ogdan Chorążuk, poeta, malarz, autor tekstów piosenek, które pisał dla takich wykonawców jak Anna Jantar, Zbigniew Wodecki czy, przede wszystkim, Tadeusz Woźniak (np. kultowy "Zegarmistrz światła"), w latach 1975-1978 był dyrektorem i jednocześnie kierownikiem artystycznym Estrady Rzeszowskiej. Miał ambicje, żeby przedsiębiorstwo było liczącą się estradą w kraju i żeby nad Wisłokiem jak najczęściej bywali artyści z pierwszych stron gazet. Postanowił sprowadzić między innymi Violettę Villas.
Ta wówczas miała już za sobą występy w paryskiej Olympii (mówiono potem, że po jej popisach wokalnych "drżały żyrandole") czy w Las Vegas, gdzie wzbudziła jeszcze większy aplauz niż pierwsza dama amerykańskich musicali, Barbra Streisand. W Polsce była megagwiazdą, uosabiała marzenia o sławie i karierze. Ale miała trudny charakter. - Kiedy się z nią spotkałem, prawie ze wszystkimi była skłócona - wspomina Bogdan Chorążuk.
Do Rzeszowa jednak zgodziła się przyjechać; prawdopodobnie było to w roku 1976 lub 1977. - Miał jej akompaniować zespół Fenix oraz muzycy dokooptowani z zewnątrz. Do tego dochodziło 6 panów z baletu, którzy wprowadzali Villas na scenę - tłumaczy Piotr Furtas, przed laty muzyk i kierownik muzyczny Estrady Rzeszowskiej, obecnie m.in. dziennikarz Radia Opole.
Próby odbywały się w pomieszczeniu gmachu banku przy ul. 3 Maja. - Trwały ok. trzech tygodni - nadmienia Furtas. - Villas, która mieszkała w hotelu Rzeszów, nie brała udziału we wszystkich próbach, przychodziła co dwa-trzy dni i zwykle śpiewała tylko kilka numerów.
Występy do trzeciej w nocy
Program miał premierę w sali domu kultury w Łańcucie. - Jednego dnia odbyły się dwa koncerty, jeden po drugim - opowiada Stefania Szpunar, wówczas kierowniczka działu, a potem dyrektorka Miejskiego Domu Kultury w Łańcucie.
Piosenkarka zrobiła ogromne wrażenie. Nie tylko swoimi wokalizami, ale i tym, jak wyglądała. - Prawie do każdej piosenki miała inną kreację - przypomina sobie Stefania Szpunar. - U nas pod względem ubioru w tamtych czasach panowała urawniłowka, a ona miała wspaniałe stroje. Scenografia każdego utworu była ładnie dopracowana. Widziałam masę koncertów, ale tamte były niepowtarzalne.
Jednak nie wszystko się publiczności spodobało. Villas często nie przywiązywała wagi do ustalonej godziny rozpoczęcia występu i nie inaczej było w Łańcucie. - Pierwszy koncert zaczął się o piątej po południu i potrwał do… dziesiątej - wspomina pani Stefania. - W efekcie drugi występ, którego początek zaplanowano na godz. 19, miał trzygodzinny poślizg i skończył się koło trzeciej w nocy. Ludzie przez trzy godziny stali w hallu i czekali. Strasznie psioczyli, leciały "wiązanki".
- Mnie się zdaje, że zabiletowane były nie dwa, lecz trzy koncerty. Ale możliwe, że odbyły się tylko dwa. Przyznam, że nie pamiętam. W każdym razie rzeczywiście było wielkie opóźnienie, zrobiła się afera - opowiada Piotr Furtas. "Afera" - dodajmy - która miała jeszcze jedną odsłonę.
Zdjęli ją z afisza
Violetta Villas lubiła podkreślać, że talent zawdzięcza Panu Bogu. W łańcuckim grodzie też otwarcie zamanifestowała swoje przekonania.
- Zaczęła się modlić na scenie - mówi Chorążuk. - Z tego co wiem, to już na próbie wygłosiła speech o Matce Bożej - uzupełnia długoletni dyrektor rzeszowskiej Estrady, Dariusz Dubiel.
Proreligijne wtręty nie przypadły do gustu pracownikowi urzędu cenzorskiego. Zapadła decyzja, że trasa koncertowa zostanie przerwana. "Odbyło się może pięć występów" - czytamy w książce "Villas. Nic przecież nie mam do ukrycia…", autorstwa Izy Michalewicz i Jerzego Danilewicza. - Doszły do skutku tylko wspomniane koncerty w Łańcucie - twierdzi Piotr Furtas.
- Zła byłam, bo liczyłam na zarobek, a po zerwaniu koncertów nic nie zapłacili - tłumaczy w przywołanej już książce szwagierka Villas, Halina Cieślak, która podczas pobytu artystki w Rzeszowie była jej garderobianą. Z relacji szwagierki wynika, że piosenkarka wtedy stale była "na tabletkach". "Villas nałykała się prochów, pomyliła estradę z amboną i trzeba ją było zdjąć z afisza" - napisano później na łamach tygodnika "Polityka".
Strażnicy socjalistycznego porządku mieli wokalistce za złe nie tylko to, że śmiało wyraża swój światopogląd.
- W Łańcucie Villas mówiła także o służbach specjalnych - przypomina sobie Stefania Szpunar. - Przekonywała, że jest śledzona, że za nią jeżdżą i że tu na pewno też są. Ale zapewniała, że się nie boi. Niech sobie przyjedzie, kto chce, ja i tak będę śpiewać. A jeśli zajdzie potrzeba, to porozmawiam z panem Gierkiem - oświadczyła.
O podążających za nią agentach mówiła w swoim życiu wiele razy. Niektórzy dopatrywali się w tym manii prześladowczej. Wiadomo jednak, że "smutni panowie" przez lata artystkę nachodzili (zresztą krótko współpracowała ona ze służbą wywiadu). Być może zatem pojawili się i w Łańcucie…
Villas w Łańcucie gościła już w latach 60. - Występowała w sali kina Znicz - wyjaśnia była dyrektorka łańcuckiego MDK.
W latach 80., gdy szefem Państwowego Przedsiębiorstwa Imprez Estradowych w Rzeszowie był już Dariusz Dubiel, gwiazda również występowała w naszym regionie. - Śpiewała w Rzeszowie i w paru innych miastach. Były to bardzo udane koncerty. I nie wiem, czy aby nie ostatnie, jakie u nas dała - przypuszcza Dubiel.
Na polskiej scenie Villas była zjawiskiem wyjątkowym. Miała głos o rzadko spotykanej sile i skali. Ale niemal równie często, jak o jej walorach wokalnych, mówiło się i pisało o tym, że jest nieprzewidywalna, kapryśna, wybuchowa.
- Nie wiem, co mówią inni; ja ją wspominam jako miłą, "miękką" osobę - podkreśla Bogdan Chorążuk. - Cudownie się z nią rozmawiało. Oczywiście, trzeba było pamiętać, kim ona jest; nie robić żadnych dowcipów, grepsów, tylko traktować ją poważnie i z pewnym namaszczeniem, acz bez przesady.
- Gdy w Łańcucie wykonywała pieśń o matce, to płakała. Widać było, że jest niezwykle wrażliwa, że mocno przeżywa koncert - dzieli się wrażeniami Stefania Szpunar. - Kiedy zatapiała się w piosenkę, czas chyba dla niej nie istniał.
Dziś mijają trzy lata od śmierci Violetty Villas. Diwa, która niegdyś wracała z Las Vegas w białym mercedesie i w futrze z białych norek, umarła w nędzy.
"Nie akceptuję tego, co się dzisiaj dzieje na świecie - wyznała kiedyś. - Świat jest chory. Ileż zawiści, bezinteresownej złości, nieposkromionych oczekiwań. (…) Dlatego, między innymi, na wiele lat wybrałam samotność. Był to świadomy wybór. Tak było lepiej i mądrzej; przy tym wiele dobrego mogłam uczynić dla innych. Zdecydowałam się zrobić ofiarę z siebie i jestem szczęśliwa. Jawi mi się inny - tak piękny i fascynujący - świat, że gdyby ludzie zechcieli go poznać (…), nie pragnęliby potem niczego innego".
Cezary Kassak
NOWINY