Przed 1939 r. Warszawa była największym po Nowym Jorku skupiskiem Żydów na świecie. Zamieszkiwało ją ponad 350 tys. wyznawców judaizmu. To tutaj w czasie wojny hitlerowcy utworzyli najbardziej ludne getto w okupowanej Europie. W jego murach, w szczytowym okresie, przebywało ok 450 tys. ludzi. Wielu z nich szukało ratunku przed Zagładą po tak zwanej aryjskiej stronie. Uciekinierzy nie mogliby przetrwać w morzu niemieckiego terroru, gdyby nie pomoc dziesiątków tysięcy ofiarnych i odważnych Polaków. Tę zakonspirowaną społeczność – ukrywanych, ukrywających i denuncjujących – kanadyjsko-szwedzki historyk, Gunnar S. Paulsson, nazwał „utajonym miastem”.
- Utajone miasto, jakie powstało w Warszawie, było niezwykłym i niepowtarzalnym zjawiskiem. Jego populacja składała się z 28 tys. Żydów, zapewne 70-90 tys. ludzi, którzy im pomagali, i 3-4 tys. szmalcowników i innych niebezpiecznych indywiduów – pisał. Zaznaczał, że było ono polskim fenomenem.
– Badania nad innymi miastami w okupowanej Europie mogą w przyszłości ujawnić istnienie podobnych siatek, ale wątpię, by okazały się one tak rozbudowane, tak różnorodne i tak złożone jak w okupacyjnej Warszawie. Nigdy przedtem czegoś takiego nie było – podkreślał w książce „Utajone miasto”.
Jedną z licznych, aczkolwiek najbardziej osobliwą komórką tej siatki stanowili państwo Antonina i Jan Żabińscy, przez których willę położoną na terenie stołecznego zoo, przewinęła się około setka ukrywających się Żydów. Oto dramatyczna historia tego wyjątkowego azylu i zarazem centrum akowskiej konspiracji.
Zoo nie dla „prowincji”
Jan Żabiński przyszedł na świat w 1897 r., w zamożnej warszawskiej rodzinie. Jego ojciec był wziętym prawnikiem, a matka wywodziła się z bogatego ziemiaństwa. Po maturze planował studia zoologiczne w Belgii, jednakże wybuch pierwszej wojny światowej zatrzymał go Warszawie. Tu zaangażował się w działalność piłsudczykowskiej Polskiej Organizacji Wojskowej, a następnie, od 1919 r., w szeregach armii odrodzonej Rzeczpospolitej walczył z bolszewikami. Potem, już „w cywilu”, ukończył studia na dwóch stołecznych uczelniach - SGGW i UW. Zdobył dyplom odpowiednio z agronomii i fizjologii. Z tej drugiej specjalności zrobił później doktorat, a następnie habilitował się. Nauczał w warszawskich szkołach średnich i wyższych. Wreszcie w 1929 r., dzięki sporemu dorobkowi naukowemu, został drugim dyrektorem młodego warszawskiego zoo. Zastąpił na tym stanowisku zmarłego Wenantego Burdzińskiego.
W tym okresie poznał miłość swojego życia - piękną, o ponad 10 lat młodszą, Antonię Erdman. Po ślubie para zamieszkała w modernistycznej willi na terenie zoo. W 1932 r. przyszedł na świat ich syn, Rysio.
Jan Żabiński, niestrudzony organizator, w przeciągu kilku przemienił podupadający zwierzyniec w jeden z najnowocześniejszych ogrodów zoologicznych na świecie. Wyposażył je w najbardziej zaawansowaną technologicznie infrastrukturę, sprowadził mnóstwo nowych gatunków. Miał na koncie wiele sukcesów. Z pewnością największym z nich były narodziny Tuzinki, słonicy azjatyckiej, w 1937 r. Zwierzę było wtedy dopiero ósmym na świecie przedstawicielem tego gatunku urodzonym w niewoli.
Najbliższą współpracowniczką Jana było jego małżonka, Antonina. W ich willi do zdrowia dochodziły pokrzywdzone przez los zwierzęta. Wśród ich domowników można było znaleźć m.in. rysice, kakadu, zająca polarnego, prosiaka, szczuta piżmowego, a także borsuka. - Nie wystarczy badać zwierząt z bezpiecznej odległości – trzeba z nimi mieszkać, żeby naprawdę poznać ich obyczaje i psychologię – mówił w jednym z wywiadów.
