W jednej z licznych swoich książek, bodajże w "Czaharach", Maria Rodziewiczówna pisała o panience z dobrego domu, która uciekła w świat, aby się uczyć. Niestety, nic z tego nie wyszło, ponieważ rodzice odnaleźli uciekinierkę i sprowadzili ją z powrotem. Powieść "Gazeta Toruńska" drukowała w odcinkach w 1917 roku, jednak już 16 lat wcześniej na łamach dziennika pojawiła się podobna historia. Tak w każdym razie można przypuszczać, ponieważ w podawanych przez prasę komunikatach trzeba czytać między wierszami.
"Na wypośrodkowanie miejsca pobytu młodej dziewczyny, córki oficerskiej z Iławy, która przed tygodniem w dziwacznym stroju wyjechała do Torunia i zaginęła (miała pono bilet do Lipska) wyznaczono tysiąc marek nagrody" - poinformowała "Gazeta Toruńska" 5 grudnia 1901 roku.
Czym był ten dziwaczny strój? W tamtych czasach młode kobiety same pociągami jeździć raczej nie mogły, oficerska córka mogła się więc przebrać w męskie odzienie, ale to oczywiście tylko domysł. Faktem jest natomiast to, że tysiąc marek nagrody to była gigantyczna suma. Dla porównania, w tym samym czasie dwaj lekarze kasy chorych w Chełmży zarabiali 800 marek rocznie.
Dokąd panna dotarła? Tego znów musimy się domyślać, ale wygląda na to, że do Wiednia. Na to w każdym razie wskazuje notka, którą "Gazeta Toruńska" otworzyła dzień później kolumnę doniesień lokalnych.
"Prezydentowi policyi poznańskiej p. Hellmannowi, jak pisze "Dziennik Poznański" doniósł onegdaj telegram z Wiednia, że zatrzymano tam 17-letnią dziewczynę, córkę jedynaczkę jednego z wyższych oficerów pruskich. Rodzice bezzwłocznie tam pojechali, aby odebrać córkę".
Gdzie grasował złodziej parasoli?
Wysoka szarża protoplasty tłumaczy oględność informacji, w tamtych czasach taka ucieczka była swego rodzaju skandalem. Sprawa musiała czytelników bardzo interesować, inaczej toruński dziennik by nie wspominał o niej w tak eksponowanym miejscu. Później już jednak gazeta na ten temat nie zająknęła, w każdym razie do końca 1901 roku na jej łamach nie pojawiło się ani jedno słowo o oficerskiej córce, jej ucieczce i bardzo wysokiej nagrodzie. Może gdzieś jeszcze uda się znaleźć jakieś tropy, które pomogą wyjaśnić kulisy tego wydarzenia. Jeśli nie, pozostaną nam tylko domysły. Podobnie zresztą, jak w związku z serią tajemniczych kradzieży, którymi przed świętami zajmowała się toruńska policja.
"Do różnych restauracyj toruńskich wstępuje pewien dotąd niewykryty gość, który wypija piwo, płaci i zabiera ze sobą cudzy parasol" - pisała w połowie grudnia "Gazeta Toruńska".
Tych kradzieży musiało być sporo, skoro zajęła się nimi gazeta. Po co jednak temu człowiekowi było tyle parasoli? Tego już nikt nie napisał.
Stangret grzał się przy kieliszku, a co zrobił koń?
Można pomyśleć, że w grudniu A. D. 1901 w Toruniu pojawił się jakiś trójkąt bermudzki. Z restauracji zaczęły znikać parasole, a sprzed restauracji - dorożki z końmi. Prasa odnotowała wtedy dwa takie przypadki, w obu nie szczędziła połajanek pod adresem woźniców, bo wiadomo - jest zimno, więc woźnica poszedł się ogrzać przy kieliszku. W pierwszym przypadku rzeczywiście tak było. Pewien wozak wstąpił do lokalu na Jakubskim Przedmieściu i się tam zasiedział. Szkapie, którą zostawił na zewnątrz było zimno, a być może również nudno. Postanowiła na człowieka nie czekać i razem z wozem ruszyła na spacer. Zatrzymano ją dopiero na ulicy Szerokiej. Pamiętajmy, że w tamtych czasach śródmieście było otoczone wewnętrznym pierścieniem fortyfikacji, więc do centrum można się było dostać wyłącznie przez jedną z bram. W tym przypadku musiała to być Brama Lubicka, która stała u wylotu obecnej ul. Dobrzyńskiej. Przed bramą była fosa, nad nią most okryty w 2018 roku podczas przebudowy ronda Pokoju Toruńskiego... Koń z wozem przeszedł po moście, minął bramę i najwyraźniej nie zwrócił na siebie niczyjej uwagi.
Swoją drogą miał sporo szczęścia, ponieważ w Toruniu było wtedy bardzo ślisko. Kilka dni później w tej samej Bramie Lubickiej i jej sąsiedztwie doszło do trzech groźnych wypadków. Najpierw na lodzie poślizgnął się stangret Dzianecki, który wiózł ziemniaki do Koszar Bramy Lubickiej. Szedł koło wozu i upadł tak nieszczęśliwie, że wpadł pod jego koła. Ciężko rannego przewieziono do szpitala, gdzie po kilku dniach niestety zmarł.
Jak sobie radzili nasi przodkowie, gdy końskie kopyta ślizgały się na lodzie?
Konie również miały problemy z lodem na ulicach. Podczas ślizgawicy dwa razy wywracały się w bramie, tarasując przejazd. W jaki sposób radzili sobie wtedy nasi przodkowie? Pierwszy woźnica podarł worek i jego strzępami obwiązał końskie kopyta. O drugim gazeta napisała tylko tyle, że klął. Chyba słusznie, bo kto to słyszał, aby w bramach miasta konie tańczyły na lodzie w sytuacji, gdy władza wymagała, aby przed prywatnymi posesjami panował wzorowy porządek? Nowy wójt Mokrego, który jak już wspominaliśmy, objął urząd w listopadzie, zobowiązał właścicieli i dzierżawców domów oraz ogrodów (kiedyś Mokre z nich słynęło), aby posypywali przylegające do nich chodniki piaskiem, popiołem lub trocinami. Kto tego podczas ślizgawicy nie zrobił, miał być ukarany grzywną w wysokości dziewięciu marek.
Gdzie się podział drugi wóz?
Wspomnieliśmy o dwóch wozach, jakie w grudniu A. D. 1901 zniknęły sprzed toruńskich restauracji. Wyjaśniliśmy, że w pierwszym przypadku koń poszedł sobie sam, w drugim zwierzę okazało się bardziej cierpliwe, zaś jego właściciel wcale się nie zasiedział przy kieliszku, jak to rządna sensacji prasa początkowo sugerowała. Zatrzymał się na Rynku Nowomiejskim, gdzie musiał coś załatwić. Konia z wozem zostawił zatem pod opieką znajomego dorożkarza i poszedł. Niebawem jednak do dorożki wsiedli pasażerowie, znajomy musiał zatem odjechać, chociaż nie miał jak poinformować o tym kolegi. Pozostawiony wóz z koniem, ale bez woźnicy, dostrzegło jakieś wesołe towarzystwo, które do pojazdu wsiadło i odjechało. Poszukiwania wozu i konia trwały całą noc. Zakończyły się sukcesem dopiero nad ranem, na Mokrem.
Kiedy powstała ochotnicza straż pożarna na Mokrem?
Jak widać, prawie wszystkie drogi, po których stąpamy, prowadzą na Mokre. Jakie one 120 lat temu były? Informacje o nich podała "Gazeta Toruńska" donosząc o pożarze, jaki na początku grudnia wybuchł przy Konduktstrasse, czyli dzisiejszej ul. PCK.
"Na Mokrem wybuchł dn. 3 bm. pożar przy ul. Konduktowej na strychu domu nr 2, gdzie przechowywał, jak się często na przedmieściach dzieje, mieszkający tam urzędnik słomę i siano - informowała "Gazeta Toruńska". - Ogień trwał do 9 godziny i zniszczył cały dom szachulcowy. Bez dachu pozostały cztery rodziny, trzy robotnicze i ów urzędnik. Pożarna straż mokrzańska przybyła zbyt późno, aby ogień stłumić, czemu się właściwie dziwić nie można, wobec rozprzestrzenienia gminy oraz niewybrukowanych, ciemnych ulic".
Wydarzenie to okazało się brzemienne w skutki. W drugiej połowie grudnia wójt Falkenberg powołał na Mokrem ochotniczą straż pożarną, która miała wspierać straż zawodową. Przypomnijmy, że w Toruniu ochotnicza straż pożarna powstała w 1862 roku, założył ją Karl August Bothke, profesor toruńskiego gimnazjum, naukowiec, działacz społeczny, wielki propagator sportu - Honorowy Obywatel Miasta Torunia.
- Ten oszust krążył po Toruniu ponad 120 lat temu! Kto i co było jego celem?
- Polski Ład w byłej rakarni? Jaki los czeka dawną rezydencję toruńskich katów?
- Mur cmentarza żydowskiego w Toruniu się rozpada. Kiedy zostanie naprawiony? [zdjęcia]
- Toruń. Nowe życie stacji pomp Nowe Bielany na urodziny Mikołaja Kopernika
Na zakończenie jeszcze komunikat znad granicy, przez którą cały czas przekradali się nasi rodacy. W listopadzie 1901 roku toruńska prasa poinformowała, że jacyś ubodzy uchodźcy z Kongresówki zostawili w Golubiu siedmioletniego synka. Na początku grudnia "Gazeta Toruńska" opublikowała tekst o strzelaninie w okolicach Gołkówka w powiecie brodnickim.
Polecamy nasze grupy i strony na Facebooku:
- Bieżące wypadki i utrudnienia w Kujawsko-Pomorskiem
- Gdzie dobrze zjeść w Toruniu i okolicach?
- Toruń Retro!
- Sport w Toruniu
"Z brodnickiego donoszą, iż 27 zeszłego miesiąca przeprowadzał pewien przewodnik na Gołkówko 50 ludzi z Królestwa przez granicę - czytamy. - Nie zdążyli atoli przedostać się na drugą stronę przed zmianą warty, a strażnicy ruscy zaczęli strzelać. Przewodnika i 20 ludzi złapano i odstawiono za kordon, gdzie zeznali, że dali przewodnikowi i jednemu z warty, który miał ich przepuścić po rublu".
Jak poinformowała prasa, strażnik który zamierzał na tym zarobić 50 rubli, czyli sto marek, w rzeczywistości zarobił 12 lat Sybiru. Swoją drogą informacja pochodzi z 8 grudnia, uchodźcy przekradali się przez granicę 27 listopada. Tak szybko Rosjanie wyrobili się z osądzeniem i skazaniem wartownika?