkę z tego małżeństwa, o której pan Jerzy wiedział tylko tyle, że miała na imię najprawdopodobniej Otylia. Kilka dni po opublikowaniu notatki na Facebooku, zobaczył ją i skomentował także pan Adam Skinderowicz, który jak się okazało, jest… wnukiem Otylii Włodarczyk i prawnukiem Jana Włodarczyka. Skomunikowałem obydwu panów ze sobą i w ten sposób, po wielu latach, nastąpił kontakt nieznanych sobie dotąd członków tej samej rodziny.
- Diabli Dół i Boża Wola. Nazwy małopolskich wsi, o których nie słyszeliście!
- Tak wyglądał Kraków 1000 lat temu! Oto rekonstrukcja
- Tak oszukują nas sklepy spożywcze. TOP 10 nieczystych zagrań!
- Oto najlepsze miejsce do życia w Małopolsce. Przynajmniej w Rankingu Gmin
- Tak wyglądała zima w Proszowicach 15 lat temu! Zobacz zdjęcia
- Rozpoczęła się budowa trasy rowerowej EuroVelo 11 w Proszowicach
Ceny samochodów elektrycznych zaczynają spadać