Harmonijny rozwój instytucji prowadzonej przez Żabińskich drastycznie przerwała II wojna światowa. We wrześniu 1939 r. Jan nie został zmobilizowany. Mimo to wyruszył na wschód, by otrzymać przydział do któregoś z operujących tam oddziałów WP. Tymczasem w zoo rozgrywały się dantejskie sceny. Tak wspominała te chwile w książce „Zwierzęta i ludzie” Antonina:
Właśnie nasz dom znalazł się tymczasem na terenie najbardziej atakowanym przez wroga. Leżał bowiem niedaleko obu przyczółków mostowych – mostu kolejowego i Kierbedzia; w zoo stacjonował ponadto batalion zapór balonowych. Niemcy rozpoczęli zaciekłe bombardowanie ogrodu. Półtonówka rozbiła skałę białych niedźwiedzi, białe misie – jeden z najgroźniejszych gatunków – wyszły na wolność! Lada moment to samo może zdarzyć się z pomieszczeniem lwów, tygrysów, lampartów i innych drobniejszych dzikusów. Życie ludności w bombardowanym mieście zagrozi dodatkowe niebezpieczeństwo. Jedynym wyjściem było zapobiec temu: wystrzelać wszystkie drapieżniki. Postanowione to zostało dużo wcześniej… Broń miało tylko wojsko…
Wyszłam na ganek, kiedy to już się stało. W pobliżu studni zobaczyłam gromadkę żołnierzy, porucznika i kilku ludzi z personelu ogrodu.
Wszyscy milczeli, jeden z dozorców płakał.
Sytuacja rozwijała się w tak szybkim tempie, że nie było nawet czasu na ból. Należało zatroszczyć się o los pozostałej przy życiu nieszkodliwej braci.
Niemcy otoczyli stolicę. Ostrzał nasilił się. Gehenna ogrodu zoologicznego trwała. Zwierzęta ginęły w męczarniach. Gdy po tygodniu nieobecności, gdzieś w połowie września, Antonina Żabińska wróciła na Pragę, jej oczom ukazał się straszny widok:
"Słonica Kasia zdechła ugodzona odłamkiem pocisku artyleryjskiego; córka jej Tuzinka była cała i zdrowa. Część małp i antylop zginęła od kul; reszta rozbiegła się. Szympansy i ptaki egzotyczne spłonęły razem z pawilonem. Jedną z żyraf zabił pocisk, druga uratowała się. Hipopotamy, niedźwiedzie, żubry, bizony, łosie i rysie ocalały. Foki uciekły. Wielbłądy, lamy i jelenie błąkały się nad Wisłą. Nie było też srebrnych lisów ani borsuków. Wydry i bobry siedziały w swoich basenach.
Wszystkie osły i kuce padły pod bombami na szosie, w czasie przeprawy na Bielany, które podjęto na zlecenie pewnego urzędnika zarządu miasta."
Pod koniec września Jan wrócił do oblężonej Warszawy. Niebawem miasto padło i zoo rozpoczęło walkę o przetrwanie. Żabińscy, z pomocą przyjaciół i urzędników, organizowali żywność dla swoich podopiecznych, próbując uratować resztki owoców swojej wieloletniej pracy. Niestety Niemcy postanowili zlikwidować praski zwierzyniec. Oficjalną przesłanką do jego likwidacji było wyznaczenie Krakowa na stolicę Generalnego Gubernatorstwa.
- Warszawa, jako miasto prowincjonalne, nie ma podstaw by w dalszym ciągu posiadać Ogród Zoologiczny – tłumaczył Żabińskim Herr Marstadt, kierownik referatu kultury w Zarządzie Miejskim.
Likwidacją instytucji zawiadywał Lutz Heck, dyrektor berlińskiego zoo, znajomy Żabińskich sprzed wojny. Cenne okazy miały trafić do ogrodów zoologicznych w Rzeszy.
- Proszę to potraktować kolego – mówił do Żabińskiego Heck – jako pożyczkę, jako wasz depozyt, który, jeśli oczywiście przetrwa, natychmiast po zakończeniu wojny będzie do odebrania.
