Anthony Poshepny, potomek węgierskich emigrantów, urodził się w Long Beach w Kalifornii w 1924 roku. Jego ojciec był oficerem marynarki wojennej, a on sam dowodził sekcją karabinów maszynowych w 27. pułku 5. Dywizji Morskiej w czasie bitwy na Iwo Jimie, która rozegrała się między Amerykanami i Japończykami wiosną 1945 roku na Pacyfiku.
Poshepny junior po wojnie został studentem Saint Mary’s College w San Francisco. Był tam cenionym graczem golfa w szkolnej drużynie, ale ostatecznie studia zakończył na Uniwersytecie Stanowym w San Jose w 1950 roku. Chciał dostać się do FBI, ale zwerbowała go do pracy CIA - obóz treningowy przeszedł w 1953 roku w Camp Peary. I niemalże prosto po szkoleniu został wysłany do Korei, gdzie pod dowództwem Jacka Singlauba uczestniczył w operacji infiltracji wybrzeży Korei Północnej.
Koniec II wojny światowej nie oznaczał tak naprawdę końca wojny w Indochinach. Ta pierwsza rozpoczęła się tam w 1946 roku, kiedy Francuzi zajęli Hanoi i Hajfong, obalając komunistyczny rząd Ho Szi Mina. Cztery lata później kolejna wojna wybuchła na Półwyspie Koreańskim - żołnierze komunistycznej Korei Północnej wspierani przez Chiny walczyli z wojskami ONZ, głównie amerykańskimi, wspieranymi przez oddziały armii południowokoreańskiej. W tym chaosie trwającym do lat 70. znalazł się też Laos. A w Laosie w szczególny sposób swoją działalność rozwinął Tony Poe, który choć wypierał się jakichkolwiek związków z powieściowo-filmowym Kurtzem i niewykluczone, że nawet nie słyszał o powieści Conrada, jednak dziwnym trafem swoimi działaniami przywodził na myśl ową fikcyjną postać.
Laos od północy graniczy z Mjanmą i Chinami, na wschodzie z Wietnamem, na południu z Kambodżą, a na zachodzie z Tajlandią. I to przez wschodni Laos wiodła część słynnej trasy Ho Szi Mina, którą transportowano broń i jedzenie dla partyzantów Wietkongu, od 1957 roku prowadzącego działania zbrojne przeciwko Sajgonowi wspieranemu przez Amerykanów. Wietnam bowiem - na mocy porozumień genewskich podpisanych po pierwszej wojnie w Indochinach i wycofaniu się Francji z półwyspu - od 1954 roku był podzielony. Zgodnie z planem miało tam dojść do demokratycznych wyborów, a po ich przeprowadzeniu do połączenia kraju w jeden organizm. Do wyborów nie palił się jednak marionetkowy rząd osadzony przez Amerykanów w Sajgonie, a prezydent Dwight Eisenhower przyznawał wprost: - Byłaby to poważna sprawa, gdyby jakikolwiek kraj w rodzaju Laosu stał się komunistyczny w wyniku legalnego wyboru jego narodu.
Pomysł, by do wojny z Wietnamem wciągnąć Laos narodził się w CIA. To analitycy agencji wspierani przez doradców prezydenta wierzących w teorię domina, zgodnie z którą powstanie jednego państwa satelickiego wobec Związku Radzieckiego doprowadzi do kolejnych rewolucji i wzrostu siły politycznej i militarnej bloku wschodniego, uznali, że Laos musi stać się teatrem tajnej operacji militarnej. Nie tylko że zdecydowano o masowych bombardowaniach mających zniszczyć szlak Wietkongu - Stany Zjednoczone na Laos zrzuciły ponad 2 miliony ton bomb, w tym 270 milionów bomb kasetowych, z których, według ostrożnych szacunków, nadal groźnych jest około 80 milionów.
Do odcięcia Wietnamczyków od wsparcia wykorzystano też lud Hmong, uciekinierów z Chin, którzy wypierani przez Hanów w XIX wieku przeszli do Laosu. Amerykanie zrobili dobry reaserch - wiedzieli, że Hmongowie zbuntowali się przeciwko Francuzom, którzy w 1893 roku zamienili Laos w protektorat. Kolejne powstanie wywołali w 1920 roku (walcząc też w północnym Wietnamie). W 1954 roku, po klęsce pod Dien Bien Fu, kiedy Francuzi wycofali się z Półwyspu Indochińskiego, Laos stał się na kilka lat niepodległym królestwem. Ale na krótko, a do kolejnej wojny wciągnięto właśnie Hmongów. Dodajmy, że do wojny, która oficjalnie w ogóle nie miała miejsca, a którą ujawnił m.in. w 1995 roku Roger Warner w książce poświęconej tej tajnej, wieloletniej operacji militarnej.
Szefom placówek CIA oczywiście nakazano prowadzić walkę potajemnie, bez względu na sytuację - odpowiadało za nią około 30 pracowników operacyjnych CIA budujących partyzantkę Hmongów i najemników z Tajlandii.
Tony’ego Poe z Korei, gdzie miał za zadanie infiltrować środowiska komunistycznych rebeliantów, skierowano początkowo do pracy w Tajlandii. Kolejnym etapem była praca w Indonezji oraz szkolenie tybetańskich Khampów, którzy mieli walczyć z Chińczykami. Po latach zresztą Poshepny twierdził, że byli to najlepsi ludzie, z jakimi kiedykolwiek miał do czynienia w swojej pracy agenta i byłego żołnierza marines w jednym. Z Indonezji przerzucono go do północnej Kambodży, a stamtąd, w 1961 roku w marcu do Laosu, a konkretnie do Pa Dong. Jego zadaniem było nawiązanie kontaktu z partyzantami z oddziałów utworzonych przez Hmongów. I oczywiście prowadzenie z nimi misji specjalnych w porozumieniu z dowódcą buntowników generałem Vang Pao.
Poshepny wbrew legendzie, jaka narodziła się po latach, nie miał najlepszej opinii wśród swoich przełożonych. Uważano, że jest niesubordynowany, nie słucha rozkazów i łamie oficjalne ustalenia, choć z drugiej strony wielu imponowała jego odwaga i bezkompromisowość, jak choćby wtedy, gdy sam, na własnych plecach, przyniósł rannego laotańskiego partyzanta do obozu, do szpitala polowego. Niósł go ponoć 30 kilometrów. Przez dżunglę.
„Wróciłem powoli do pierwszej głowy, którą dostrzegłem - i oto tkwiła tam, czarna, zeschła, zapadła, z zamkniętymi powiekami - zdająca się spać u szczytu tego pala, a ściągnięte jej, suche usta, ukazujące wąską i białą linię zębów, uśmiechały się, uśmiechały bez końca do jakiegoś nieustannego, żartobliwego snu wśród tej wieczystej drzemki. Nie zdradzam żadnych handlowych sekretów. Faktem jest, że dyrektor mówił potem, iż metody Kurtza zrujnowały cały okręg. Nie mam w tej sprawie własnego zdania, ale chcę, abyście zrozumieli dokładnie: nic nikomu właściwie nie przyszło z tych głów tkwiących na palach. Świadczyły tylko o tym, że Kurtz nie miał żadnego hamulca w nasycaniu różnych żądz, że czegoś w nim brakowało, jakiejś drobnej rzeczy, której nie można było odnaleźć pod jego wspaniałą wymową, gdy zaszła nagląca potrzeba. Czy wiedział sam o tym swoim braku, nie umiem powiedzieć. Myślę, że uświadomił go sobie w końcu - dopiero w samym końcu. Ale dzicz przejrzała Kurtza wcześnie i wywarła na nim straszliwą zemstę za nieprawdopodobne jego najście. Myślę, że szeptała mu rzeczy, których sam o sobie nie wiedział, rzeczy, o których nie miał pojęcia, póki mu ich nie podsunęła ta wielka samotność; a ów szept dziczy okazał się nieprzeparcie ponętny. Rozebrzmiał w Kurtzu głośnym echem, ponieważ wnętrze jego było puste...”.
Poshepny nie ukrywał, że jest antykomunistą. Ale w Laosie zaczęto podejrzewać, że jest też szaleńcem, w którym dżungla i skrajne warunki walki wyzwoliły mrok. Dokładnie tak samo jak u Conradowskiego Kurtza.
W kwietniu 1964 roku pojawiły się pogłoski, że Poe mieszkający w bazie założonej w dolinie Long Cheng w środkowym Laosie, około 160 kilometrów od stolicy kraju Wientian, płaci premie - 5000 kip - za odcięte głowy i uszy komunistycznych partyzantów z laotańskiego ruchu Pathet Lao, który w 1975 roku przejął władzę w państwie, a do czasu zakończenia wojny w Wietnamie wspierał też Wietkong.
Po latach w jednym z wywiadów Poshepny przyznał, że rzeczywiście zbierał uszy - do wzmocnionej torby celofanowej, którą nosił ze sobą. Żartował, że przyszywał je do raportów wysyłanych do przełożonych. I twierdził z pełnym przekonaniem: „Jeśli zrobisz wszystko zgodnie z rozkazami, będziesz w kaftanie bezpieczeństwa. Trzeba czasem przełamać monotonię”.
W 1965 roku zaszokował kolegów z CIA przynosząc do wietnamskiej rezydentury foliową torbę pełną uszu odciętych przez jego ludzi pokonanym wrogom.
Ta manifestacja rodem z horroru wynikała ponoć z tego, ze Poshepnego do wściekłości doprowadziły protesty amerykańskiej ambasady przeciwko jego metodom. - Nadal zbierałem uszy - opowiadał tym, którzy chcieli go słuchać - aż pewnego dnia widzę, że biega taki laotański 12-letni knypeć bez uszu. Spytałem, o co u diabła chodzi. Ktoś mi wyjaśnił: „Hmongowie wiedzą, że płacisz za uszy. Ojciec obciął więc uszy synowi”.
Jakby mało było obcinanych uszu, Poe ponoć kolekcjonował też obcięte głowy, które nabijał na pale wzdłuż szlaków, którymi przemieszczali się partyzanci lub zrzucał je z samolotu. Horroru dopełniał dość szczególny obraz - Poe nawet w laotańskiej dżungli prenumerował… „Wall Street Journal”, który zawsze miał przy sobie i zawsze sięgał po egzemplarz w czasie przerw w patrolu.
Tajna wojna w Laosie miała naprawdę wyjątkowy charakter - w tropikach, około 130 kilometrów na północ od Wientiane, po obu stronach pasa startowego o długości 1,3 km powstało miasto Long Cheng, w którym w szczytowym okresie mieszkało 40 tysięcy ludzi, w tym i agenci CIA, tacy jak Poshepny. Amerykański dziennikarz Roger Warner, który badając historię tajnej wojny w Laosie przeprowadził ponad 150 wywiadów, zbadał dokumenty i zeznania świadków ustalił, że lotnisko w Long Cheng było niezwykle aktywne przyjmując niemalże non stop lądujące samoloty i śmigłowce i organizując kolejne starty maszyn. Większość z około 400 startów i lądowań odbywały samoloty Air America, należące do firmy zarządzanej przez CIA. I to maszyny dostarczały Hmongom zaopatrzenie, broń i amerykańskich instruktorów, którzy szkolili ich do patrolowania szlaku Ho Szi Mina, walki z napotkanymi tam Wietnamczykami, odnajdywania zestrzelonych pilotów i naprowadzania amerykańskich samolotów na cele w Laosie.
Na dywanowe bombardowania laotańskiej dżungli Amerykanie wydawali 2 miliony dolarów dziennie. Kraj obracał się w ruinę, tym bardziej że większość bomb spadała na Laos, a nie na Wietnam Północny, a ich ofiarami coraz częściej stawali się Hmongowie, sojusznicy Amerykanów. Podobno przywódca wojowniczych górali Vang Pao, przerażony chciał przerwać współpracę z CIA. Ale jak twierdzą niektórzy historycy, nie chciał zrezygnować z zysków płynących z przemytu opium samolotami, jakie Hmongowie dostali od Amerykanów. CIA na ten przemyt przymykała oko (choć podobno Poshepny już nie i zdarzało mu się wyrzucić z maszyny żołnierza, u którego znalazł narkotyki). Większość opium i produkowanej z niego heroiny trafiała do amerykańskich żołnierzy walczących w Wietnamie...
„Matka jego była na wpół-Angielką, ojciec - na wpół-Francuzem. Cała Europa złożyła się na Kurtza; i dowiedziałem się z czasem, że Międzynarodowe Towarzystwo Tępienia Dzikich Obyczajów powierzyło mu opracowanie referatu jako wytycznej dla tegoż towarzystwa. A Kurtz ten referat napisał. Widziałem go. Czytałem. Był wymowny, tętniący wymową, lecz nastrojony na zbyt wysoką nutę, jak mi się zdaje. Kurtz znalazł czas, by zapełnić gęstym pismem całych siedemnaście stron! Ale to było zapewne wtedy, nim jego - powiedzmy - nerwy się rozkleiły, i to sprawiło, że przewodniczył o północy pewnym tańcom, kończącym się obrzędami, o których mówić nie sposób i które - o ile mogłem wywnioskować z odrazą z tego, co słyszałem - odbywały się na jego cześć - rozumiecie? - na cześć Kurtza we własnej osobie. Ale raport był świetną próbką prozy. Tylko że pierwszy jego paragraf wydaje mi się teraz złowróżbny w świetle późniejszych informacji. Zaczynał się od dowodzenia, że my, biali, na osiągniętym przez nas szczeblu rozwoju musimy z natury rzeczy wydawać się im (dzikim) istotami nadnaturalnymi - „zbliżamy się do nich z potęgą, jak gdyby bóstwa” - tak dalej, i tak dalej. „Przez prosty wysiłek woli możemy rozwinąć dodatnią działalność o potędze iście nieograniczonej” itd. itd. Od tego punktu wznosił się coraz wyżej i uniósł mnie z sobą. Perora była wspaniała, choć, wiecie, trudna do zapamiętania. Wywołała we mnie obraz jakiegoś egzotycznego Bezmiaru rządzonego przez wzniosłą Dobrotliwość.
Porwał mnie zapał. Był to skutek bezgranicznej potęgi wymowy - słów - płomiennych, szlachetnych słów. Żadne praktyczne wskazówki nie przerywały magicznego toku zdań, chyba że uznamy za rozwinięcie metody coś w rodzaju notatki przy końcu ostatniej strony, notatki nagryzmolonej niepewną ręką snadź znacznie później. Była bardzo prosta, i u końca tego wzruszającego wezwania do wszelkich altruistycznych uczuć gorzała, jaśniejąca i przeraźliwa jak błyskawica wśród pogodnego nieba: „Wytępić wszystkie te bestie!”
Horror, jaki Poshepny wcielał w życie w laotańskiej dżungli, w pewnym momencie przekroczył możliwości akceptacji ze strony CIA. A może punktem kulminacyjnym była sytuacja, o której wspominał John Scofield na łamach „Wall Street Journal”, kiedy opowiadał dziennikarzowi, jak to pewnego razu Poe upił się w amerykańskiej ambasadzie w Wientiane i siedział w fotelu, trzymając w jednej ręce strzelbę, a w drugiej maczetę. Tak czy siak Poshepnego odwołano z Laosu. Legenda głosiła, że ożenił się z siostrzenicą jednego z przywódców Hmongów, rozstał z CIA w 1975 roku i osiadł w Tajlandii. Zmarł w 2003 w Kalifornii. Jego nekrolog informował, że jako agent CIA, który opuścił cywilizację Zachodu, poślubił plemienną księżniczkę. No i zbierał uszy i głowy wrogów…
Cytowane fragmenty pochodzą z „Jądra ciemności” Josepha Conrada