Tak kręciła się Polska Wełna, czyli kawał historii Zielonej Góry. Wspomnienia pracowników legendarnego zakładu

Leszek Kalinowski
Polska Wełna to kultowy zakład w Zielonej Górze. Mawiało się swego czasu, że każdy mieszkaniec ma kogoś z rodziny, kto w nim pracuje. Zakład funkcjonował do 1999  roku
Polska Wełna to kultowy zakład w Zielonej Górze. Mawiało się swego czasu, że każdy mieszkaniec ma kogoś z rodziny, kto w nim pracuje. Zakład funkcjonował do 1999 roku Archiwum pracowników Polskiej Wełny, Mariusz Kapała, Jacek Katos
Zielona Góra świętuje swoje 800. urodziny. Z tej okazji przypominamy najważniejsze wydarzenia, postacie, miejsca związane z miastem. Nie sposób tu pominąć Polskiej Wełny, która dla wielu osób jest symbolem, historią Zielonej Góry, historią jej mieszkańców.

- Dla mnie Zielona Góra to Polska Wełna, w której przepracowałam całe życie. Ale nie tylko ja, bo to historia tysięcy osób – napisała do nas Wanda Kamińska. – Czy z okazji 800-lecia istnienia Zielonej Góry i 700-lecia nadania jej praw miejski nie można by wspomnieć o tym legendarnym zakładzie pracy, wizytówce całego regionu, w którym razem z filią w Sulechowie pracowało swego czasu nawet pięć tysięcy osób!

On taki mądry, bo babcia tu pracowała

Choć Polskiej Wełny już nie ma, to w jej miejscu działa galeria Focus Mall, gdzie także codziennie przewijają się tysiące osób jak za dawnych lat, kiedy słychać tu było dźwięk włókienniczych maszyn.

- Wiecie co tu kiedyś było? – pytam Natalię i Kacpra, którzy przyjechali na zakupy z Gubina.
- Chyba jakaś fabryka, ale dokładnie jaka to nie wiemy – odpowiadają szczerze.

Kolejni rozmówcy wzruszają ramionami albo udzielają lakonicznych odpowiedzi. Za dużo powiedzieć nie mogą.
- No jak to co? – dziwi się mojemu pytaniu Patryk Wolak z Zielonej Góry. – Tu była Polska Wełna, tkaniny tu produkowano. Większość szła na eksport do Związku Radzieckiego. To był ogromny zakład, mieli tu sklepy, przychodnię zdrowia, wszystko. A jakie wycieczki organizowano?! Wiem, że Polska Wełna działała do 1999 roku. Potem obiekty zaczęły popadać w ruinę.
- Patryk taki mądry, bo jego babcia tu pracowała wiele lat – zdradza jego dziewczyna Julka.

Im starszych klientów galerii pytamy o historię tego miejsca, słyszymy dłuższe opowieści.
Przypominają nam także, że „GL” przed laty zorganizowała akcję pod nazwą „Ocalić od zapomnienia Polską Wełnę”. Spisaliśmy wiele wspomnień pracowników, opublikowaliśmy zdjęcia, a nawet zorganizowaliśmy w kinie pokaz dawnych kronik filmowych z okazji 30-lecia Polskiej Wełny. Była też specjalna wystawa. Wielu mieszkańców Zielonej Góry dziękowało „GL” za tę akcję. I cieszyło się z tych wydarzeń, bo była to też okazja do spotkań dawnych pracowników Polskiej Wełny, nawiązania ponownych kontaktów.

Anglicy, Niemcy, Polacy…

Ale wróćmy do początków fabryki. Jak dowiadujemy się z materiałów Lubuskiego Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków - pierwszą przędzalnię wełny w Zielonej Górze wybudował w 1816 r. Schädel na terenie obecnego kompleksu handlowego. W 1870 r. Förster rozbudował zakład, jednak już w 1875 r. ogłosił upadłość. W 1890 r. przejął obiekty R. Wolff. W 1915 r. fabryka połączyła się z sąsiednimi zakładami włókienniczymi dotychczasowych angielskich właścicieli Oldroyd’a i Blakeley’a, których własność została znacjonalizowana po wybuchu I wojny światowej. W ten sposób powstała „Niemiecka Manufaktura Wyrobów Wełnianych”. Pięć lat później podjęto budowę nowoczesnego kompleksu fabrycznego, mającego skupić wszystkie wydziały produkcji na jednym terenie. Zakłady oddano do użytku w 1926 roku. W jego skład weszła wykańczalnia tkanin, kotłownia oraz budynek wielofunkcyjny mieszczący m. in. tkalnię, przygotowalnię, pomieszczenia biurowe, pokoje socjalne, magazyny…
To była jedna z najnowocześniejszych fabryk w Europie, ogrzewana węglem brunatnym ze Słonego. Miała własne ujęcie wody, elektrownię, prowadziła przedszkole dla dzieci pracowników.

Pamiątki po właścicielach

Swego czasu zaprosił „GL” do siebie Janusz Litwin, który miał dwa lata, gdy przyjechał po wojnie razem z rodzicami do Zielonej Góry. Jego ojciec, Stanisław, z wykształcenia był muzykiem, jednak potrzeba było rąk do przywrócenia życia gospodarczego w mieście. Został zatrudniony w Polskiej Wełnie. Rodzina Litwinów zamieszkała przy ul. Sienkiewicza. Tam, gdzie do niedawna rezydowali właściciele włókienniczej fabryki. W ośmiu pokojach pozostały meble, zegary, zdjęcia, listy, znaczki… Trzeba za to wszystko było zapłacić w Państwowym Urzędzie Repatriacyjnym. Pan Stanisław bardzo dbał o te przedmioty. Dbał o nie także syn-kolekcjoner. W specjalnej, oprawionej teczce zachował się papier firmowy z symbolem rodziny Bakeleyów. Taki sam znak widnieje na lasce. Pozostało też mnóstwo korespondencji, tej zawodowej i prywatnej. A że Bakeley był filatelistą, są też koperty z całego świata wraz ze znaczkami. Także polskimi. Inne pamiątki? Bibularz, waga na listy, zestaw cyrkli, zapalniczka, zegar, trąbka myśliwska… Historia zatrzymana w przedmiotach.

Trafiła do siódmej klasy, choć miała skończone cztery

Po drugiej wojnie światowej zakład nie przypominał nowoczesnej fabryki. Część urządzeń została wywieziona, część zniszczona. Trzeba było wyremontować halę, naprawić instalację elektryczną, wodociągową, a przede wszystkim ściągnąć tu maszyny, co okazało się nie taką prosta sprawą. Pierwsze tysiąc metrów bieżących tkanin udało się wyprodukować w lipcu 1946 roku. Co było surowcem? Ubrania były więźniów obozów koncentracyjnych i szmaty. Uszyto z nich płaszcze dla pracowników PKP. Rok później Polska Wełna zatrudniała już blisko 1,3 tys. osób.

Wiele o tamtych latach dowiedzieliśmy się od Heleny Piekarskiej. Miała 15 lat, kiedy w lipcu 1947 roku przyjechała do Winnego Grodu z Kieleckiego. Wcześniej trafiła tu córka sołtysa wsi. Było wiadomym, że Zielona Góra to szansa na lepsze życie. Pojechała więc i ona pociągiem do Katowic. Potem do Wrocławia. Dotarła na miejsce nocą. Aleja Niepodległości tonęła w drzewach. Było ciemno… Na szczęście w pociągu spotkała dwie panie, które jechały po córki. Szła więc za nimi.

- A ty, dziewczynko, co chciałaś? - zapytał porucznik, gdy znalazła się na portierni w internacie. Wyglądała na młodszą. Z dwoma warkoczykami.

Powiedziała, że chce się uczyć w szkole Polskiej Wełny i pracować w tej fabryce.

Tak też się stało. Od razu trafiła do… siódmej klasy. Choć miała ukończone tylko cztery.

Skłamała, bo chciała tak jak koleżanka od razu znaleźć się w ostatniej klasie. Nie zdawała sobie sprawy, że nauka w niej będzie dużo trudniejsza. I była. Ale zawzięła się. Przecież musi dać radę. Nie wróci w Kieleckie.

Po ukończeniu siódmej klasy, przez trzy lata chodziła jeszcze do szkoły przemysłowej. Trzeba było przejść przez wszystkie działy. Pani Helena wraz z koleżankami mieszkała w internacie. W Polskiej Wełnie była stołówka. Dobre jedzenie. Czas wolny spędzały w Hali Ludowej (dziś nie ma po niej śladu), gdzie nauczyły się tańczyć. Za tym obiektem była hala. Pusta. Śmierdziało stęchlizną. Żydówki w czasie wojny tam pracowały…

- Jak skończyłam szkołę, to najpierw dostałam jedno, potem dwa krosna – wspominała pani Helena. - Pamiętam, że maszyny przywozili w częściach, majstrowie je składali. Później sprowadzili angielskie, ależ one hałasował!. Żeby coś majstrowi powiedzieć, trzeba mu było krzyczeć do ucha.

Była szczęśliwa, że jest w Zielonej Górze. Modliła się, żeby któregoś dnia mama jej stąd nie zabrała…

Dostali mieszkanie w hotelu robotniczym

Wiele wspomnień przekazał nam także wtedy Józef Budziwół. Miał 18 lat, kiedy dostał nakaz pracy. Przyjechał do Zielonej Góry ze wsi Wola Rafałowska. Brat odwiózł go konnym wozem na stację do Rzeszowa. Przed nim 600 km do pokonania. Jechał w nieznane, na drugi koniec Polski. Różne myśli kotłowały się w głowie młodego chłopaka.

Zamieszkał w hotelu robotniczym i rozpoczął pracę na wydziale przędzalni. Maszyny przędzalnicze były różnego rodzaju. W sumie 42 przędzarki wózkowe i 27 zespołów zgrzeblarskich. Odbył praktykę na wszystkich fazach produkcyjnych. Potem awansował na podmistrza, mistrza, mistrza salowego, zastępcę kierownika i 11 lat był kierownikiem przędzalni. W Polskiej Wełnie poznał swoją żonę - Danutę. Od fabryki dostali mieszkanie w hotelu robotniczym, a potem na osiedlu, w którym mieszkała cała fabryka..

Nazwisko Budziwół pojawia się w wielu wspomnieniach pracowników Polskiej Wełny. Pracownicy zawsze ciepło i serdecznie o nim mówili. Bo relacje między ludźmi nie były tylko zawodowe. Wspólnie spędzali czas nie tylko na rajdach, andrzejkach, sylwestrach, ale także nierzadko i święta odbywały się w szerszym, nie tylko rodzinnym, gronie.

A w przychodni… najnowocześniejszy sprzęt medyczny

Hanna i Lucjan Winklerowie o Polskiej Wełnie mówili nam tak: - To Polska Wełna nas połączyła. Pobrali się jeszcze przed maturą, będąc pracownikami i uczniami przyzakładowego technikum. W klasie było jeszcze jedno małżeństwo… Po dwóch latach dostaliśmy mieszkanie na os. Morelowym. Dwa pokoje. Miałem wtedy 22 lata i już własne mieszkanie. To było naprawdę coś. Polska Wełna przekazała wtedy 120 lokali.

Wspomnieniami podzieliła się z nami przed laty także Zofia Janowicka: - Choć pracowałam w fabryce, czasy te kojarzą mi się z medycyną, służbą zdrowia. Na miejscu mieliśmy przychodnię, często z niej korzystałam, bo byłam chorowitą osobą. I marzyłam, by mój syn był w przyszłości tak dobrym lekarzem jak nasz, Czesław Dziurko. No i okazuje się, że marzenia naprawdę się spełniają.
Czesław Dziurko kierował przychodnią Polskiej Wełny od 1965 do 1999 roku.
Trzech lekarzy było, czyli każdy miał pod opieką około tysiąca pacjentów…Poza tym w przychodni pracowało trzech stomatologów, dwóch laryngologów, najpierw trzech potem dwóch dermatologów, ginekolodzy, była pracownia cytologiczna…

Przychodnia mogła poszczycić się najnowocześniejszym na owe czasy sprzętem, m.in. ultrasonografem, pierwszym tego typu w mieście.

Wielu pracowników wspominało, że Polska Wełna to było miasto w mieście. Ze sklepami, żłobkiem, przedszkolem, przychodnią, stołówką. Zakład organizował rajdy, wycieczki po całej Polsce, kolonie dla dzieci, bale, spotkania integracyjne połączone z czynami społecznymi… Wszyscy się znali i traktowali jak rodzina, co też było widać po latach podczas organizowanych przez nas projekcji filmowych. Na spotkanie niektórzy przynieśli stare egzemplarze Polskiej Wełny, bo pod takim tytułem zakład wydawał swoją gazetę. Wiele się można z niej dowiedzieć o pracy i ludziach, sukcesach, ale i problemach, które należy rozwiązać…

Zakład to nie tylko mury, to przede wszystkim ludzie

Ale Polska Wełna kojarzy się nie tylko z fabryką, ale i… koszykówką. Dlaczego? To wyjaśniła nam Wanda Litecka. Opowiadała, że wraz z koleżanki tworzyła drużynę koszykarską „Lubuszanki”. Zespół trenował pod opiekuńczymi skrzydłami Polskiej Wełny.
Dziś byśmy powiedzieli, że zakład był sponsorem strategicznym.

Żeńska koszykówka pojawiła się w Winnym Grodzie już w 1946 roku. Przyzakładowy klub sportowy przy Polskiej Wełnie działał od 1957 roku. Nazywał się Zieloni i składał się z drużyn: piłkarskiej, siatkarskiej, koszykarskiej. Na początku 1967 roku zmieniła się jego nazwa na Włókienniczy Klub Sportowy „Lubuszanka”.

- My grałyśmy w lidze międzywojewódzkiej. Autokar Polskiej Wełny zawsze był do naszej dyspozycji. Zakład fundował nam tzw. obozy kondycyjne w swoich ośrodkach nad morzem czy nad jeziorem – wspominała Wanda Litecka. – Pamiętam, że zawsze dumne wybiegałyśmy na boisko w białych trampkach, z kółkami na kostkach. To były takie dzisiejsze adidasy… Miałyśmy wspaniałego trenera Bolesława Turłowicza. Dużo serca nad rozbrykaną drużyną włożył też nasz kierownik Julian Nalepa. Prezesem klubu, zaangażowanym w pomoc ze strony Polskiej Wełny, był Leszek Wieniawa-Długoszewski. To właśnie ludzie tworzyli ten niezapomniany, wspaniały klimat, który zawsze się wspomina ze wzruszeniem.

Wanda Litecka bywała w Polskiej Wełnie, by załatwić klubowe sprawy. Zawsze z podziwem patrzyła na pracujące tam kobiety. Dla niej huk i hałas w hali oraz stojący (przy maszynach) charakter pracy był czymś nie do wytrzymania.

Historia Polskiej Wełny kończy się w 1999 roku, kiedy trzeba zamknąć zakład, bo nie poradził sobie w nowej rzeczywistości. Przez lata miejsce niszczeje, a dawni pracownicy nie mogą przechodzić obok zabudowań, bo boli ich serce... Wreszcie pojawiają się chętni na kupno, ale chcieliby zburzyć dawne, zabytkowe pofabryczne budynki. Na szczęście wojewódzka konserwator zabytków nie pozwala na to. Obiekt z charakterystycznymi wieżyczkami istnieje do dziś…

- Cieszyliśmy się, że mury zostały. Będą przypominać kolejnym pokoleniom o Polskiej Wełnie. Ale zakład to nie mury, to przede wszystkim ludzie. Warto i ich ocalić od zapomnienia – mówi Wanda Kamińska.

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wideo
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia