Słubice. Granat był prawdziwy. "Rozległ się krzyk, on przytulił granat, nastąpił wybuch". Wszędzie były dzieci - kulisy tragedii sprzed lat

(kama)
Opracowanie:
Wideo
od 16 lat
Na miejscu potworne zamieszanie, krew i łzy. Okazało się, że tego dnia w stacjonującym wówczas w Słubicach pułku zorganizowano dni otwarte. Pixabay
Do tej tragedii doszło blisko pół wieku temu, ale niektórzy mieszkańcy Słubic pamiętają wszystko jakby wydarzyło się dziś. Mają przed oczami przerażający obraz tamtych wydarzeń. 30 kwietnia 1975 roku w Słubicach młody chorąży wziął na siebie siłę eksplozji. Zginął, ale uratował życie dzieciom z wycieczki szkolnej. Czy można było postąpić inaczej?

Spis treści

- Nie wiem, który to był rok - próbuje sobie przypomnieć Jan Pardej, prokurator przez lata pracujący w zielonogórskiej Prokuraturze Garnizonowej. - Ponieważ było to przed urodzeniem mojego syna stawiam na rok 1976, może 1977. Dokładniejsza data? Sama końcówka kwietnia, gdyż były to imieniny Mariana - wspomina w rozmowie z nami w 2012 roku...

Prokurator przypomina sobie nagłe wezwanie. Z telefonu wynikało jedynie, że w Słubicach doszło do potwornej tragedii, są ofiary w ludziach. Z zielonogórskiej prokuratury wyjechały dwie ekipy, a już w drodze nad ich głowami przeleciał śmigłowiec. Było wiadomo, że to leci generalicja.

Czytaj więcej w temacie:

Na miejscu potworne zamieszanie, krew i łzy. Okazało się, że tego dnia w stacjonującym wówczas w Słubicach pułku zorganizowano dni otwarte. Tradycyjnie ruszyły tam szkolne wycieczki ze Słubic i z najbliższej okolicy. Jedną z grup, uczniów ze szkoły podstawowej, miał oprowadzić młodszy chorąży, chłopak niedawno po szkole. Zgodnie z procedurą i panującymi w jednostce udał się do izby tradycji. Po drodze zaszedł tylko do magazynu uzbrojenia i otrzymał od plutonowego obsługującego arsenał, potrzebne do demonstracji przedmioty.

Granat okzał się prawdziwy

To była normalna klasa. Rozbiegana, hałaśliwa. Dla dzieciaków była to atrakcyjna wycieczka. Bardziej dla chłopców, którzy natychmiast rozbiegli się po kątach, wszystkiego musieli dotknąć. Dziewczynki, jako grzeczniejsze i mniej zainteresowane militariami, skupiły się wokół nauczycielki i młodszego chorążego. Ten właśnie przystąpił do prezentacji jak działa granat.

Do pokazu został wydany granat bojowy, obronny F-1. - Jego odłamki rażą na odległość trzystu, czterystu metrów
Do pokazu został wydany granat bojowy, obronny F-1. - Jego odłamki rażą na odległość trzystu, czterystu metrów US Navy/Wikimedia Commons

- I w momencie, gdy wyciągnął zawleczkę usłyszał charakterystyczne chrupniecie - opisuje prokurator Pardej. - W tym momencie wiedział, że granat zadziałał, że nie był ćwiczebny, a prawdziwy. Wiedział też, że za chwilę wybuchnie i zdawał sobie sprawę z konsekwencji.

Rozległ się tylko krzyk. Odwrócił się i przytulił granat

Rozległ się tylko krzyk, chorąży odwrócił się i przytulił granat, aby siła eksplozji była jak najmniejsza, by zredukowało ją jego ciało. Nie mógł wybuchowego przedmiotu odrzucić, gdyż w pomieszczeniu było pełno dzieci. Z kolei okno było zabezpieczone kratami z siatką, a drzwi znajdowały się daleko. To była pułapka.

Granat eksplodował, całe pomieszczeni było we krwi, dzieci jęczały i płakały. W wyniku eksplozji zginął młodszy chorąży, nauczycielka i dwie dziewczynki. Wiele dzieci było rannych.

- Przebieg wydarzeń udało nam się odtworzyć rozmawiając z dziećmi - opowiada prokurator. - Wiele z nich miało poranione odłamkami twarze. Tak naprawdę większość z nich nie zdołała nawet zauważyć co się zdarzyło.

