Świadkowie wspominają atak hitlerowców i Sowietów na Lwów we wrześniu 1939 roku

Norbert Ziętal
Ostatni świadkowie obrony Lwowa w 1939 roku
Ostatni świadkowie obrony Lwowa w 1939 roku Nowiny Rzeszowskie/Norbert Ziętal
To nie było żadne wojsko. Taka zbieranina różnych narodowości, w łachmanach i karabinach na sznurku - tak lwowianie wspominają wejście sowieckich okupantów.

Do granicy z Niemcami było daleko. Ale wojska III Rzeszy tak szybko się zbliżały, że już tydzień po wybuchu II wojny światowej rozpoczęto przygotowania do obrony Lwowa. Wtedy nawet w tym mieście nie przypuszczano, że za kilka dni trzeba będzie bronić się również przed drugim agresorem.

- Na ulicach było coraz więcej naszych żołnierzy. Wszędzie pełno wojska - wspomina Bogusława Bryła-Czerna, wówczas dorastająca dziewczyna.

Już od pierwszego dnia wojny Lwów był silnie bombardowany przez samoloty niemieckiego Luftwaffe. Zniszczone zostały m.in. fabryka wódek Baczewskiego i cerkiew greckokatolicka Św. Ducha. Uszkodzony został dworzec główny i szereg budynków, zwłaszcza przy ulicach Grodeckiej i Janowskiej.
Pierwsze oddziały niemieckie pojawiły się we Lwowie 12 września. Do miasta wtargnęła czołówka grupy zmotoryzowanej. Polacy dopiero organizowali obronę.

- Miałam krewnego, Ludwika Szafarskiego, który był kadetem. Korpus kadecki był przy ul. Gwardyjskiej. Kadeci byli słabo uzbrojeni, szli z niczym. Wszyscy zginęli - wspomina pani Bogusława.

17 września dowódcy obrony Lwowa otrzymali informacje o przekroczeniu wschodniej granicy przez wojska sowieckie. Gen. Władysław Langer od Naczelnego Wodza Wojska Polskiego otrzymał rozkaz, aby walczyć tylko z Niemcami, a w przypadku Armii Czerwonej podejmować działania jedynie w razie konieczności samoobrony.

Dzięki temu 18 września nad Lwowem bez przeszkód mogła przelecieć eskadra sowieckich samolotów. Nie zostały ostrzelane.

Jednak już w nocy z 18 na 19 września sowieckie oddziały zaatakowały polskich obrońców. Próbowały wedrzeć się do miasta z zaskoczenia. Polacy nie pozwolili na to.

Pomimo jawnych ataków, oficjalnie sowieccy oficerowie twierdzili, że przychodzą walczyć z Niemcami. Twierdzili, że tylko dlatego chcą wejść do miasta.

Mieszkający we Lwowie i okolicach kombatanci zostali zaproszeni przez Konsulat Generalny RP we Lwowie na uroczystą mszę św. z okazji 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej. Wielu z nich nie kryło łez, gdy w kościele zobaczyli rekonstruktorów ubranych w mundury Wojska Polskiego z 1939 r. To zasługa członków Przemyskiego Stowarzyszenia Rekonstrukcji Historycznej "X D.O.K." oraz rekonstruktorów z Wrocławia i okolic.

- Część Ukraińców mieszkających we Lwowie oczekiwała z nadzieją na wejście wojsk radzieckich. Traktowali ich jak oswobodzicieli. Ale wnet się przekonali, jak się mylili - wspomina Anna Lewicka. W chwili wybuchu wojny miała 13 lat.

20 września oddziały niemieckie otrzymały rozkaz wstrzymania natarcia na Lwów. Niemiecki dowódca dostał polecenie utrzymywania bezpośredniej łączności z radzieckim odpowiednikiem. Chodziło o to, aby nie było więcej starć pomiędzy żołnierzami niemieckimi i radzieckimi.

Takie w ostatnich dniach się zdarzały.
Niemcy wycofywali się pod osłoną pozorowanego ataku artyleryjskiego. Sowieci szykowali się do zajęcia miasta.

- Pojawili się we Lwowie 22 września. Pamiętam, jak wchodzili od ulicy Grodeckiej. Ojciec do mnie powiedział: no, córeczko, teraz to my przepadliśmy - opowiada pani Bogusława. Jej ojciec wiedział, co to wschodnia niewola. W trakcie I wojny był jeńcem armii rosyjskiej, wywieziono go do Kazachstanu.

- Nadchodzili od ul. Łyczakowskiej. Kierowali się do centrum, do ul. Grodeckiej. Zajęli praktycznie całe miasto. Dla nas to był straszny widok. Byliśmy przyzwyczajeni do naszego wojska: odpowiedni mundur, szyk. A to sowieckie to był taki zwykły tłum. Byle jak ubrani. Zapamiętałam takie dziwne, wysokie czapki w szpic - wspomina Anna Lewicka.

- Oni się domówili. Niemcy weszli z tej strony, Sowieci z drugiej. Niemcy zajęli część Lwowa, a potem się wycofali, bo taka była umowa - wspomina pani Anna.
Ale w 1939 roku Polacy nie wiedzieli jeszcze, co się dzieje. Nawet żołnierze wierzyli w szczerość intencji Rosjan. Oficerowie mieli być szybko zwolnieni. Tak się jednak nie stało.

Wkraczająca do Lwowa Armia Czerwona i oddziały NKWD już od początku dokonywały zbrodni. M.in. rozstrzeliwano polskich policjantów.

Na przełomie lat 1939/40 lwowianie obserwowali pociągi jadące z sowieckiej Rosji do III Rzeszy.

- Wagony wypełnione były mąką, mięsem, masłem. Wszystko szło do Niemiec, bo tam bieda była. Myśmy się cieszyli, że może Hitler nie da się wciągnąć do tej wojny. Ale jak ich Rosjanie podkarmili, to potem mieli siły dojść - opowiada pani Bogusława.

Szybko przyszło rozczarowanie. - Ojca zabrali na ukraińskie Boże Narodzenie. W nocy z 6 na 7 stycznia 1940 r. Zrobili u nas straszną rewizję. A w szafach wisiały ojca mundury z wojska. Ojciec był przecież oficerem, wszystko było starannie poukładane - wspomina pani Bogusława.

Ją i jej rodzinę wywieziono aż za Ural. W okolice Semipałatyńska. W drugiej fali wywózkowej ze Lwowa, na wiosnę 1940 r.

Stanisław Kawałek w 1939 r. miał zaledwie pięć lat. Tak jak dzisiaj, wtedy również mieszkał w Mościskach, tuż przy obecnej granicy polsko-ukraińskiej. Nie pamięta pierwszych dni wojny, ale zachował wspomnienia o swojej walce z okupantem.

- Byłem dość rozgarnięty, jak na swój wiek. Dlatego dawali mi różne rzeczy do przenoszenia pomiędzy wioskami. Pewnego razu coś ściskałem w rękach. Dowódca oddziału się tym zainteresował i zapytał mnie: a co ty tam tak ściskasz jak wiewiórka? No i dali mi pseudonim "Wiewiórka" - wspomina pan Stanisław. Do końca wojny w okolicach Mościsk był łącznikiem Armii Krajowej.

NORBERT ZIĘTAL, Nowiny

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia