Sobota, 22 października 1993 roku była 47. dniem pierwszego śledztwa w sprawie porwania dziennikarza Jarosława Ziętary. Tego dnia były mistrz Polski seniorów w judo, reprezentant naszego kraju na międzynarodowych zawodach, a zarazem były policyjny antyterrorysta, na koszulę w kratę założył pod lewym ramieniem operacyjną kaburę i wsunął do niej 16-strzałowy pistolet CZ 85. Następnie ukrył broń, zakładając sweter. Zanim około godz. 19.30 wyszedł z domu, rozmawiał z córką o planowanej szkolnej wycieczce. Na odchodnym poprosił żonę, by zostawiła dla niego kolację. Tego dnia nazywany „Kapelą” 37-letni Roman K., członek ochrony osobistej kierownictwa holdingu Elektromis, miał skontrolować strażników pilnujących firmowych obiektów i posiadłości. Objazd robił swoją prywatną, niedawno kupioną mazdą 626.
W trakcie został telefonicznie zaproszony, by wpadł na imprezę do jednego z szefów. Widziano, że wypił tam jednego drinka, ale w jego krwi nie stwierdzono potem alkoholu. K. po wyjściu z imprezy pojechał sprawdzić ochronę głównej siedziby holdingu przy ul. Wołczyńskiej w Poznaniu. Dotarł tam koło godz. 23. Zachowywał się dziwnie. Według strażników wyglądał jakby był pijany, zasypiał w stojącym pod firmą samochodzie. W końcu odjechał. To, co wydarzyło się później, znane jest tylko z relacji byłej pielęgniarki Lidii D., która pracowała w firmie handlującej z Elektromisem. Kobieta twierdziła, że przyjaźniła się z K. Podczas pierwszego przesłuchania zeznała, że zadzwonił do niej ok. godz. 23.30 i zapytał, czy może ją odwiedzić. Był już wtedy w pobliżu bloku, gdzie mieszkała.
Po wpuszczeniu go do środka, K. nie powiedział do niej ani słowa. Odłożył na półkę telefon komórkowy, rozrzucił po pokoju plik banknotów, po czym usiadł na skraju tapczanu, sięgnął ręką pod sweter po pistolet i na jej oczach strzelił sobie w prawą skroń. Lidia D. wezwała pogotowie dopiero o godz. 1 w nocy. Kiedy na miejsce dotarła karetka, Roman K. miał zabandażowaną głowę. Nie miał na sobie swetra. Kobieta nerwowo powtarzała, że nie widziała, co się stało, bo gdy padł strzał, robiła w kuchni herbatę. Później wypierała się tego, zapewniając, że widziała, jak były judoka do siebie strzela. Zmieniała też godzinę jego przyjazdu do niej. Mężczyznę przewieziono do szpitala MSW, ale nie można było go uratować.
Jego przestrzelony mózg już nie funkcjonował. Zmarł nazajutrz. Wykonujący sekcję zwłok w Zakładzie Medycyny Sądowej stwierdzili, że popełnił samobójstwo. Dopiero wiele miesięcy później okaże się, że w ZMS byli wówczas... ochroniarze z Elektromisu. Tłumaczyli się, że przyszli sprawdzić, czy prawdą jest, że mówi się, że Roman miał postrzał w lewą część głowy. Zanim ciało opuściło szpital, w jego dokumentacji zapisano bowiem, że kierunek strzału nie wskazuje na targnięcie się na własne życie.
Wątpliwości i sprzeczności
„Był człowiekiem niezwykle zrównoważonym i spokojnym” - takich i podobnych stwierdzeń kwestionujących motywację do samobójstwa padło wiele z ust przesłuchiwanych kolegów i znajomych zmarłego. Śledztwo koncentrowało się jednak na tezie, że K. się zabił. Mimo to przybywało zagadkowych okoliczności. Okazało się, że w czasie, gdy mężczyzna leżał postrzelony, z jego komórki wezwano... radiotaxi, na pistolecie nie było odcisków palców, a na kępce włosów wyrwanych w chwili strzału z prawej strony głowy nie było śladów gazów prochowych, chociaż powinny tam się znajdować, jeśliby z tej strony strzelano.
Rodzina zmarłego zeznała, że dzień przed zagadkowym postrzeleniem ktoś zadzwonił w nocy i powiedział, że K. nie żyje. Także Lidia D. później przypomniała sobie, że Roman K. powiedział jej, że bał się o swoje życie. W końcu poznańska prokuratura wystąpiła do Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie i Zakładu Medycyny Sądowej w Warszawie o opinie w sprawie. Stało się to po tym, gdy rodzina powiadomiła o anonimowym telefonie.
Dzwoniący oświadczył, że słaniającego się „Kapelę” przywiozło i wprowadziło do mieszkania Lidii D. kilku mężczyzn, którzy sfingowali samobójstwo, a następnie odjechali taksówką. Ktoś przekazał też sygnał, że w pobliżu widziany był wtedy człowiek o pseudonimie Małolat. W lutym 1995 roku eksperci ze stolicy podważyli rzetelność działań mających wyjaśnić śmierć K. Zwrócili uwagę na braki w materiale dowodowym. Zalecili ekshumację i eksperyment procesowy w mieszkaniu D. Czynności tych nie wykonano. Niespodziewanie bowiem żona judoki oświadczyła, że nie chce już, by dalej prowadzono śledztwo. Wkrótce potem, w marcu 1995, umorzono sprawę, nie stwierdzając przestępstwa. W tym samym miesiącu tak samo zakończyło się śledztwo w sprawie porwania dziennikarza.
Dwadzieścia lat później
O tym, że Roman K. miał być zamieszany w porwanie Jarosława Ziętary, dowiedziałem się niedługo po jego tragicznej śmierci. Powiadomił mnie o tym oficer Urzędu Ochrony Państwa, twierdząc, że wie z poufnego źródła. Podobną informację uzyskali w tym samym czasie koledzy z tygodnika „Poznaniak”, którzy uczestniczyli w dziennikarskiej próbie wyjaśnienia zabójstwa Ziętary.
Informowałem o tym wówczas ustnie policjantów i prokuratora, ale nie wyrazili oni zainteresowania. Później złożyłem także zeznanie, które zaprotokołowano. Ale i tym razem nie podjęto żadnych czynności. Sprawy śmierci nie podejmowano przez całe lata, mimo iż w środowisku policyjnym, branży ochroniarskiej, a nawet w światku przestępczym panowało przekonanie, że K. nie zabił się. Dopiero po wielu latach zainteresowała się nią krakowska prokuratura wyjaśniająca zabójstwo Ziętary.
Według świadków „Kapela” miał wyrzuty z powodu przyczynienia się do śmierci dziennikarza. Uczestnicząc w jego porwaniu, nie wiedział, że zostanie on zabity. Kiedy ruszyło śledztwo w sprawie Ziętary, obawiano się, że może on złożyć zeznania i dlatego postanowiono go uciszyć. W ekipie, która miała brać udział w upozorowaniu samobójstwa, byli: jego przyjaciel Mirosław R. ps. Ryba, Dariusz L. ps. Lala i Przemysław C. ps. Granat.
Za spust miał pociągnąć „Ryba” - jak w 2015 r. podała „Gazeta Wyborcza”, ujawniając informacje ze śledztwa. Na miejscu, wezwany po to, by pomóc w „sprzątaniu”, miał być też Maciej B. ps. Baryła, który w tamtym czasie znany był jeszcze jako... „Małolat”. Podobno planowano postawić zarzuty za zabójstwo „Kapeli”. Zlecono ekspertyzę, ale nie była ona jednoznaczna. Nie wykonano ekshumacji, którą zalecali niegdyś eksperci. Głównym problemem było jednak nagłe wycofanie się świadków z zeznań.
Akta do zniszczenia Dokumentacja dotycząca zagadkowej śmierci antyterrorysty była wypożyczona przez krakowską prokuraturę. Po nieprawomocnym umorzeniu przez nią wątku śledztwa dotyczącego zabójstwa Jarosława Ziętary, akta zwrócono. Wkrótce potem poznańska prokuratura zapytała krakowską, czy będą jeszcze potrzebne, bo zamierza je... zniszczyć. Kiedy złożyliśmy wniosek do Prokuratury Rejonowej Poznań Nowe Miasto o udostępnienie akt na temat śmierci Romana K., były one na miejscu, ale poinformowano nas, że są w... Krakowie.
Po interwencji dostaliśmy zgodę na wgląd do nich, ale tylko do poddanej anonimizacji kserokopii. Usunięto jednak nie tylko dane personalne, ale nawet marki samochodów i nazwy miejscowości, chociaż tego nie obejmują przepisy. Była to na dodatek kopia z kopii - tak słabej jakości, że wiele stron było nieczytelnych. Co więcej, dokumentacja była niekompletna. Brakowało w niej wielu istotnych dokumentów. Prokurator rejonowy Jacek Duszyński nie odpowiedział na prośby o podanie powodu usunięcia części akt i zamazania danych niepodlegających anonimizacji. Obecnie dokumenty są w Prokuraturze Krajowej. Niewykluczone, że gdzieś w Polsce do dzisiaj bije... serce antyterrorysty, który miał wyrzuty za udział w porwaniu dziennikarza. Z akt wynika, że zostało ono użyte do przeszczepu.