Niestety – żadne z zabranych zwierząt nie wróciło później do Warszawy. Większość z nich nie przeżyła działań wojennych.
Okazy, które Niemcy uznali za bezwartościowe, wybito. - Jak ozdrowieńca zwala z nóg nawrót gorączki, tak nas ścięło z nóg powtórne wykańczanie zwierząt – wspominała Antonina Żabińska – Akcji tej nie dyktowała tym razem konieczność ratowania ludzi przed niebezpieczeństwem. Przeprowadzono ją na chłodno, z rozmysłem – w pogodny, słoneczny dzień zimowy.
Zoo przestało istnieć.
Wybuchowy nawóz
Okupanci nie mieli żadnych z góry określonych planów dotyczących zagospodarowania olbrzymiego, 40-hektarowego, terenu zoo. Początkowo zorganizowano tam tuczarnię świń. Ten pomysł przeforsował sam Żabiński. Liczył, że dzięki temu uda mu się utrzymać w dobrym stanie klatki i całą infrastrukturę, którą z mozołem przez całe lata budował. Niestety po paru miesiącach na skutek epidemii świnie wyzdychały i hodowlę zarzucono. W 1941 r. jakiś niemiecki biznesmen założył tam hodowlę roślin lekarskich. Ten interes też szybko upadł. Ostatecznie, aż do wybuchu powstania, na dawnych wybiegach i trawnikach utworzono ogródki działkowe, które rozdzielono pomiędzy warszawiaków. Nierzadko cierpiąca głód ludność mogła tam hodować kartofle i inne warzywa.
Oficjalnie podczas okupacji Jan Żabiński był kierownikiem kolejnych przedsięwzięć podejmowanych na terenie zoo, a potem pracował także w Muzeum Pedagogicznym. Jednak znacznie bardziej angażowała go konspiracja. Już w październiku 1939 r. został członkiem Tajnej Organizacji Wojskowej, siatki dywersji pozafrontowej dowodzonej przez słynnego mjr. Jana Mazurkiewicza ps. Radosław, która potem połączyła się z AK. Był specjalistą od „doskonalenia środków walki”. Nieraz powierzano mu bezpośrednio przed akcjami badania przydatności technicznych środków walki, jak zapalniki elektryczne czy materiały wybuchowe i chemiczne. Wszystkie te niebezpieczne materiały przechowywał na terenie zoo, w willi i jej pobliżu. Zapalniki i inne materiały do produkcji bomb trzymał na wierzchu w domu, w puszkach po produktach spożywczych. Na większe „towary” miał inne kryjówki. O jednej z nich wspomina Antonina Żabińska:
"W tak zwanym ambulansie, budyneczku obok naszej willi, gdzie przed wojną izolowano chore zwierzęta, stałą ogromna beczka nawozu sztucznego, którą niegdyś przywiózł na taczce jeden z młodych naukowców z Muzeum Zoologicznego. Od czasu do czasu Jan uprzedzał mnie, że ktoś zgłosi się po trochę nawozu do użyźnienia ogródka działkowego… Brałam wówczas klucz i najspokojniej w świecie, wolna od wszelkich podejrzeń co do rodzaju załatwianej transakcji, wydawałam zgłaszającej się osobie ów specjał. Dziś wiem, że beczka była wypełniona trójchlorkiem żelaza. Trójchlorek żelaza rozpuszczony w wodzie wlewano do panewek osi wagonowych. W czasie jazdy pociągu następowało wskutek tarcia zapalenie się osi i w następstwie pożar wagonu."
W zakamarkach zoo nie raz znajdowali schronienie poszukiwani przez Niemców konspiratorzy-sabotażyści, zagrożeni aresztowaniem. Jeden z nich przebywał zamknięty w bażanciarni przeszło trzy tygodnie, dopóki nie otrzymał nowych dokumentów.
Poza działalnością w zbrojnym podziemiu były dyrektor zoo zajmował się także inną niebezpieczną aktywnością - wykładał fizjologię na tajnych kompletach. I jakby tego było mało, Żabińscy utworzyli w swojej willi jeden z najważniejszych punktów wspomnianego „utajonego miasta”.
Willa pod zwariowaną gwiazdą
Polityka III Rzeszy wobec Żydów była dla Żabińskich barbarzyństwem rodem z ciemnych epok. Dlatego też od początku okupacji narażali życie pomagając swoim bliższym i dalszym niearyjskim przyjaciołom.
- Miałem moralne zobowiązania wobec Żydów – mówił w jednym z powojennych wywiadów pan Jan – Mój ojciec był zagorzałym ateistą i z tego względu zapisał mnie w 1905 r. do gimnazjum Kreczmara, jedynej podówczas szkoły warszawskiej, w której nie obowiązywała nauka religii, pomimo sprzeciwu matki, żarliwej katoliczki. Osiemdziesiąt procent uczniów stanowili tam Żydzi i tam właśnie zadzierzgnąłem przyjaźnie z ludźmi, którzy mieli później wyróżnić się na polu nauki i sztuki.
Bliskie relacje ze społecznością żydowską nie pozwoliły Żabińskim pozostać obojętnymi na ich cierpienie. Początkowo nieśli im pomoc spontanicznie, po prostu pomagali znajomym, a następnie działali w ramach Rady Pomocy Żydom, czyli słynnej Żegoty.
Po zamianie zoo na ogródki działkowe pan Jan wystarał się o specjalną przepustkę do getta dla pracowników zatrudnionych w służbach utrzymania zieleni miejskiej. Pozwalała mu ona swobodnie odwiedzać żydowskich przyjaciół, by podtrzymać ich na duchu, przynieść jedzenie lub przemycić gryps z aryjskiej strony. Szczególnie mocne więzi łączyły go z rodziną znanego entomologa, dr Szymona Tanenbauma. Gdy naukowiec zmarł z wycieńczenia jesienią 1941 r., Żabiński postanowił wyprowadzić z getta jego żonę, Eleonorę. Pomimo tego, że użył wielokrotnie testowanego szlaku, nie uniknęli niebezpiecznej sytuacji.
- Ledwie minęliśmy tę przeklętą furtkę [prowadzącą na zewnątrz getta – red.], zobaczyłam dwóch niemieckich policjantów stojących naprzeciw bramy. Struchlałam – relacjonowała potem Tanenbaumowa Żabińskiej – Chciałam szepnąć doktorowi [Żabińskiemu – red.]: „Biegnijmy!”. Byle dalej, byle nas nie zaczepili! Ale on, jak na złość, jakby nie widział, co się ze mną dzieje, zatrzymał się i schylił, żeby podnieść porzucony, może przez tych policjantów, niedopałek papierosa. Potem spokojnie wziął mnie pod rękę i wolnym krokiem skierował się w stronę Wolskiej. Ta chwila była dla mnie wiekiem…
Szczęśliwie na strachu się skończyło. Pani Tanenbaumowa trafiła najpierw do willi Żabińskich, a potem do innej „meliny”. Udało jej się przeżyć wojnę.
Dom pani Antoniny i pana Jana przy Ratuszowej stanowił jeden z wielu punktów przerzutowych dla uciekinierów z getta. Niearyjscy goście zostawali u nich najczęściej kilka dni, ukryci w domu, jednej z klatek lub budynków gospodarczych, po czym przenosili się do kryjówek bardziej sprzyjających dłuższemu pobytowi.
Żabińscy uważali, że ich willa i jej okolice nie wzbudzą podejrzeń okupantów. Dlaczego? Znów przywołajmy książkę „Ludzie zwierzęta”:
"Dom nasz był widoczny jak na dłoni, z lekka tylko osłonięty skupinami krzewów. Miał olbrzymie weneckie okna bez firanek i dopiero po zmierzchu, zgodnie z zarządzeniem o zaciemnieniu miasta, zasłanialiśmy je czarnym papierem. Na dobrą sprawę pierwszy lepszy przechodzień mógł obserwować mieszkańców jednorodzinnej willi. I o to nam właśnie chodziło. Dla psychiki niemieckiej było rzeczą wręcz nieprawdopodobną, aby jakakolwiek konspiracja mogła odbywać się w miejscu tak wystawionym na widok publiczny. Czy wobec tego warto było zadawać sobie trud, żeby nas śledzić?"
Mimo wszystko zachowywano szereg środków ostrożności. Mocno ograniczono krąg zaufanych osób, dobierano dyskretne służące ze znajomych rodzin, starannie organizowano niearyjskim gościom schrony i kryjówki. Ważnym elementem systemu bezpieczeństwa wymyślonego przez Żabińskich był alarm, który pani Antonina wygrywała na fortepianie, gdy w pobliżu domu pojawili się Niemcy, podejrzane typki lub po prostu niewtajemniczeni goście. Jego sygnał stanowiła melodia z kupletu „Jedź na Kretę”, pochodząca z operetki „Piękna Helena” Jacquesa Offenbacha. Na ten znak tajni lokatorzy willi kryli się na strychu, w łazience, w szafie ściennej lub wydostawali się na zewnątrz tunelem prowadzącym z piwnicy do ogródka.
Dzięki tym czynnikom „willa pod zwariowaną gwiazdą”, bo tak nazywali dom Żabińskich jego sekretni mieszkańcy, pozostała bezpiecznym azylem dla Żydów i konspiratorów aż do wybuchu powstania warszawskiego.
Najdłużej z gościny pana Jana i pani Antoniny korzystała znana rzeźbiarka Magdalena Gros, zwana przez nich pieszczotliwie „Szpakiem”, ich znajoma sprzed wojny. Zjawiła się na Ratuszowej w 1940 r. Miała co prawda „aryjskie” dokumenty, ale obawiała się, że ktoś może ją rozpoznać i zadenuncjować. Ukrywała się na piętrze willi, aż do 1943 r., gdy o jej istnieniu dowiedzieli się pracownicy zoo. Wtedy przeniosła się do kryjówki u państwa Rendzerów na Saską Kępę. Tam doczekała końca działań wojennych.
Innym lokatorem Żabińskim był prawnik Maurycy Paweł Fraenkel. W getcie przeżył załamanie nerwowe i próbował popełnić samobójstwo. Trucizna jednak nie zadziałała. Potem zaryzykował i podjął próbę ucieczki. Miał szczęście. W „willi pod zwariowaną gwiazdą” doszedł do pełni zdrowia i zawarł związek małżeński z miłością swojego życia – panią Gros.
Często odwiedzała, a nawet nocowała, w dyrektorskim domu także Rachela Auerbach. Przed wojną była znaną pisarką i dziennikarką. W getcie zaczęła działać w „Żegocie”. Na Ratuszowej zaczęła zjawiać się wiosną 1943 r., gdy przeszła na aryjską stronę, jako łączniczka tej organizacji. Przeżyła wojnę i wyemigrowała do Izraela. Tam pracowała w instytucie Yad Vashem, opracowując dzieje warszawskiego getta.
Oprócz nich, wśród Żydów uratowanych przez Żabińskich możemy znaleźć: Reginę i Samuela Kenigsweinów z dziećmi, Eugenię Sylkes, Marcelego Lewi-Łebkowskiego z rodziną, Marysię Aszerównę, Joannę Kramsztykówną, małżeństwo Kellerów z dzieckiem, Irenę Mayzel, adwokata Lewego, Kinszerbauma i dr Anzelmównę.
Sprawiedliwi
Wybuch powstania warszawskiego i wkroczenie sowietów na Pragę zmusiło Antonię Żabińską i jej dzieci do opuszczenia willi na Ratuszowej. Przenieśli się do znajomych na wieś. Tymczasem Jan, pod pseudonimem „Franciszek”, walczył w powstaniu warszawskim. Wyróżnił się w walkach w Śródmieściu, za co otrzymał drugi w życiu Krzyż Walecznych. Po kapitulacji stolicy trafił niewoli. Do kraju wrócił w 1946 r.
Żabińscy działali przy odbudowie warszawskiego zoo. Jan ponownie objął stanowisko dyrektora. Nie wytrwał na nim zbyt długo. 1951 r. komuniści zmusili go do rezygnacji. Następnie zajmował się popularyzacją zoologii. Za cykl pogadanek o zwierzętach w Polskim Radiu wyróżniono go Złotym Mikrofonem”.
W 1965 r. instytut Yad Vashem, w uznaniu ich okupacyjnych zasług, przyznał państwu Żabińskim medal Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata.