Pierwsze kolumny samochodowe bojowników Państwa Islamskiego zaczęły się pojawiać na przedmieściach Mosulu 6 czerwca 2014 r. Dżihadyści rozpoczęli ostrzał miasta z moździerzy i przeprowadzili pięć zamachów samobójczych na pozycje wojsk rządowych. Jednocześnie w mieście zaczęły działać uśpione komórki islamistów. Zaatakowały one pozycje i posterunki sił bezpieczeństwa. Pozornie wyglądało to na kolejną, po wcześniejszych atakach na Samarrę i Ramadi, niewielką akcję zaczepną terrorystów. Władze w Bagdadzie nie wydawały się tym szczególnie zaniepokojone. Tym bardziej że niemal dwumilionowej metropolii, drugiego co do wielkości miasta Iraku, broniło oficjalnie 60 tys. żołnierzy i policjantów uzbrojonych po zęby w nowoczesny amerykański sprzęt. Byliby zapewne bardziej zatroskani, gdyby wiedzieli, że co najmniej jedna trzecia z tych irackich wojskowych była poza miastem i siedziała sobie spokojnie w domach. Bowiem powszechną patologiczną praktyką w tej formacji było oddawanie przełożonym połowy swojego żołdu w zamian za „permanentną przepustkę”. Ciśnienie irackich władz wzrosło mocniej następnego dnia. Amerykanie i Kurdowie poinformowali ich, że z Syrii przemieszcza się w stronę Mosulu olbrzymi konwój islamistów. Okazało się, że nie była to typowa partyzancka akcja w stylu „zaatakuj i uciekaj”.
8 czerwca bojownicy IS wkroczyli do metropolii i z miejsca opanowali jej strategiczne punkty, w tym kwaterę główną policji. Wchodzili w tkankę miejską jak w masło, wspomagani przez sprzyjających im sunnitów stanowiących większość mieszkańców miasta. Zdemoralizowani żołnierze często na sam widok islamistów salwowali się ucieczką. Przykład szedł z góry. Trzej generałowie dowodzący obroną: Qanbar, Ghaidan i Gharawi, ewakuowali się helikopterem do Kurdystanu już 9 czerwca. Następnego dnia oficerowie kazali szeregowcom oddawać broń powstańcom, przebrać się w cywilne ubrania i uciekać do domu. Pomimo wielokrotnej przewagi liczebnej wojsk rządowych (bojowników było maksymalnie 1,5 tys.!) nikt nie stawił islamistom poważnego oporu. Wojownicy spod czarnego sztandaru mogli święcić swój największy triumf. Przy minimalnych stratach zajęli drugie najważniejsze miasto kraju i zdobyli setki ton doskonałego amerykańskiego sprzętu wojennego, w tym ponad 2 tys. pojazdów Humvee.
Dla pokonanych nie było litości. Jeńców podzielono według wyznania, na sunnitów i szyitów. Ci drudzy byli dziesiątkami mordowani seriami z karabinów maszynowych. Jak zawsze w wypadku IS wstrząsające nagrania z tej masakry trafiły do sieci i obiegły cały świat.
Wydarzenia na północy Iraku mocno wstrząsnęły administracją Obamy. Amerykańskie lotnictwo rozpoczęło bombardowanie pozycji IS w tym kraju. Dyplomaci z Zachodu i Bliskiego Wschodu zaczęli intensywniej działać na rzecz zatrzymania ich zwycięskiego pochodu. Zanim ich działania przyniosły jakikolwiek skutek, islamiści zapukali do bram Bagdadu i utworzyli quasi-państwo, które rozciągało się od zachodniej Syrii po iracki Kurdystan. Ponadto terroryści wierni Abu Bakrowi al-Baghdadiemu, przywódcy Państwa Islamskiego, dokonali wielu spektakularnych zamachów na całym globie, siejąc strach i przerażenie od Paryża po Dżakartę i Kalifornię. Oto historia tej złowrogiej organizacji i jej marszu do potęgi.
Przerażał nawet Osamę
Wiosną 2003 r. Amerykanie zaatakowali Irak i w przeciągu niecałych dwóch miesięcy zmietli reżim Saddama Husajna. Członkowie sunnickiej mniejszości arabskiej, którzy przez dziesięciolecia dzierżyli stery władzy i tworzyli trzon partii Baas, z dnia na dzień zostali pozbawieni swoich stanowisk. Zwolniono nie tylko zaangażowanych politycznie pretorian ancien régime’u, ale także dziesiątki tysięcy technokratów, np. inżynierów, wojskowych i lekarzy. Amerykanie do spółki z szyitami, stanowiącymi około 50-60 proc. populacji Iraku, tak zagalopowali się w debasyfikacji i rewanżyzmie, że pozbawione fachowców struktury państwa właściwie przestały funkcjonować. Oprócz wzrostu pospolitej przestępczości i bezrobocia czy osłabienia gospodarki ich posunięcia doprowadziły przede wszystkim do gwałtownego wybuchu frustracji zdegradowanych sunnitów. Postawieni pod ścianą zbuntowali się. W zdominowanej przez nich północno-zachodniej części kraju wybuchło powstanie wymierzone zarówno w okupantów, jak i w ich szyickich popleczników. Mnożyły się krwawe zamachy bombowe, w których ginęły codziennie dziesiątki cywilów. Amerykańskie patrole co rusz wylatywały w powietrze na przydrożnych minach lub wpadały w zasadzki.
Wśród sunnickich rebeliantów dominowali baasiści, głównie wywodzący się z armii Saddama, ale poważną siłę stanowiły także ugrupowania islamistyczne. Jedną z nich była Dżama’at at-Tauhid wa-al-Dżihad (pol. Grupa Monoteizmu i Dżihadu), z której później wyrosło Państwo Islamskie. Dowodził nią Jordańczyk znany jako Abu Musab al-Zarkawi. W młodości był drobnym przestępcą, potem pracował w sklepie z kasetami wideo, aż wreszcie pod koniec lat 80. XX w. wkroczył na ścieżkę dżihadu. Najpierw walczył z armią radziecką w Afganistanie. Potem próbował obalić jordańską monarchię, co przypłacił kilkuletnią odsiadką. Następnie znów trafił do Afganistanu, gdzie z pomocą samego Osamy bin Ladena założył własny obóz treningowy dla islamistów. W 2003 r. pojawił się w Iraku. Choć jego organizacja była lokalną gałęzią Al-Kaidy, to jej związki z kierownictwem międzynarodowej siatki były luźne. Miał swoje cele. Chciał stworzyć kalifat na Bliskim Wschodzie, obalając kolejnych władców. Poza tym uważał, że wszyscy szyici są niewiernymi i, jak inni niewierni, zasługują na śmierć. Przez radykalne podejście w tej kwestii, jak piszą w swojej książce „ISIS: Inside army of terror” Michael Weiss i Hassan Hassan, Al-Zarkawi nie cieszył się zbytnim zaufaniem bin Ladena, a co za tym szło, nie otrzymywał od niego wielu środków. Zapewne wynikało to z tego, że matka założyciela Al-Kaidy była szyitką.
Podczas walk w latach 2003-2006 to Jordańczyk i jego ludzie przeprowadzili najbardziej krwawe zamachy. Odpowiadali m.in. za zamach na meczet w Nadżafie, w którym zginęło ponad 80 osób, w tym szyicki ajatollah Al-Hakim, za ataki bombowe w czasie szyickiego święta Aszura w Karbali, w wyniku których zginęło niemal 200 osób, za liczne ataki na kościoły. Uczestniczyli w ciężkich walkach z Amerykanami o Faludżę. Poza tym to Al-Zarkawi zaczął cyklicznie umieszczać w internecie filmy z egzekucji więźniów, w czym perwersyjną perfekcję osiągnęli współcześni propagandyści ISIS. W maju 2004 r. w sieci pojawiło się nagranie, na którym zamaskowani dżihadyści, w tym prawdopodobnie Jordańczyk, odrzynają nożem głowę Amerykaninowi Nickowi Bergowi. Warto dodać, że to też budziło oburzenie Osamy bin Ladena. Uważał, że takie „obrazki” raczej szkodzą sprawie, ponieważ odstraszają potencjalnych rekrutów od wstępowania w szeregi islamistów. Abu Musab al-Zarkawi zginął w czerwcu 2006 r. pod gruzami swojego domu zbombardowanego przez Amerykanów. „Wreszcie spotkał go koniec. Ten okrutnik nigdy już nikogo nie zamorduje” - skomentował jego śmierć ówczesny prezydent USA George W. Bush. Okazało się, że radość Białego Domu była przedwczesna. Uczniowie Jordańczyka z pewnością przerośli go zarówno w wojskowym rzemiośle, jak i barbarzyństwie.
Kalifat Al-Baghdadiego
W październiku 2006 r. kilka sunnickich grup zbrojnych, w tym podkomendni Al-Zarkawiego, uformowało nową organizację pod nazwą Państwo Islamskie w Iraku (ISI). Jej emirem został Abu Omar al-Baghdadi, były oficer armii Saddama. Ministrem wojny mianowano egipskiego weterana Al-Kaidy Abu Ajuba al-Masriego. Według różnych szacunków pod ich komendą walczyło od kilkuset do kilku tysięcy terrorystów, w tym wielu obcokrajowców. Nowe kierownictwo operowało w bardzo ciężkich warunkach. Z jednej strony, byli naciskani przez wzmocnionych posiłkami z kraju Amerykanów (w październiku 2007 r. na irackiej ziemi było 170 tys. żołnierzy z USA). Z drugiej - atakowali je bojówkarze Przebudzenia Anbarskiego (ang. Anbar Awakening) - organizacji skupiającej trzydzieści sunnickich plemion, które w zamian za różne ustępstwa i przywileje zgodziły się kolaborować z wojskami okupanta. Islamiści ginęli setkami bądź trafiali do więzień. Wiosną 2010 r. ISI była właściwie rozbita. Generał Odierno meldował, że 80 proc. jej dowódców albo zabito, albo schwytano. Nie żyli także Al-Baghdadi i Al-Masri. Krwawa wojna domowa nad Tygrysem i Eufratem przygasła, zamykając się tragicznym bilansem około 120-150 tys. ofiar śmiertelnych.
W 2011 r. Waszyngton mógł wycofać się z Iraku, zachowując twarz. Były ku temu warunki. W kraju panował względny spokój - dziennie w wyniku zamachów bombowych ginęło już „tylko” średnio sześć i pół osoby, a nie 22 jak w 2007 r. Gniazda islamistów zdawały się rozbite. Na straży porządku pozostały liczące przeszło pół miliona funkcjonariuszy i żołnierzy irackie siły bezpieczeństwa, w których trening i wyekwipowanie wpompowano dziesiątki miliardów dolarów. Kolejne lata pokazały, że były to pieniądze nie tylko wyrzucone w błoto, ale wręcz darowane terrorystom.
Tymczasem w maju 2010 r. kierownictwo w zdziesiątkowanym ISI objął Abu Bakr al-Baghdadi, sunnicki imam pochodzący z Samarry. Jego przeszłość nie jest do końca wyjaśniona. Nie wiadomo, czy przed inwazją sił USA parał się działalnością wywrotową. Pewne jest natomiast, że w czasie wojny domowej przystał do organizacji Al-Zarkawiego i pełnił w niej wysokie funkcje. Wiadomo także, że przez jakiś czas był więziony przez Amerykanów w Camp Bucca. To właśnie z zapoznanymi tam byłymi oficerami służb Saddama - m.in. Hadżim Bakrem, Abu Abdulrahmanem al-Bilawim i Abu Muslimem al-Turkmanim - rozpoczął odbudowę struktur ISI.
Grupa krzepła w swoich dawnych fortecach na północy Iraku, gdy wiosną 2011 r. w Syrii wybuchła rewolucja wymierzona w rządy Baszara al-Asada. Latem tamtego roku Al-Baghdadi wysyła swoich ludzi za zachodnią granicę, by walczyli z reżimem „niewiernego” alawity (jedna z szyickich sekt islamu; przynależy do niej ród Asadów). Jego komendanci - absolwenci irackich akademii wojskowych, zaprawieni w bojach z Amerykanami - wykazali się nadzwyczajną sprawnością organizacyjną. W ciągu zaledwie paru miesięcy zrekrutowali tysiące bojowników, tworząc z nich sprawną i skoordynowaną armię. Front al-Nusra, bo tak nazwano syryjską gałąź ISI, kroczył od zwycięstwa do zwycięstwa, systematycznie zdobywając kontrolę na całymi połaciami wschodniej części kraju. Wygrywali w polu zarówno z siłami bezpieczeństwa Al-Asada, jak i świeckimi grupami rebelianckimi (np. Wolna Armia Syrii). Na podporządkowanych sobie terenach wprowadzali prawo szariatu i egzekwowali je z całą brutalnością. Dziesiątki tysięcy ludzi - szczególnie chrześcijan i wyznawców innych niż sunnicka odmiana islamu - musiały opuścić swoje domy w obawie o życie.
W 2013 r. w ISI dochodzi do schizmy. Gdy Abu Bakr al-Baghdadi ogłasza powstanie Państwa Islamskiego Iraku i Lewantu (ISIL), Abu Muhammad al-Julani, komendant Frontu al-Nusra, wypowiada mu posłuszeństwo. Przysięga wierność Al-Kaidzie i następcy Osamy bin Ladena Ajmanowi al-Zawahiriemu. Podział ten miał wiele przyczyn. Al-Julani jako Syryjczyk chce przede wszystkim obalenia reżimu Al-Asada i uczynienia ze swojej ojczyzny państwa religijnego. Poza tym w porównaniu do swojego niedawnego kolegi jest „liberałem” - nie uważa szyitów za niewiernych. Al-Baghdadi ma większe ambicje. Dąży do budowy regionalnego transgranicznego kalifatu, a reżim w Damaszku jest dla niego tylko jednym z wielu, które musi obalić, by osiągnąć swój cel. Przy tym nie uznaje zwierzchności Al-Kaidy, ponieważ, jak wyżej wspomniano, jest mu z nią, tak jak wcześniej Al-Zarkawiemu, ideologicznie nie po drodze.
Podział na górze spowodował zamęt na dole. Ostatecznie spora liczba bojowników pochodzących z Syrii, około 10 tys., pozostała z Al-Julanim, a większość Irakijczyków, Czeczenów i innych obcokrajowców pozostała wierna ISIL. Co ważne, to ludzie Al-Baghdadiego utrzymali kontrolę nad gros terytorialnych zdobyczy islamistów w Syrii.
Jednocześnie w potężnym kryzysie zaczął pogrążać się Irak. Po wycofaniu się Amerykanów szyicki premier Nuri al-Maliki natychmiast dał wyraz swojej nieufności wobec sunnickich polityków. Wiceprezydenta Tarika al-Haszimiego oskarżono o działalność terrorystyczną. Szczęśliwie udało mu się zbiec - w 2012 r. iracki sąd zaocznie wydał na niego wyrok śmierci na podstawie wymuszonych torturami zeznań jego ochroniarzy. Te wydarzenia na nowo rozpaliły przemoc na tle religijnym. Sunnici znów poczuli się zagrożeni i wykluczeni. Przez północno-zachodnią część kraju przetoczyła się fala protestów. Niektóre z nich skończyły się masakrą, np. w kwietniu 2013 r. w Hawidży siły bezpieczeństwa zabiły około 50 demonstrantów.
Na tak „przygotowany” teren od końca 2013 r. zaczęły przenikać z Syrii większe oddziały bojowników ISIL. Nie była to już skromnie uzbrojona partyzantka nastawiona na zasadzki i zamachy bombowe, tylko wielotysięczna armia (według niektórych danych ponadstutysięczna) posiadająca na stanie nawet czołgi i systemy ziemia--powietrze. Starannie przygotowana ofensywa islamistów w północnym Iraku ruszyła na początku 2014 r. W styczniu udało im się opanować Faludżę i Ramadi. W czerwcu zajęli Samarrę, Mosul, Tikrit i stanęli u bram Bagdadu. Skorumpowana i zdemoralizowana armia rządowa, jak opisano na wstępie, ustępowała im pola na każdym kroku. Nowoczesna broń i pojazdy dostarczone przez Amerykanów, w tym polskie samochody opancerzone Dzik, wpadały w ręce dżihadystów, tylko zwiększając ich śmiercionośny potencjał.
Gdy 29 czerwca 2014 r. Abu Bakr al-Baghdadi ogłaszał powstanie „światowego kalifatu” Państwa Islamskiego (IS), jego bojownicy kontrolowali cały zachodni Irak (prowincje Anbar i Niniwa) i wschodnią Syrię (prowincje Rakka i Dajr az-Zaur). Sen Al-Zarkawiego o „imperium szariatu” na Bliskim Wschodzie zdawał się spełniać.
Kierunek: upadek
IS stało się szariackim quasi-państwem z własną administracją, systemem podatkowym i stabilnymi wpływami z handlu ropą (sięgającymi w 2015 r. 1-1,5 mln dol. dziennie). Miało silną sfanatyzowaną armię, która dzięki tureckim przemytnikom nie ma kłopotów z zaopatrzeniem w broń i amunicję. Militarne sukcesy IS i skutecznie prowadzona propaganda sprawiły, że przysięgę na wierność kalifowi Al-Baghdadiemu złożyły terrorystyczne organizacje m.in. z Nigerii (Boko Haram), Filipin (Abu Sajjaf) czy Libii (Państwo Islamskie w Libii). Wyszkoleni w syryjskich obozach dżihadyści przeprowadzili wiele zamachów bombowych na całym świecie.
Mimo że istnienie IS, „mekki terroryzmu”, jest niebezpieczne zarówno dla całego Bliskiego Wschodu, jak i świata, długo nie było widać na horyzoncie siły, która mogłaby skutecznie położyć kres jego istnieniu. Przez dłuższy czas prowadzone przez międzynarodową koalicję pod przewodnictwem USA bombardowania pozycji islamistów i działania Rosjan u boku Al-Asada nie wystarczały, by osiągnąć ten cel. Cóż z tego, że przy ich pomocy armia iracka czy Kurdowie odzyskiwali kontrolę nad tym czy innym miastem, skoro cała machina eksportująca dżihad w twardej wersji pozostawała nienaruszona?
Dopiero ostatni rok przyniósł przełom w międzynarodowej wojnie z Państwem Islamskim. Obecnie islamiści kontrolują zaledwie strzępy terytorium, które jeszcze dwa lata temu obejmowało spore połacie Iraku i Syrii. Daesh jest gniecione przez dwie ofensywy: iracką i syryjską ze wsparciem Rosji. Pod pełną kontrolą islamistów są w tej chwili tylko dwa spore miasta - położone po obu stronach granicy iracko-syryjskiej - Al-Qaim i Abu Kamal. W rękach dżihadystów pozostaje zaledwie 1/10 ich samozwańczej stolicy Rakki - być może, w momencie, w którym ukaże się ten numer „Naszej Historii”, Rakka będzie już w całości w rękach wspieranych przez USA rebeliantów. Nie będzie to jednak oznaczało końca islamistycznego terroryzmu - dzihadyści wrócą do dawnych metod, najprawdopodobniej zejdą do podziemia, przeniosą swe bazy do państw upadłych.