To były dni otwartych koszar, przyjechały wycieczki szkolne

Jerzy Preobrażeński z Zielonej Góry uzupełnił historię o inne szczegóły.

- Byłem wówczas młodym podchorążym i pełniłem tego dnia służbę pomocnika oficera dyżurnego w oddziale Wojskowej Służby Wewnętrznej w Krośnie Odrzańskim i stąd znam szczegóły tego zdarzenia.

Podobno jeden z faksów, który w tej sprawie przyszedł do WSW tego dnia miał blisko dwa metry długości. Wypadek rzeczywiście miał miejsce podczas "Dnia Otwartych Koszar". Jednak miejscem wydarzeń nie była izba pamięci, ale otwarta przestrzeń pomiędzy garażami, z których wyprowadzono sprzęt do pokazów. Dzieciaki, uczestnicy wycieczki szkolnej, rozbiegły się po całym terenie.

- Do pokazu został wydany granat bojowy, obronny F-1 - dodaje Jerzy Preobrażeński. - Jego odłamki rażą na odległość trzystu, czterystu metrów. Granat bojowy zawsze jest koloru zielonego, natomiast granaty ćwiczebne są koloru czarnego. I granat bojowy nie jest oznaczany w żaden inny sposób.

Cztery długie sekundy do ekplozji

Żołnierz, który przyniósł ów granat, dał go któremuś z chłopców i to on go odpalił. Nie słychać było trzasku, ale huk jakby głośnego wystrzału kapiszona. Od tej chwili do eksplozji upływa około czterech sekund. Zauważył to chorąży oprowadzający wycieczkę, wyrwał granat z ręki chłopaka i odbiegł od grupy, na ile mógł przykrywając granat własnym ciałem. Nie mógł go odrzucić, bo cały teren był pełen dzieciaków. Zginął.

Inne ofiary wybuchu

Płk w st. spocz. Paweł Czapaluk wspomina o jeszcze jednej ofierze w tym wybuchu. To porucznik Andrzej M., którego nie powinno nawet być na miejscu zdarzenia. Miał wtedy dzień wolny i został ściągnięty do koszar do oprowadzania innej wycieczki. W wyniku eksplozji granatu odniósł ranę tętnicy szyjnej i wykrwawił się zanim dotarł do izby chorych. Pochowano go na cmentarzu w Słubicach, ale po paru latach został zabrany do rodzinnego miasta, do Sieradza.

- Ja ten granat miałem chwilę wcześniej w dłoniach - opowiada Wiesław z Zawady. - Służyłem w tym czasie w Słubicach. Z tego co wiem zginął chorąży i porucznik od zajęć fizycznych.

Wszystko zdarzyło się na placu między garażami, na który wyprowadzono czołg, pojazdy opancerzone. Kolega wziął ze stołu jeden z granatów i zauważył, że nie jest ćwiczebny i ma zapalnik. Zgłosiliśmy sprawę dowódcy kompanii, a ten kazał nam odejść. Później usłyszeliśmy huk eksplozji i o sprawie opowiadali nam koledzy, którzy siedzieli na czołgach.

I pan Wiesław dorzuca relację o tym, jak wszyscy żołnierze ruszyli na pomoc, wynosili ranne dzieciaki, a później zgłosili się oddawać krew.

- Przez kilka następnych dni strach było wyjść na miasto, taka dziwna psychoza antywojskowa się zrobiła - wspomina.

Inni Czytelnicy dodają, że sprawa była znana w całej Polsce i to nie za sprawą mediów, które starały się nie nagłaśniać tragedii. Dbano wówczas o nieposzlakowaną opinię wojska.

- Byłam na tej wycieczce - opowiada prosząca o anonimowość mieszkanka Słubic. - To było straszne. Niewiele z tego pamiętam, raczej to informacje z relacji innych. Zostały mi tylko nieznaczne blizny. I wiem jedno, komuś, nie tylko rodzicom, zawdzięczam życie. Ten wojskowy zachował się niesamowicie, aż wstyd, że nie znam jego imienia, nazwiska.

Tragiczna pomyłka

Wśród ludzi przybliżających nam okoliczności tego dramatu jedna osoba poruszyła wątek alkoholowy, który był podobno starannie pomijany. Jednak to już była całkiem inna historia.

- Jako żołnierz zawodowy byłem świadkiem tamtych wydarzeń - opowiada Adam Malarz. - Winą tego chorążego było, że po demonstracji granatu włożył ponownie zapalnik. Gdy już opowiadał o następnym eksponacie usłyszał, że zapalnik zadziałał, to jak strzał z kapiszona.

Okazało się, że jeden z chłopców uruchomił granat. Chorąży poświęcił się. Wojskowy, który był magazynierem, był naprawdę bardzo dobrym żołnierzem, już na rozprawie wyliczono, że miał 26 wyróżnień. Co roku wydawał te same przedmioty na pokaz, zawsze były wydawane egzemplarze bojowe, gdyż na tzw. zapotrzebowaniu nie było zaznaczone, iż mają być ćwiczebne. Ukarany podoficer chciał po kilkunastu miesiącach odsiadki wrócić do służby, pisał nawet do generała Jaruzelskiego, który był wówczas ministrem obrony. Ale to była zbyt głośna sprawa.

- Był to czas kiedy w kraju pojawiały się symptomy niepokojów spowodowane wprowadzaniem lub efektami, a raczej ich brakiem, tzw. drugiego etapu reformy gospodarczej I - dodaje Stefan Pilaczyński z Gubina. - Cała władza dmuchała na zimne, a wypadek na dwa dni przed świętem 1 Maja zmroził połowę wojewódzkiej władzy, szczególnie partyjnej.

Tragedia była wynikiem niezrozumiałej i tragicznej pomyłki magazyniera uzbrojenia w stopniu plutonowego.

Istotnie, największym bohaterem był mł. chor. Eugeniusz W. (rocznik 1951) który zginął przykrywając wybuchający granat swoim ciałem. Śmierć poniósł także stojący obok por. Andrzej M. (rocznik 1948). Obaj żonaci. Chorąży osierocił dwuletniego syna i dopiero co narodzoną córkę. Porucznik czteroletnią córkę. Ponadto w wypadku śmierć ponieśli: Zuzanna B. - nauczycielka szkoły Podstawowej nr 1 w Słubicach (rocznik 1938) i Jerzy S. uczeń tej szkoły (rocznik 1960). W wypadku rany odniosło 14 uczniów.

Historia poruszyła całą Polskę

Historia, mimo że w ochronie dobrego imienia ludowego wojska nie była specjalnie nagłaśniana i tak poruszyła całą Polskę, miała nawet kilka odmian. Raz był to oficer, innym razem szeregowy. Wszyscy byli zgodni, że żołnierz był najprawdziwszym bohaterem. Władze zastanawiały się nawet, czy nie odwołać pochodu pierwszomajowego, a w tamtych czasach oznaczało to sytuację naprawdę ekstremalną. Śledztwo zostało przejęte przez prokuratorów Śląskiego Okręgu Wojskowego.

Od początku nie było żadnych wątpliwości, że błąd popełnił wydający uzbrojenie plutonowy. Granaty ćwiczebne zawsze były specjalnie oznaczone, w tamtych czasach była to zazwyczaj duża, czerwona kropka. Fakt, czasem wytarta. Jednak na granacie, który otrzymał młodszy chorąży kropki nie było. Podobno prawdziwy granat nie leżał tam, gdzie leżeć powinien.

- Plutonowy został skazany i trafił do więzienia - opowiada Pardej. - Jeśli dobrze sobie przypominam stanowiska stracili wówczas dowódca pułku, zastępca dowódcy ds. politycznych. A młodszy chorąży? Niewiele o nim wiem. Musiał był zaraz po szkole. Młody chłopak. Zachował się niesamowicie.

Czołg wjechał w dzieci

Przed laty głośno było o jeszcze jednej tragedii ze słubickimi wojskowymi w roli głównej. 9 października 1962 roku, podczas defilady wojskowej Układu Warszawskiego w Szczecinie, doszło do tragedii z udziałem 23. Pułku Czołgów Średnich. Kierowca ostatniego czołgu T-54A stracił panowanie nad maszyną i wjechał w wiwatujące dzieci. Śmierć poniosło siedmioro z nich. Miały od 6 do 12 lat.

źródło: artykuł archiwalny Dariusza Chajewskiego i Szymona Kozicy z 2012 roku

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia