Co ty jeszcze robisz w Oppeln, Polaku?

Prof. Franciszek Marek ze zdjęciem ojca.
Prof. Franciszek Marek ze zdjęciem ojca. NTO
Polacy, żyjący w Niemczech we wrześniu 1939 roku, znaleźli się w jaskini lwa. Musieli przede wszystkim ratować życie. Nie wszystkim się to udało

Byli prześladowani przez nazistów jeszcze przed wybuchem wojny, więc przyznawanie się do polskości stawało się z każdym miesiącem większym heroizmem.

Po wybuchu wojny jedni próbowali się przedostać do Polski, inni ratowali się wyjazdem w głąb Niemiec, gdzie mniej rzucali się w oczy. Wielu nie uniknęło przymusowego wysiedlenia. Na Śląsku Opolskim los ten dotknął kilkadziesiąt rodzin rodaków. Około 4 tysięcy członków Związku Polaków w Niemczech zamknięto w obozach koncentracyjnych. Ci, którzy uniknęli uwięzienia, zostali wcieleni do armii niemieckiej i bili się na frontach w mundurach Wehrmachtu.

Tamten czas i swoich bohaterskich rodziców wspominają: prof. Franciszek Marek, syn powstańca śląskiego, Maciej Ślęczek, którego rodzice byli aktywnymi działaczami Związku Polaków w Niemczech, i Jerzy Poliwoda, którego ojciec był pracownikiem polskiego konsulatu w Opolu.
Rodzice Macieja Ślęczka z Polskiej Cerekwi, Wanda i Antoni - jako ostatnia para przed wybuchem wojny - wzięli ślub po polsku w opolskiej kolegiacie świętego Krzyża, 31 lipca 1939 roku.

Mama opowiadała, że ślubu udzielił im ksiądz Rolnik. W podróż poślubną wyjechali do Polski, pod Zakopane, żeby pochodzić po górach - mówi pan Maciej. - Kiedy wrócili, w Opolu dało się zauważyć spore ruchy wojsk. Nie było wątpliwości, że wojna jest o krok.

Z tamtego września pani Wanda zapamiętała m.in. wracające spod Wielunia niemieckie ciężarówki. Do atrap miały przypięte - jako wojenne trofea - polskie skrzynki pocztowe z białym orłem. Ponieważ była znana jako aktywistka Związku Polaków w Niemczech i pracownica polskiego konsulatu w Opolu, spotkani we wrześniu 1939 na opolskiej ulicy członkowie Hitlerjugend pytali ją wprost: Ty jeszcze jesteś tutaj? Dziwili się, że nie została aresztowana.

- Bardziej znanych, starszych działaczy zatrzymano i zostali wywiezieni do obozu koncentracyjnego w Buchenwaldzie - opowiada Michał Ślęczek. - Moich rodziców wezwano gestapo. Kiedy mama tam weszła, do właściwego pokoju wprowadził ją "paker" o wyglądzie oprawcy. Na biurku leżała noga od krzesła - znak, że przesłuchiwany będzie bity. Jeden z gestapowców zaczął pytać o nazwiska i adresy polskich działaczy. Traktował ją ostro, z góry. Drugi, starszy, nazywał się Lose, grał dobrego policjanta i zaczął od częstowania cukierkami. Tato miał potem żal do mamy, że te cukierki przyjęła.

Starszy gestapowiec nie zostawił młodej Polce wątpliwości. Musicie się wykorzenić - mówił. I poradził Ślęczkom, by wyjechali w głąb Niemiec. - Tam teren jest już wyczyszczony. Tu będziemy dopiero czyścić - ni to ostrzegał, ni straszył.

- Mama zaczęła pisać podania o pracę w różnych niemieckich instytucjach niewinnie ukrywając, że pracowała w Związku Polaków w Niemczech. Kilkadziesiąt takich podań odrzucono. Ale ktoś w końcu nie doczytał jej życiorysu zbyt starannie i mamie zaproponowano pracę biurową w jednej z berlińskich firm, produkujących jakieś części do sztukasów - opowiada pan Michał.

Ojciec w tym samym zakładzie pracował w magazynie. Ponieważ ciężko chorował na nerki i astmę, długo udawało mu się uniknąć służby w Wehrmachcie. Dopiero w 1944 trafił do kompanii wartowniczej w Czechach.
Kiedy zaczęły się alianckie naloty, ojciec kazał mamie - już z moją siostrą i ze mną - wracać do Polskiej Cerekwi. Wieś nazywała się już wówczas Gross Neukirch, bo w Niemczech wszystko musi być wielkie, nawet skromna wioska.

Wyjazd do Berlina uchronił rodzinę Ślęczków od prześladowań. Dotknęły one wielu ich znajomych. - Wysiedlenie i uwięzienie spotkało m.in. Planetorzów w Cisku, z którymi mama przyjaźniła się jeszcze jako nastolatka. Znała także Jacków z Dziergowic, Szymona Koszyka, Jana i Wojciecha Wawrzynków, którzy bardzo za swoją polskość cierpieli.

Ostrzelani pod Kielcami

Oni zapłacili za swoją polskość

W latach 1940-1943 ze Śląska Opolskiego wywłaszczono około 40 rodzin rolników szczególnie aktywnie zaangażowanych w ruch polski.

Do takich wysiedleń doszło m.in. w Grabinie, Nakle, Wysokiej, Grudzicach, Gwoździanach, Wierzchu, Mionowie, Dobrzeniu, Grodzisku, Markowicach, Gamowie.Winowie, Suchym Borze, Cisku, Wróblinie, Zalesiu, Kuźni Raciborskiej, Kościeliskach, Dziergowicach, Sprzęcicach,Wilkowie, Wolęcicach czy Rostkowicach.

Ojciec prof. Franciszka Marka, powstaniec śląski, próbował ratować rodzinę, przenosząc ją w głąb Polski.

- Ojciec pracował na kolei w Rybniku, ale mieliśmy bliskich krewnych także w Lichym, po niemieckiej stronie granicy. Co roku spędzałem tam wakacje, w sierpniu 1939 także - opowiada Franciszek Marek. - Ojciec wywiózł nas do Sitkówki pod Kielcami. Ale 1 września 1939 zastał nas jeszcze w Katowicach.

W hotelu "Astoria", blisko dworca, czekaliśmy na przyjazd taty. Ojciec rozliczał się w okręgowej dyrekcji PKP. Zaniósł tam na własnych plecach worek pieniędzy i otrzymał pokwitowanie z datą wybuchu wojny. Szczycił się tym przez całe życie. Mama sprzeczała się po niemiecku z personelem hotelu, bo cieszył się z zajęcia przez Niemców Gdańska.

W Sitkówce 8-letni Franek Marek, jego starszy brat i kolega cudem uniknęli śmierci. Ostrzelały ich trzy niemieckie samoloty. Leciały tak nisko - bo w tej okolicy żadnej obrony przeciwlotniczej nie było - że profesor do dziś pamięta dokładnie twarze pilotów. Chłopcy schronili się w zagajniku.

- Kolega został ranny w rękę, brat tylko podrapany. Mnie brat wydobył z leja po bombie. Na szczęście zobaczył mój wystający z ziemi but. Kiedy wróciliśmy do domu, mama siedziała przed nim z różańcem w ręku, bo lato było wyjątkowo piękne. Nie udało nam się dostać do pociągu jadącego do Lwowa. Na szczęście. Kilka dni później zobaczyliśmy, że został zbombardowany i doszczętnie spalony. Zginęlibyśmy na pewno.

- Mój kuzyn Walenty Kral z Kędzierzyna został powołany do niemieckiego wojska, choć był narodowości polskiej (tylko Żydów Niemcy uważali za niegodnych obrony ojczyzny) - opowiada dalej Franciszek Marek. I jako kierowca wiózł jakichś wyższych oficerów. Ten pancerny wóz został w Paruszowcu koło Rybnika trafiony, a Walenty wyskoczył na zewnątrz. Ponieważ drzwi się zablokowały i oficerowie nie umieli wyjść, ruszył im na pomoc.

Został zastrzelony jako jedna z pierwszych ofiar wojny po niemieckiej stronie. Jego matka, ciotka Zofia, do końca życia nie chciała uwierzyć, że zginął od polskiej kuli, ratując niemieckich oficerów.

Kiedy Markowie wrócili do Rybnika, teren ten był już włączony do Rzeszy, Franciszek, nie znając niemieckiego, poszedł do trzeciej klasy. Szybko robił postępy i zdawał po dwie klasy w jednym roku.

- Mój niechętny stosunek do mniejszości niemieckiej jest znany - podkreśla Franciszek Marek. - Ale trzeba mówić prawdę, więc powiem, że ojciec ocalił życie na początku wojny dzięki trzem Niemcom. Zaraz w 1939 szukał go, by go ochronić, oficer, który pamiętał, że tato odnosił się dobrze do niemieckich jeńców w powstaniu. Kiedy ojciec znalazł się na liście przeznaczonych do obozu koncentracyjnego, uratował go Bürgermeister Bełku. Uznał, że Marek nie robi nic złego i go wykreślił.

Wreszcie wicelandrat kozielski Paterok kazał zamknąć ojca w obozie pracy w Łabędach, ale tylko po to, by przenieść go stamtąd na roboty przymusowe do znanej nam dobrze Lichyni i uchronić przed obozem.

Konsulat do ewakuacji

- Mój ojciec Wojciech pochodził z Wójtowej Wsi i był referentem, a potem samodzielnym pracownikiem polskiego konsulatu w Opolu - wspomina Jerzy Poliwoda z Chmielowic.

- Był też wielkim optymistą. Do końca nie wierzył, że wojna wybuchnie. Do końca też zwlekał z ewakuowaniem siebie i rodziny z Opola do Polski. Zdecydował się na to w ostatniej chwili - 25 sierpnia 1939 roku.

Jurek Poliwoda zdążył się urodzić w 1938 roku w Opolu właśnie w budynku polskiego konsulatu. Część pracowników miała w nim mieszkania. Wcześniej przyszły tu na świat jego dwie starsze siostry.

- Ojciec pracował w polskiej placówce dyplomatycznej od początku, czyli od 1920 roku aż do wybuchu wojny. Konsulat na kilka lat był przeniesiony do Bytomia, a w 1931 r. wrócił do Opola - mówi.

Atmosfera wokół konsulatu, Związku Polaków w Niemczech i Polaków, którzy angażowali się w działalność w chórach i zespołach artystycznych, zagęszczała się od dojścia Hitlera do władzy w 1933 roku. Sytuacja pogorszyła się jeszcze po aneksji Czechosłowacji.

- Ojciec wspominał, że podobnie jak inni opolscy Polacy uczestniczył w polskich nabożeństwach. Najpierw w kościele Świętego Krzyża, potem św. Sebastiana - mówi Jerzy Poliwoda. - W lipcu 1939 tych nabożeństw zakazano. Drugiego lipca ojciec o tym jeszcze nie wiedział. Poszedł na mszę jak zawsze. Tymczasem przed kościołem św. Sebastiana czekały na Polaków uzbrojone bojówki w brunatnych mundurach.

Ojciec i kilku innych pracowników konsulatu najpierw znieważono i opluto. A kiedy tato próbował uciekać, został złapany i dotkliwie pobity. Skutki tego odczuwał przez wiele lat. Po tym przykrym epizodzie pracownikom konsulatu polecono, by absolutnie nie wychodzili pojedynczo na ulice miasta.

Na początku sierpnia 1939 pracownikom konsulatu polecono się przygotować wraz z rodzinami do wyjazdu albo gdzieś za granicę, albo do Polski.

- Razem z mamą i dwiema siostrami przyjął nas w Krakowie wuj Leonard Demarczyk, brat mojej mamy i ciocia Janina. - Znaleźli miejsce dla rodziny z Opola i nie tylko. W 90-metrowym mieszkaniu całą okupację spędziło 17 osób: gospodarze i krewni - opowiada pan Jerzy.

Jego ojciec został 31 sierpnia wezwany do MSZ w Warszawie (wcześniej pracownicy zniszczyli w polskiej placówce dokumenty). Jechał przez Katowice i tam 1 września o świcie zbudził go ryk syren zwiastujących wojnę. W drodze do Warszawy pociąg został ostrzelany.

- Ojciec zawsze podkreślał, że dzień wybuchu wojny był najtragiczniejszym dniem w jego życiu. Miał świadomość, że jako członek Polskiej Organizacji Wojskowej, wywodzący się z zaangażowanej polskiej rodziny, jest bardzo zagrożony.

Tymczasem 5 września pracownikom MSZ polecono się udać w stronę Zaleszczyk. 12 września wszyscy zostali urlopowani. To oznaczało powrót, a właściwie tułaczkę z powrotem do Warszawy. Wraz z innymi pracownikami Wojciech Poliwoda został aresztowany przez Ukraińców. Udało mu się zbiec. Rodzina ostatecznie spotkała się w Krakowie w połowie października.

O powrocie na Śląsk nie było mowy. Znanym działaczom Związku Polaków w Niemczech groziło aresztowanie i obóz koncentracyjny. Taki właśnie los spotkał siostry Wojciecha - Zofię, Annę i Bronisławę. Na Śląsk Opolski Poliwodowie wrócili dopiero w 1945 roku.

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia