Czerwonej Armii gwałt na Berlinie

Sylwia Arlak
Rosjanie traktowali Niemki w Berlinie jako zdobycz wojenną. Mieli na to przyzwolenie
Rosjanie traktowali Niemki w Berlinie jako zdobycz wojenną. Mieli na to przyzwolenie Wikimedia Commons
100 tysięcy mieszka-nek Berlina zostało zgwałconych przez żołnierzy radzieckich w czasie zdobywania tego miasta w 1945 r. Wiele z nich umierało - często popełniały samobójstwa

Regulame wojsko Adolfa Hitlera swój ostatni bój z Armią Czerwoną stoczyło na wzgórzach Seelow nad Odrą 16 kwietnia 1945 r. Tutaj też rozpoczęła się bitwa o Berlin. Choć Führer nakazał swoim żołnierzom walczyć do ostatniej kropli krwi, w tym czasie to Rosjanie posiadali miażdżącą przewagę nad przeciwnikiem. Liczba żołnierzy i niezbędnej amunicji pozwalała im wierzyć, że zwycięstwo jest niemalże w zasięgu ręki.

Jak w swej książce „Wojna totalna" pisze Michael Jonesa, czerwonoarmiści w tamtym czasie chcieli jak najszybciej zakończyć walki i powrócić do domu. Niemcom dali wybór, proponując im kapitulację. Wojska generała pułkownika Gottharda Heinridego, dowódcy grupy armii, Wisła", wciąż jednak pokładały wiarę w Hitlera i jego cudowną broń, która wyzwoli całe Niemcy. Krew musiała więc zostać przelana.

Szturm na Berlin prowadzony był przez żołnierzy 1. Frontu Białoruskiego pod dowództwem marszałka Gieorgija Żukowa, ale wmieście walczyła też część jednostek 1. Frontu Ukraińskiego marszałka Iwana Koniewa. Łącznie po stronie czerwonoarmistów w Berlinie walczyło około półtora miliona ludzi.

Wkrótce całe miasto stało w płomieniach. Jak relacjonowali świadkowie tych zdarzeń - dni niemal zlewały się z nocami. - Było tam ciemno i ponuro. Nie działała elektryczność , nie było wody i wszędzie czuć było swąd spalenizny - tak ówczesny Berlin opisywał porucznik Wasilij Ustiugow.

Niesubordynowani żołnierze coraz rzadziej słuchali swoich przełożonych. Ci zresztą też coraz rzadziej się na nich skarżyli Michał Szynder z sowieckiej 150. Dywizji przyłapał któregoś ze swoich towarzyszy broni, jak okradł z pierścionków i zegarków grupę niemieckich cywilów. - Podszedłem do niego i wyrwałem mu z rąk torbę, do której wrzucał wszystkie te swoje trofea, a potem oddałem je z powrotem właścicielom - relacjonował Szynder. Kilka lat później, bo w 1948 r., o grabież łupów wojennych w Niemczech będzie oskarżony sam Żukow.

Szynder opowiadał też o pewnym dowódcy, którego do czasu wkroczenia na terytorium Niemiec miał za wyjątkowo prawego człowieka. - Po jednym ze starć na ulicach Berlina spił się, a potem zgwałcił jakąś Niemkę i zastrzelił najpierw ją, a potem także resztę jej rodziny - mówił. Wszelkie rozkazy wydawane przez dowództwo mężczyzna ten puszczał mimo uszu. Aresztowano go i postawiono przed sądem wojskowym. Kara śmierci szybko zmieniła się jednak na wyrok siedmiu lat zsyłki do łagrów.

W 150. Dywizji odnotowano też 196 przypadków żołnierzy, którzy odpowiadali za to, że strzelając po pijanemu, zabili któregoś ze swoich. Po podobnych incydentach dowództwo Armii Czerwonej na próżno próbowało wprowadzić większą kontrolę wśród swoich żołnierzy.

25 kwietnia utworzono stanowisko sowieckiego komendanta Berlina, na które mianowano generała pułkownika Nikołaja Bierzarina. Pomimo toczących się zaciętych walk nie był mu obcy los ludności cywilnej Berlina. W tamtym czasie wielu mieszkańców pozostawało bez dostępu do pożywienia i wody. Bierzarin ogłosił, że władze sowieckie chcą powrotu do pokojowego trybu życia. Starał się, by w tych częściach Berlina, które opanowała już Armia Czerwona, przywrócić ład i porządek. Z ulic zaczęto usuwać gruz, ponownie otwierano fabryki, a głodującym mieszkańcom wydawano żywność z kuchni polowej.

Moim celem jest zdecydowane zahamowanie rabunków i wszelkich innych bezprawnych postępków. Musimy ukrócić praktyki plądrowania i skończyć z przemocą wobec miejscowej ludności

- przekonywał Bierzarin w wywiadzie dla wojskowej gazety „Czerwona Gwiazda".

- Przyszliśmy tu nie po to, aby dokonać odwetu, ale aby was wyzwolić. Nikogo nie będziemy rozstrzeliwać, nikogo też nie ześlemy na Syberię. Pragniemy pokoju - przekonywał przerażonych mieszkańców kapitan Władimir Gell, oficer polityczny w sowieckiej 47. Armii. Ustanowiono też regularne patrole wojskowe, a lokalnym komendantom nakazano nadzór nad zachowaniem żołnierzy znajdujących się na ich terenie.

Na niewiele zdały się jednak te wysiłki. Już w 1966 r. magazyn „Time" pisał: Berlin stał się praktycznie miastem bez ludzi. Spośród ludności cywilnej liczącej 2,7 mln około 2 mln stanowiły kobiety. Nic dziwnego, że przez miasto gonił strach przed atakami seksualnymi, jak zaraza. Lekarze byli oblegani przez pacjentów szukających informacji o najszybszym sposobie popełnienia samobójstwa, i trucizna cieszyła się dużym popytem".

"Po piętnaście, dwadzieścia razy"

Mieszkająca w Berlinie 17-letnia wówczas Liselotte G. w swoim dzienniku napisała: „Podobno kilkaset osób popełniło dziś samobójstwo. Zastanawiam się, czy Frau L. wciąż pozostaje czysta, czy też zgwałcili już i ją". Kolejny wpis z następnego dnia nie pozostawia żadnych wątpliwości „Rosjanie już tu są. Kompletnie pijani. Nocne gwałty. Nie ja, ale matka. Niektóre kobiety po piętnaście, dwadzieścia razy".

Emma Korn zeznawała, jak oddziały radzieckich żołnierzy weszły do piwnicy, w której szukała schronienia. „Wskazali bronią na mnie i na dwie inne kobiety i kazali nam wyjść na zewnątrz. Tam zostałam zgwałcona przez dwunastu żołnierzy. Inni gwałcili kobiety, które opuściły piwnicę razem ze mną. Następnej nocy sześciu żołnierzy znowu weszło do piwnicy i gwałciło nas na oczach naszych dzieci. Następnie dotkliwie pobili. Trzy dni później kobiety te usiłowały zabić siebie i swoje dzieci".

Podobną wersję wydarzeń przytoczyła dziennikarka Marta Hillers w wydanej książce „Anonyma Kobieta w Berlinie". „Szło się ulicą i nagle było się wyciąganym w kąt. Kobieta została sprowadzona do roli kawałka mięsa" - pisała jeszcze jako anonimowa ofiara. „Biorą także stare. Siedemdziesięciolatkę wzięli... w wielu naraz... i jeden w usta, i po głowie ciągle bili. Nie żyje" - dodała w swojej książce "Westend" Annemarie Weber.

„Potem już nigdy nie potrafiłam się śmiać z tak zwanych świńskich żartów, a kiedy pewnego razu rozmawiałyśmy o tym w kręgu przyjaciół, ktoś powiedział: No, powiedz szczerze, to musiało być przyjemne. Doznałam wtedy ataku szału i nie mogłam się uspokoić" - pisała zaś Sennerteg Niclas.

Najliczniejszą grupę zgwałconych podczas II wojny światowej kobiet stanowiły właśnie Niemki. Na drugim miejscu były Węgierki, tuż za nimi - Polki. Kobiety, które nie zdążyły uciec przed nadciągającym frontem, niejednokrotnie były gwałcone kilkanaście czy nawet kilkadziesiąt razy. Żadna nie mogła się czuć bezpiecznie. Żołnierze radzieccy, uznając ten czyn za symbol zwycięstwa, gwałcili kobiety od lat 8 do 80. Młode, w sile wieku, wyjątkowo urodziwe i te zupełnie niepozorne. Te, które spodziewały się dziecka, i te, które właśnie urodziły. Pod koniec wojny podobny los mógł spotkać nawet dwa miliony niemieckich kobiet. W samym tylko Berlinie - 100 tys.

Zdarzało się, że podczas wyjątkowo brutalnego aktu seksualnego rozrywane było ich krocze aż do odbytu. Oprawcy bili swoje ofiary, gryźli ich piersi, niekiedy nawet je odcinając. Niektóre kobiety nie dożywały do końca stosunku, niektóre wykrwawiały się na śmierć, cierpiąc niewyobrażalne katusze jeszcze długie godziny.

A przecież mieszkankom Berlina wyobraźni nie brakowało. By nie zostać zauważone, nacierały sobie twarz węglem, zakładały brudne, zniszczone ubrania, targały włosy, przyklejały plastry czy bandażowały głowę. Niszczyły fotografie swoich mężczyzn w mundurach Wehrmachtu, paliły fotografie Hitlera w nadziei, że czerwonoarmiści zostawią je w spokoju. Część z tych, które były jeszcze dziewicami, zdecydowały się na odbycie pierwszego stosunku z jakimkolwiek rodakiem.

Wiele z nich godziło się też na zawarcie pewnego układu. Nawiązywały romans z jakimś sowieckim oficerem, a on w zamian miał bronić je przed przemocą ze strony swoich towarzyszy broni i zapewnić lepszy byt. Partnerzy ofiar, rozgoryczeni po powrocie z frontu, często obwiniali je o takie kontakty. Inni - w obawie o własne życie - sami wysyłali je w ręce zwyrodnialców.
Rzadko jednak walczyli o ich godność.

Co ciekawe, według wielu relacji najczęściej w obronie kobiet stawali oficerowi pochodzenia żydowskiego. Wiele zgwałconych truło się, podcinało sobie żyły czy wieszało na strychach. Wiele cierpiało na różnego rodzaju choroby weneryczne, takie jak syfilis czy rzeżączka. Mnóstwo zachodziło w ciążę. Podobno co dwudzieste dziecko (około 200 tys.) urodzone w pierwszej połowie 1946 r. w okupowanych Niemczech zostało poczęte z gwałtu. 90 proc. ciężarnych kobiet zdecydowało się na aborcję, a te, które urodziły, najczęściej zostawiały swoje dziecko w szpitalu.

Tymczasem wielu dowódców usprawiedliwiało czyny swoich podwładnych. W czerwcu 1945 r. wiceszef sowieckiej administracji wojskowej w Niemczech marszałek Sokołowski powiedział: „Każdy z naszych żołnierzy stracił tuziny towarzyszy. Każdy ma z Niemcami osobiste rachunki do wyrównania. A w euforii zwycięstwa żołnierze odczuwali pewną satysfakcję, gdy mogli zająć się także kobietami narodu panów".

Gwałty, grabieże i samobójstwa stały się częścią koszmarnej rzeczywistości większości kobiet. W innych armiach również dochodziło do nadużyć, nigdy jednak na taką skalę. Dla porównania, według ocen historyków Amerykanie podczas II wojny światowej dopuścili się 17 tys. gwałtów. Skąd więc w czerwono-armistach taka agresja?

W odpowiedzi na to pytanie przytacza się kilka faktów. Czerwonoarmiejcy nadużywali alkoholu. Na każdego żołnierza przypadało 100 gramów wódki dziennie, a ci, wkraczając na teren Niemiec, znaleźli dodatkowe zapasy alkoholu. Ale przede wszystkim żołnierze czuli się po prostu bezkarni. Błogosławieństwa wojakom Armii Czerwonej udzielił w końcu sam Stalin, który mówił do nich: „Zbyt często pouczaliśmy naszych żołnierzy, zostawmy im trochę inicjatywy".

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Pozostałe

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia