Poniższą relację spisałem na podstawie opowieści mojego zmarłego Ojca. Nie ma ona ambicji, aby stać się jakimkolwiek przyczynkiem źródłowym, bo opowiada tylko i wyłącznie o tym, jak wydarzenia poznańskie wyglądały z perspektywy dwudziestojednoletniego mężczyzny, dowódcy czołgu, wysłanego na pacyfikację Poznania w 1956 roku.
Historię lekko zbeletryzowałem, lecz zawiera tylko i wyłącznie to, czego dowiedziałem się z wielogodzinnych rozmów i wspomnień Ojca. I nie jest to także pełna, kompletna relacja, nie zawiera wątków pobocznych, wyjaśnień przyczyn takiego a nie innego postępowania bohaterów. Na taką historię trzeba by poświęcić obszerną powieść. Imiona bohaterów zostały zmienione, z wyjątkiem danych samego narratora.
Czołgiem w Poznaniu
Sygnał alarmu wyrwał nas z odrętwienia odpoczynku. Podczas ciężkich ćwiczeń na poligonie liczy się każda chwila wytchnienia.
- Do wozu!
Cała załoga znalazła się wewnątrz czołgu po kilku sekundach. Mechanik-kierowca zapuścił silnik. Rozkazy były jasne – z poligonu prosto do bazy zaopatrzeniowej. Pobrać amunicję, uzupełnić paliwo, czekać na dalsze rozkazy. Chłopcy zdziwieni. Powinniśmy jeszcze przeprowadzić ćwiczenia, a tymczasem ogłoszono powrót. Co się dzieje? Dlaczego? Ale w wojsku nie zadaje się pytań i nie zgłasza wątpliwości, nie ma też miejsca na samodzielne myślenie. Może dlatego kiedy jechaliśmy do magazynu, przypomniały mi się słowa szefa kompanii, który złapał mnie kiedyś na słuchaniu „Wolnej Europy” przez czołgową radiostację: „No, szeregowy Dębski, wy to, jak widzę, za Łabę tylko patrzycie!”. Dostałem trzy dni ścisłego. Podobnie jak po tym, kiedy jakiś pan porucznik wybrał nasz czołg na wóz dowodzenia i zgubił drogę.
Widząc, jak biedzi się nad wojskowymi „setkami” pozwoliłem sobie na uwagę „Co, mapa się skończyła, kartoflisko się zaczęło?”. Też dostałem trzy dni ścisłego. Ale nie miałem żalu. Jego mina była warta nawet tygodnia służb poza kolejnością. Inna rzecz, że dostałem lekcję wojskowego myślenia. W armii nawet zagadnienia fundamentalne traktuje się inaczej, niż w cywilu. Chociażby pojęcie czasoprzestrzeni. „Szeregowy, będziecie sprzątać rejon stąd do obiadu”. Einstein osłupiałby z podziwu.
A z tym patrzeniem za Łabę, miałem co począć?… Powiedzieć mu wtedy, że wolałbym patrzeć w stronę wolnej Polski? Szef był tak naprawdę całkiem porządnym człowiekiem, ale musiałby ostro zareagować, bo incydent miał miejsce przy kolegach.
***
W bazie bieganina, chaos, panika. Komunikaty, jakoby hitlerowscy rewizjoniści zaatakowali i zajęli Poznań, że strzelają do Polaków i trzeba za wszelką cenę ratować miasto. Jacy, cholera, rewizjoniści? Dziesięć lat po wojnie? W dodatku w Poznaniu? To już prędzej atakowaliby chyba Wrocław. Z drugiej strony, kto tam ich wie? Niemcy to Niemcy, zawsze chętnie skorzystają z okazji, żeby zrobić zamieszanie i coś Polsce urwać.
- Do pobierania paliwa i amunicji!
Rozkazy latają w powietrzu, krzyżują się, niektóre wykluczają nawzajem. Burdel na kółkach. Rany boskie, a co by było, gdyby wybuchła prawdziwa wojna? Chociaż, może wtedy trepy lepiej by się zorganizowały?
- Co się dzieje? Cholera, co się dzieje? – Staszek, siedzący obok mnie w wieży czołgu patrzył oszołomiony na otaczającą nas lataninę.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, sam zgłupiałem z tego wszystkiego. Jeszcze niedawno byliśmy w Biedrusku na ćwiczeniach, a teraz mamy podobno jechać na prawdziwą wojnę.
- Wiecie, jaki jest planowany czas życia załogi czołgu w warunkach bojowych? – spytał Zbyszek, mechanik-kierowca, wieczny pesymista.
- Do ośmiu minut. Musisz przypominać? – warknął Staszek.
- Cisza! – przerwałem sprzeczkę. – Na razie nie przydzielają nam dodatkowego strzelca pokładowego, więc może nie jest tak źle. To chyba nie wojna.
- Dobra, Władek – powiedział Staszek - jesteś dowódcą czołgu, prowadź.
- A co tu jest do prowadzenia? – Wzruszyłem ramionami. – Na razie czekamy na uzupełnienie amunicji. Może dadzą w końcu coś do jedzenia?
Nie dali. Dostaliśmy tylko skrzynie z nabojami do karabinów i pociski do działa.
Kolumna pancerna wyruszyła na południe.
***
Nigdy przedtem nie byłem w Poznaniu, nawet na przepustce. Zresztą, ze Słubic to za daleko na krótki wypad, a kiedy już dostałem jakiś urlop, jechałem odwiedzić mamę pod Wrocławiem, czyli w zupełnie innym kierunku.
Im bliżej byliśmy rogatek, tym mocniej biło mi serce. Jeśli w Poznaniu naprawdę trwały walki z jakimś niemieckim desantem, zapowiadała się regularna bitwa. Czy byliśmy na to gotowi? A czy człowiek jest kiedykolwiek gotowy na nagłą śmierć?
Ale szybko mieliśmy się przekonać, że sprawa wygląda nieco inaczej. Nie, źle mówię – sprawa przedstawiała się zupełnie inaczej.
- No stój! – wrzasnąłem do mechanika-kierowcy, chociaż nie musiałem, bo już zatrzymał wóz tak gwałtownie, że kołysało nami przez chwilę.
- Baby wyskoczyły przed pancerz – zamruczał Zbyszek. – Cholera, chyba którejś nie przejechałem?
W wizjerach i peryskopach zobaczyłem tłum ludzi. I cienie. Wiedziałem, co to oznacza - obsiedli czołg.
- Wychodzę – zdecydowałem. – Trzeba zobaczyć, co się dzieje.
Kiedy otworzyłem pokrywę górnego włazu, zobaczyłem zaniepokojone twarze.
- Wojsko z nami! – krzyknął ktoś, a inni podjęli: - Wojsko z nami! Wojsko z nami!
Nie zwracałem na to wszystko większej uwagi. Musiałem się dowiedzieć, jak wygląda sytuacja. Zeskoczyłem na pancerz, strącając przy tym kogoś bezceremonialnie, spojrzałem pod gąsienice. Nie było krwi. Co za ulga.
- Ludzie, co się dzieje? – zapytałem dopiero teraz.
- Jak to co?! Powstanie! Powstanie, rozumiesz?!
Potrząsnąłem głową, oszołomiony.
- Nie ma Niemców? Nie ma desantu?
- Człowieku! Jacy Niemcy?!
- Tak nam powiedzieli. Że to desant.
- Nie ma Niemców – odpowiedział mężczyzna po czterdziestce, trzymający się podstawy anteny. Chcemy pracy i chleba! I wolności! My tu wszystko Poznaniaki! Żadnych szkopów! Powstanie jest, chłopie! Czerwonych trza lać!
Powstanie. Do tej chwili nie zdawałem sobie nawet sprawy, jakie to słowo wyzwala emocje. Powstanie! Dziesięć lat sowieckiej okupacji i takie coś!
- Wojsko z nami! – wrzasnął ten sam mężczyzna.
- Z pancerza! – ryknąłem. – Nie wolno obsiadać czołgu – dodałem łagodniej. – Jak ruszy, szarpnie i ktoś wyląduje pod gąsienicami…
Spojrzałem najpierw przed siebie, a potem do tyłu. Cała kolumna stała. Gdzieś tam jakiś trep wrzeszczał, żeby ruszać, ale przecież żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie pojedzie trzydziestodwutonowym pojazdem po ludziach. Po Polakach.
***
Później się dowiedziałem, że w jednym z czołgów jechał samotnie kapral, którego załoga przebywała właśnie gdzie indziej. Może mieli służbę w kuchni, rąbali drewno i obierali kartofle? Właśnie ten czołg został przejęty przez powstańców i wykorzystany do ostrzału gmachu ubecji. A kaprala postawiono przed trybunałem za oddanie wozu. Tak, jakby mógł cokolwiek zrobić. Słusznie powiadają mądrzy ludzie, że wojsko zaczyna się tam, gdzie kończy się rozsądek.
***
W otwartym włazie pojawiła się uśmiechnięta, wąsata twarz. Oczywiście, powinniśmy siedzieć w całkowitym zamknięciu, ale pod koniec czerwca w niewentylowanym wnętrzu, przy rozgrzanym silniku, można zwyczajnie zgłupieć. T-34 zawsze słynął z tego, że można się było w środku udusić. A poza tym, ci ludzie absolutnie nie byli wrogo nastawieni.
- Co tam, chłopaki? Może byście co zjedli? Albo wypili? Baby zaraz coś przyniosą.
- Jakby co było… - odpowiedziałem. Dopiero teraz poczułem, jaki jestem głodny. Nie było czasu jeść, nie wydano nam też dostatecznego prowiantu, od wieków nie miałem nic gorącego w ustach.
- Będzie, będzie – zapewnił. – Krupniku nagotowały, zaraz przylecą…
I właśnie w tej chwili przez radio nadszedł rozkaz wymarszu. Trasa na czele kolumny została oczyszczona.
- Musimy jechać – powiedziałem z żalem do mężczyzny. – Niech ludzie zejdą z drogi.
- Ale nie będziecie strzelać do naszych? – spytał surowo.
- Oszalałeś, człowieku?! – oburzył się Staszek, który właśnie wyjrzał z wieży.
- Nawet rozkazów nie mamy – dodałem. – Ale jakby przyszło co do czego, do Polaków strzelać nie będę! Choćbym miał łeb za to dać!
Puścili nas. Ci ludzie rozumieli, że jesteśmy wojskiem i nie trzeba nam przeszkadzać.
Tylko szkoda mi było tej zupy, bo czułem straszne ssanie w żołądku. Wszyscy byliśmy głodni. Powinniśmy wyfasować chociaż dodatkowe żelazne racje, ale jakoś zapomniano o tym w zamieszaniu.
***
- Więcej naprawdę nie mogę – powiedziałem przepraszająco. – Coś musi zostać w wozie.
Trzy skrzynki amunicji kaliber siedem sześćdziesiąt dwa. Trzy tysiące sztuk. Normalnie na pokładzie były niecałe dwa tysiące, ale w bazie doposażyli nas tak, że jaszczyki zalegały wszędzie, nawet mechanik-kierowca siedział na nabojach. Naprawdę posłali nas na wojnę.
- Dałbyś jeszcze jaki karabin – rzucił mężczyzna, kiedy podał naboje kolegom. Miał koło trzydziestki i najwyraźniej dowodził w tej okolicy. – Albo chociaż tetetkę.
- Broni osobistej nie dostaniesz – odparłem, wychylając się z włazu. – Za to jest od razu kula w łeb! Za samo to, że dałem ci amunicję mogę iść pod mur. Ty jesteś robotnikiem i ja też jestem robotnikiem. Chętnie oddałbym ci nie tylko własną spluwę, ale i tego cholernego diegtiariowa. – Poklepałem dłonią maszynówkę w jarzmie. – Ale nie wolno. Wiesz sam.
Nie próbował więcej naciskać. Był po wojsku, więc wiedział, że czego jak czego, ale karabinu nie mogę oddać. Ani ja, ani ktokolwiek z załogi.
Na ślady bitwy natknęliśmy się już bliżej centrum. Z oddali słychać było strzały, czołgi jechały w pełnym zamknięciu. Na filmie o czterech pancernych dowódca może sobie jeździć podczas ostrzału przy otwartym włazie wieżycy, ale sam w życiu bym się na to nie zdecydował.
Widziałem krew na ulicach… Taki widok jest straszliwy nawet przez ograniczające pełny widok przyrządy optyczne.
- Kurwa mać! – syknął Staszek, również oglądający okolicę przez peryskop. – Kurwa mać!
A potem zobaczyliśmy maszerujący dokądś oddział mulicji… Uciekających demonstrantów… Gnającego pędem chłopca, a zaraz potem kilku mundurowych z bronią w rękach. Jak wojna, cholera! Tylko że w tej chwili wiedziałem już z całą pewnością, że dowódcy wcale nie każą nam stanąć po słusznej stronie konfliktu.
***
Pod gmachem UB staliśmy już od paru godzin. Wyznaczono nam zadanie ochrony skurwysynów. Tak, to grube słowo, ale tak o nich myślałem wtedy i tak też myślałem przez całe życie. Jak się okazało nieco później, pierwsza ofiara Czerwca, Romek Strzałkowski, został zabity właśnie przez jakiegoś zwyrodnialca z tego budynku. Ale i bez tej wiedzy miałem ochotę odwrócić wieżę o sto osiemdziesiąt stopni i pieprznąć w bezpieczniaków. Gdyby tak było można…
Przez wentylację docierały odgłosy strzałów. Tutaj było o wiele spokojniej, niż kilkaset metrów dalej. Oczywiście jeśli nie liczyć takiego jednego cholernego snajpera, który ulokował się na oddalonym kawałek budynku i wziął sobie na cel właśnie nasz pluton, a szczególnie mój czołg. Za potrzebą trzeba było wypełzać przez właz desantowy i wychodzić z tyłu maszyny od razu w bok, gdzie znajdowało się dla strzelca martwe pole.
Pewnie, że mogliśmy go ściągnąć bez wysiłku, choćby i dulnąć z działa, ale jakoś nikt nie zbierał się tego robić.
- Może ktoś powinien pójść i po prostu nakłaść mu po mordzie? – powiedział Staszek. – Przecież nie jesteśmy wrogami!
- Dla niego jesteśmy – odparłem. – Bronimy ludziom dostępu do katów. Ale może mu się wreszcie skończy amunicja?
Niestety, miał jej najwyraźniej całkiem sporo.
Milicjanci i ubole nie zapuszczali się między bardziej oddalone budynki w obawie, że mogą się tam czaić powstańcy, dlatego „snajper” działał zupełnie bezkarnie. Podziurawił zapasowe baki na paliwo, trafił w jeden z peryskopów. A pancerz był poznaczony gęsto kreskami rykoszetów – ale to zobaczyliśmy dużo później.
- Co zrobimy, jeśli nadejdzie tłum? – spytał Zbyszek.
- A co mamy robić? – Wzruszyłem ramionami. – Ja na pewno strzelać nie zamierzam.
- My też – mruknął Staszek.
Kilka godzin wcześniej odbyła się odprawa u dowódcy kompanii. W niewielkim pomieszczeniu gospodarczym przy urzędzie zgromadzili się dowódcy czołgów i podoficerowie. Kapitan miał tak ściągniętą twarz, że na co dzień znaczne bruzdy wokół jego ust pogłębiły się jeszcze bardziej.
- Chłopcy – powiedział i przełknął ślinę. – Z Warszawy przyszedł rozkaz, że mamy strzelać do buntowników. I ja wam ten rozkaz przekazuję.
W pierwszej chwili zacisnąłem pięści i zamierzałem coś szczeknąć, ale nagle zdałem sobie sprawę, co oficer powiedział. „Ja wam ten rozkaz przekazuję”. Nie wydał go, tylko przekazał. W zasadzie, niby powinniśmy go wykonać, jednak nie na polecenie bezpośredniego przełożonego. W istocie rzeczy, dał nam wybór. Ktoś może powiedzieć, że umył ręce niczym Piłat. Ale już wówczas, w tamtej chwili uznałem, że był to z jego strony akt wielkiej odwagi. Po kilkudziesięciu latach od tamtych wydarzeń oceniałem go tak samo. To był oficer frontowy, jak zresztą znaczna część naszej kadry dowódczej, a ci ludzie szanowali żołnierzy. Bywali wprawdzie surowi i zwyczajnie po trepowsku uciążliwi, ale dbali o każdego człowieka. Może nie chciał z nas robić morderców? A może po prostu wiedział, że nawet jeśli wyda jasny, konkretny rozkaz, i tak może nie zostać on wykonany? Myślę, że jedno i drugie odgrywało pewną rolę. A poza tym, był przecież człowiekiem. Krwi braci nie zmywa się z rąk łatwo. W ogóle jej nie można zmyć.
- Chłopcy – rzucił jeszcze tylko – mam nadzieję, że zachowacie się, jak należy…
Kiedy wróciłem do czołgu i przekazałem wiadomość załodze, z miejsca zaczęli kląć. Dałem im chwilę, żeby się uspokoili, a potem dopiero zacząłem mówić, co sam o tym sądzę.
- Teraz każdy musi zdecydować sam. Ja strzelał nie będę.
Nie dodałem, że rozwalę każdego w czołgu, kto spróbuje to zrobić. Nie musiałem. Moi koledzy nie zamierzali nawet rozpatrywać kwestii wykonania przekazanego rozkazu. Nie staliśmy zresztą w tamtym momencie realnie przed takim wyborem. Gmach ubecji, po tym jak powstańcy próbowali wedrzeć się do środka i zniszczyć znienawidzony budynek, był doskonale chroniony. Chociaż, gdyby nadciągnął wielki, żądny krwi tłum, byłoby z bezpieczniakami raczej krucho.
Wyjrzałem przez nieuszkodzony peryskop. Po pancerzu poszła następna kula. Niedaleko mnie stało działo samobieżne, następca SU-76, pojazdu słusznie zwanego bratnią mogiłą dla czterech albo Ferdynandem z gołą dupą, z racji nader marnego opancerzenia. To obok wprawdzie miało pełny pancerz, ale dowódca i tak kazał je nieco przesunąć, żeby czołg obok je asekurował.
- Miejmy nadzieję, że nie trzeba będzie bronić własnego życia – mruknąłem.
Byłem bardzo młodym człowiekiem, ale zdawałem już sobie sprawę, że z tłumem nigdy nic nie wiadomo.
***
Do dzisiaj pamiętam to niesamowite ssanie w brzuchu i napływającą do ust ślinę. Patrzyłem na pęta parujących kiełbas i koszyki z chlebem. Do tego słoje z musztardą i chrzanem. Patrzyli na ten dobrobyt zresztą wszyscy dowódcy czołgów stojących pod gmachem UB.
Zostaliśmy zaproszeni przez bezpieczniaków na spotkanie w sali konferencyjnej.
- Panowie, możemy liczyć na to, że nie pozwolicie buntownikom znów zaatakować? – spytał jakiś starszy cywil, a tak naprawdę pewnie wyższy oficer ubecji. – Oni by nas wymordowali.
„Sam bym was najchętniej zamordował!” – pomyślałem.
Nikt się nie odezwał. Patrzyliśmy na nich tylko. Nie wiem, co czuli inni, ale ja jedynie pogardę. Ci obrońcy i utrwalacze władzy ludowej byli – jak to się teraz nieładnie, lecz trafnie mawia - zupełnie zesrani. Gdyby im kazać tańczyć w zamian za obietnicę bezpieczeństwa, pewnie by tańczyli. Gdybyśmy kazali im się całować w nasze niemyte od paru dni tyłki, pewnie by całowali.
A potem wniesiono te kiełbasy. Doskonale wiedzieli, że już dawno zjedliśmy resztki poligonowych racji. I aż mnie skręciło z głodu i oskomy.
- Częstujcie się, panowie.
Nie „obywatele, nie „towarzysze”, ani nawet „koledzy”. „Panowie”. Tak na wszelki wypadek, bo a nuż znajdzie się ktoś, komu kością w gardle stają te ich komusze tytułowania?
Tchórze. Tchórze i okrutnicy. Zresztą, te dwie cechy nader często idą w parze, a poznańscy ubole słynęli z gorliwości w wykonywaniu zadań wyznaczonych przez władzę ludową. Nic dziwnego, że poddani tejże władzy bardzo chcieli ich dopaść.
- Proszę, częstujcie się! – zachęcił jeszcze raz ten sam cywil, który nas przywitał.
- Nie jestem głodny – usłyszałem głos kolegi.
- Ja też nie – powiedziałem natychmiast.
Nikt nie ruszył tego cholerstwa, staliśmy tylko. Cywil poczerwieniał, jakby mu ktoś w mordę splunął, ale nie skomentował. Uzyskał przy okazji odpowiedź na pytanie, z jaką gorliwością będziemy ich bronić. W sumie, ta upokarzająca w pewnym sensie wizyta u bezpieczniaków paradoksalnie dodała mi sił. Przekonałem się, że nie tylko mój czołg nie weźmie udziału w jakiejkolwiek rzezi.
„Prędzej faktycznie obrócę wieżę i pieprznę do was, jeśli zaczniecie strzelać do ludzi!” – warknąłem w duchu.
I miałem przekonanie, że nie tylko ja tak myślę.
* **
A kilka dni później siedziałem już w celi. Powstanie stłumiono, wojsko wróciło do koszar. Tylko że mnie i całą załogę zaraz wzięto pod klucz. Nie chodziło o to, że nie wykonaliśmy rozkazu strzelania. To by było nie do udowodnienia, tym bardziej że jeszcze przed wyjazdem z miasta Staszek na wszelki wypadek przestrzelał karabiny, posyłając serie w rozsypujący się mur.
Sprawa wyjaśniła się, kiedy oficer informacji wojskowej położył przede mną fotografię. Zobaczyłem na niej mój czołg i człowieka, który wyjmował przez właz skrzynkę z amunicją, podtrzymywaną z dołu przez ręce w drelichu.
- Starszy szeregowy Władysław Dębski, zdajecie sobie sprawę, że za przekazanie buntownikom amunicji czeka was sąd polowy i pluton egzekucyjny?
- Nic nie wiem o przekazywaniu amunicji z czołgu – odpowiedziałem. Starałem się opanować, nie pokazywać po sobie zdenerwowania.
- Jak to nie wiecie?! – Drugi z przesłuchującym uderzył otwartą dłonią w blat biurka. – To jest wasz wóz i wy pełniliście obowiązki dowódcy!
- Nic nie wiem o przekazywaniu amunicji z czołgu – odparłem z uporem.
- Nie róbcie durnia z siebie i nie próbujcie z nas robić durniów! Dobrze wiecie, jak było, boście w tym czołgu siedzieli! Jeśli nie wy oddaliście bandytom amunicję, to kto? Słuchamy!
- Nie wiem, obywatelu podporuczniku. Nie wiem nic o jakichś bandytach i nie pamiętam w ogóle takiego zdarzenia…
- A to ciekawe, bo wasi koledzy z załogi mówią coś innego – oznajmił bardzo spokojnym tonem porucznik. – I co wy na to?
Wzruszyłem lekko ramionami. A co mi pozostawało innego, niż wszystkiemu zaprzeczać? Rzeczywiście, nie byłem pewien, co zeznają Zbyszek ze Staszkiem. W końcu gdyby wskazali właśnie mnie jako sprawcę, powiedzieliby prawdę. Tylko jedno mi w tym nie pasowało. Gdyby śledczy mieli absolutną pewność, kto wydał amunicję, już bym siedział przed wojskowym sądem doraźnym, a nie był poddawany przesłuchaniom.
A poza tym, chociaż jeden grał dobrego glinę, a drugi złego, obaj byli jakoś dziwnie niepewni siebie. Owszem, próbowali mnie zastraszyć, przekonywali, że za popełniony czyn grozi mi kara śmierci, chyba że się przyznam i sąd zastosuje nadzwyczajne złagodzenie kary. Ale wyczuwałem w nich wahanie. Coś się działo.
- Zdajecie sobie sprawę, starszy szeregowy, że sprawdziliśmy zapasy amunicji przed wyjazdem z bazy i po powrocie, a następnie porównaliśmy je z dokumentami intendentury?
- A pan zdaje sobie sprawę, obywatelu poruczniku, że zupełnie nie ewidencjonowano wydawania nam zapasów?
- Ale w każdym z czołgów było mniej więcej tyle samo środków ogniowych, a w waszym nie ma właśnie trzech tysięcy sztuk nabojów! Gdzie się niby podziały?
- Zostały wystrzelone – odparłem z kamienną twarzą. – Otrzymaliśmy rozkaz strzelać do manifestantów i wykonywaliśmy go skrupulatnie. Nie wiedziałem tylko, że poszło aż tyle pocisków.
Porucznik patrzył na mnie długo, a potem z westchnieniem pokręcił głową.
- To bezczelne kłamstwo. I sami najlepiej o tym wiecie.
Nie odpowiedziałem. Miałem poczucie, że im mniej mówię, tym lepiej. Z kolei, jeśli chłopaki mnie zasypią, w ogóle nie będę musiał się odzywać.
***
Nie bili mnie, nie stosowali żadnych fizycznych technik, czyli zwyczajnych tortur. Prawdę mówiąc, trochę mnie to nawet dziwiło, bo miałem pewne pojęcie o metodach pracy wojskowych i cywilnych służb specjalnych. Nie wiedziałem zupełnie, co się dzieje na zewnątrz. Znałem tylko wypowiedź Cyrankiewicza o odrąbywaniu ręki uniesionej przeciwko władzy ludowej. Mnie się zdarzyło unieść przeciwko niej obie ręce, kiedy wypychałem skrzynki przez właz.
Prawdę mówiąc, pogodziłem się już nawet z faktem, że dam głowę. Bałem się jednak. Straszliwie się bałem, a najgorsze były godziny spędzane w samotności i oczywiście noce. Perspektywa śmierci jest przerażająca, kiedy już stanie się realna. Co innego umrzeć nagle w walce czy w wypadku, a inna rzecz czekać na kostuchę, wyłaniającą się z mgły niepewności. Przesłuchania stanowiły przynajmniej jakiś przerywnik – niemiły, ale pozwalały zapomnieć o perspektywie szybkiego końca. Żeby zrozumieć ten stan, trzeba samemu znaleźć się w podobnym położeniu, a tego nikomu bym nie życzył. W dodatku musiałem zachowywać zimną krew, nie dać się sprowokować przesłuchującym.
Kiedy oddawałem amunicję, nie myślałem o konsekwencjach. Nie przypuszczałem przede wszystkim, że jakiś ubol zrobi zdjęcie! Gdyby nie ono, nikt by wielce nie dociekał, gdzie się podziały pestki, a dowódca przyjąłby zapewne za dobrą monetę wersję, że zostały zużyte w akcji.
Na szczęście okazało się, że moi towarzysze z czołgu nie puścili farby. Podziwiam ich za to do dzisiaj. Ja przynajmniej zrobiłem, co zrobiłem, wydałem amunicję powstańcom. Wprawdzie przy aprobacie załogi, ale technicznie rzecz biorąc, czyn popełniłem osobiście.
Jednak chłopcy nie dali się zastraszyć. Poszli w zaparte i zaprzeczali nawet zupełnym oczywistościom. Patrząc na tę samą odbitkę, którą i mnie zaprezentowano, twierdzili, że nic nie wiedzą i nic nie pamiętają.
Nie wiem, jak by się ta sprawa skończyła, gdyby nie zaczął się zmieniać klimat polityczny w Polsce. Niektórzy partyjniacy, w tym Gomułka, uznali, że powstanie poznańskie było objawem słusznego gniewu klasy pracującej, co nie pozostało bez wpływu na informację wojskową i sposób jej działania. Tak, wiem, że „informacja wojskowa” to nazwa własna i powinno się ją pisać wielkimi literami, ale nie chcę, aby tak ją traktować w moich wspomnieniach. To były takie same sługusy komunistów i ostatnie skurwysyny, jak ubecy, a w pewnych aspektach może bywali i gorsi. Zdaję sobie doskonale sprawę, że ci, którzy mnie przesłuchiwali w innych okolicznościach zachowywaliby się o wiele mniej powściągliwie, a ja nie wyszedłbym z aresztu w jednym kawałku.
***
Tak na marginesie… W mojej jednostce, jak się okazało, nie strzelał nikt, poza jednym wyjątkiem. Mieliśmy takiego, który się tym wręcz szczycił. Poznaniaka zresztą. Rozkaz usłyszał, więc rozkaz wykonał.
Jednak po tym, jak zdarzyło mu się nieszczęśliwie wielokrotnie spaść ze schodów, i to tak pechowo, że zaliczał twarzą stopień po stopniu, został przeniesiony do innej jednostki. Nie wiem, czy tam również się chwalił sukcesami na polu walki z ludnością cywilną. Bardzo wątpię.
***
Wreszcie zostałem zwolniony z aresztu i wróciłem do czynnej służby, której na szczęście niewiele już zostało.
Na pożegnanie wojskowi bezpieczniacy zapewnili mnie tylko, że będą mi się przyglądać i nigdy nie zejdę z celownika służb Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.
Słowa jak najbardziej dotrzymali, zawsze czułem ich oddech na karku. Do tego stopnia, że po wprowadzeniu stanu wojennego nie zostałem internowany, jak inni koledzy, ale aresztowany dopiero w nocy z 14 na 15 grudnia pod zarzutem przygotowywania strajku. Zgodnie z prawem jaruzelskim groziło za to od pięciu lat pozbawienia wolności do kary śmierci włącznie. Znowu do kary śmierci włącznie… Ale to już zupełnie inna historia.
Władysław Dębski – ur. 23.07.1935, zm. 27.04.2016.. Od ukończenia szkoły zawodowej roku aż do emerytury pracował w Zakładach Naprawczych Taboru Kolejowego w Oleśnicy. W 2014 roku odznaczony Krzyżem Wolności i Solidarności.
Władzę ludową przez całe życie darzył uczuciem bardzo żywiołowym, o silnym zabarwieniu negatywnym, a ona odpłacała mu tym samym. Uczestnik wydarzeń poznańskich, aresztowany i oskarżony o czyny opisane w relacji. W lutym 1971 roku brał udział w strajku okupacyjnym w ZNTK. Działacz opozycji antykomunistycznej, od września 1980 przewodniczący Komitetu Założycielskiego „Solidarności”, następnie członek Komisji Zakładowej w ZNTK. Był również członkiem Komisji Porozumiewawczej „Solidarności” Zakładów Zaplecza Technicznego Kolei.
Aresztowany 15 grudnia 1981 pod zarzutem organizowania strajku, był przetrzymywany w Areszcie Śledczym we Wrocławiu. Wraz z innymi osobami został zwolniony na skutek akcji, w której zniszczono wszystkie materiały obciążające, przeprowadzonej przy udziale sprzeciwiających się reżimowi funkcjonariuszy SB. Po uwolnieniu organizował wraz z żoną, Lidią, pomoc dla represjonowanych i ich rodzin. Współpracował z organizacjami podziemnymi, między innymi z „Solidarnością Walczącą”. Po 1989 działał w Komitecie Obywatelskim, a do 1999 roku pozostawał w Komisji Zakładowej „Solidarności”.
Po przejściu na emeryturę jeszcze przez trzy lata, do 2002 roku, należał do Koła Emerytów MKK Ziemi Oleśnickiej, ale rozczarowany tym, co się działo w tak zwanej wolnej Polsce (jak zresztą wielu szeregowych działaczy opozycji z czasów PRL), zrezygnował z udziału w życiu związkowym i politycznym.
Po tym zaś, jak funkcje związkowe w regionie zaczęli obejmować dawni działacze PZPR i młodzieżówek partyjnych, w żaden sposób nie chciał mieć już do czynienia z tą „nową Solidarnością”.