Betty Rychwalska z domu Johnstone Taylor, urodzona w Dundee na wschodnim wybrzeżu Szkocji, przez całe życie najbardziej lubiła ciasteczka maślane „shortbread” i dżem pomarańczowy z dodatkiem gorzkiej pomarańczy z Seville, który nazywała „marmelade”. Znała je od dzieciństwa. Dziwiła się w Polsce: - Przecież marmelade to najlepszy dżem na świecie, dlaczego nie sprzedaje się go w Tychach? Dlaczego tylu dobrych rzeczy nie mogę tutaj kupić?
Może dlatego, że w Polsce nie ma króla? Betty była bardzo przywiązana do brytyjskiej rodziny królewskiej. Rodowita Szkotka, o ojczyźnie swojego poślubionego w 1942 r. męża Kazimierza Rychwalskiego, wtedy żołnierza i studenta architektury przy Uniwersytecie w Liverpoolu, prawie nic nie wiedziała.
Gdy przyjechała do Polski w 1947 r., urocza blondynka, ładnie ubrana, kobiety z rodziny męża oczu nie mogły oderwać od jej sweterków. Mówiła: „Podoba ci się? To ci podaruję”. Rozdała prawie całą garderobę.
- Myślała, że pójdzie do sklepu i kupi sobie nowe ubrania. Rozczarowanie było ogromne, bo w sklepach pustki - opowiada Louise Katarzyna Nawrocka, dzisiaj lekarka stomatolog w Wieliczce, córka Betty i Kazimierza Rychwalskich.
Jej brat Rodney Władysław dowiedział się w ambasadzie Wielkiej Brytanii, że matka była jedną z prawie tysiąca Angielek, które wyszły za Polaków w czasie II wojny światowej lub zaraz po niej. Sporo takich mieszanych małżeństw przyjechało do Polski, przetrwało tu jednak mało - większość Brytyjek nie chciała mieszkać w kraju męża. Szybko wygoniły je bieda, poczucie obcości, polityka.
Gdzieś ty mnie przywiózł?
- Betty była chyba ostatnią w Polsce angielską żoną polskiego żołnierza z czasów wojny. Zmarła w tym roku, miała 95 lat - mówi jej syn Rodney, profesor na Uniwersytecie Technicznym Chalmers w Göteborgu, już w drodze, żeby osiąść na stałe w Tychach.
Ojczyzna, za którą tak tęsknili mężowie w mundurach z naszywkami „Poland”, nie była wolna, nikt jednak dokładnie nie wiedział, do czego posuną się Rosjanie. Wiosną 1946 r. w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie pozostawało około 210 tys. żołnierzy. Szacuje się, że połowa z nich zdecydowała się wrócić do kraju. Czekali na nich bliscy, ale też nowy ustrój, szykany, często stalinowskie więzienie. Kazimierz Rychwalski też go nie uniknął.
Ewa Anna Urbanowicz z domu Zanini, nazywana w rodzinie Nonną, rozbiła radio, przez które jej mąż usłyszał w 1946 r., że w Polsce szukają go siostra i matka. Nonna wyszła za Mieczysława Urbanowicza, uczestnika bitwy pod Monte Cassino, żołnierza 2. Korpusu Polskiego, w listopadzie 1945 r. w Ankonie.
- Gdy ojciec usłyszał o matce i siostrze, zabolało go serce i postanowił, że jednak wyjadą do Polski. We Włoszech żyło się wtedy ciężko, a nie było pewności, jak jest w kraju - opowiada jego syn Ryszard Urbanowicz. - Rodzice zamierzali co prawda najpierw dostać się do Anglii, ale okazało się, że Polacy, którzy poślubili Włoszki, nie mają tam wstępu. Takie małżeństwa mogły wyjechać do Argentyny, mama jednak absolutnie nie chciała. Na Polskę się zgodziła.
2. Korpus Polski gen. Władysława Andersa walczył we Włoszech od 1943 r., żołnierze zostali tutaj do 1946 r. Polacy w glorii zwycięzców, szarmanccy i jasnoocy, w piaskowych mundurach podobali się Włoszkom. Po wojnie powstało specjalne „campo” dla małżeństw polsko-włoskich - mieszkało tu przejściowo około 2,5 tys. par.
- Nadzieje ojca skończyły się zaraz po przekroczeniu granic Polski. Jako podejrzany element, bo ojciec w armii Andersa, a mama Włoszka od Mussoliniego, rozdzielono ich już na dworcu w Katowicach - mówi Ryszard Urbanowicz. - Mama w ciąży i z małym dzieckiem siedziała w areszcie, a ojciec trafił do więzienia w Rawiczu. Spotkali się po trzech tygodniach, mama była strasznie udręczona. Nie mogła nic jeść.
Ewa zapytała męża: „Gdzie ty mnie przywiozłeś?” Zostaną w Polsce, ale to pytanie będzie zadawać mu latami.
Małżeństwa polskich żołnierzy na Zachodzie często kojarzył przypadek. „Dziennik Związkowy” wydawany w Chicago podaje przykład, jak polski lotnik, zestrzelony przez niemiecki samolot jesienią 1940 r. nad Londynem, wyskoczył ze spadochronem i wylądował w ogródku u stóp pewnej panny. To była miłość jak grom z jasnego nieba, dwa miesiące później wzięli ślub.
„Bonnie lass” ze Szkocji
Polscy żołnierze robili spore wrażenie na mieszkankach Szkocji. Mieli bronić szkockiego wybrzeża od Firth of Forth do Montrose, czyli odcinek o długości dwustu kilometrów. Spodziewano się, że wkrótce dojdzie tutaj do niemieckiej inwazji, która jednak nie nastąpiła.
Szkoci skarżyli się, że zamiast tego mają inwazję Polaków na miejscowe piękności. 17-letnia Betty z Dundee była bardzo ładna, pochodziła z rodziny, w której kobiety słynęły z urody, mężczyźni związani byli z morzem. Jej mama uchodziła kiedyś za najpiękniejszą kobietę w Dundee, znalazła się nawet na reklamie mydła. Po szkocku mówiło się na takie dziewczyny „bonnie lass”. Drobna Betty kończyła szkołę średnią, miała zdolności do języków i stenografii. Gdy zobaczyła po raz pierwszy przyszłego męża, zdziwił ją przede wszystkim jego mundur. Nie wiedziała, skąd jest ten wysoki żołnierz.
Kazimierz Rychlewski stacjonował w koszarach w Newport koło Dundee. Te dwie miejscowości łączył wtedy tylko most kolejowy nad rzeką Tay, w dodatku o złej sławie - podobno kiedyś zawalił się pod pociągiem. Polacy chętniej pokonywali rzekę promem. Gdy pewnego dnia w 1941 r. Kazimierz, uczeń szkoły oficerskiej i student architektury, wylądował na brzegu, zagadały go panny w języku, który nie brzmiał jak angielski. Wśród śmiechów zapytały w końcu, czy skoro jest w artylerii, to mogą przyjechać do Newport, żeby postrzelać z dział. Przyjechać mogły, strzelać nie, ale znajomość została zawarta.
- Betty i Kay, jak nazywała go mama, pobrali się w 1942 r., w Liverpoolu, bo tam wtedy ojciec studiował i odbywał służbę - mówi ich syn Rodney.
W ich rodzinie byli odtąd Polacy, Szkoci i Niemcy. Matka Kazimierza była Niemką z Hamburga, która wyszła za Polaka i zamieszkała w Ostrowie Wielkopolskim. Ojciec zginął w Auschwitz.
Gdy w 1943 r. brytyjscy lotnicy bombardują Hamburg, niszczą 74 proc. miasta. W nalotach bierze udział wujek Betty, a w Hamburgu wciąż mieszka rodzina ze strony matki Kazimierza.
On sam po kampanii wrześniowej przez Węgry i Francję dostaje się do Wielkiej Brytanii do polskiego wojska, stacjonuje w Newport. I Korpus Polski w sile około 3,5 tys. oficerów i 11 tys. żołnierzy przenosi się do tej niewielkiej miejscowości na wybrzeżach Szkocji w październiku 1940 r.
Dla szkockich dziewcząt napływ tylu młodych mężczyzn z nieznanej Polski jest jak kosz z prezentami od św. Walentego. Można w nim przebierać do woli, żeby znaleźć kartkę z imieniem ukochanego. Poznaje się wtedy wiele par.
Według historyka Janusza Wróbla z IPN, tylko do połowy 1944 r. ze związków Polaków i Szkotek narodziło się 800 dzieci. Betty i Kazimierzowi Rychwalskim też rodzi się syn Rodney Władysław. Rodzina Betty Johnstone Taylor nie ma nic przeciwko jej mężowi z Polski. Jest mile widziany, a zresztą Betty jest po uszy zakochana.
- Szkoci są przyjaźni, otwarci na świat, nie ma wśród nich snobizmu - mówi Rodney. - Ojciec był dla nich przybyszem z daleka, może trochę egzotycznym, ale serdecznie przyjętym. Rozumieli, że Polacy przyjechali, żeby bronić ich kraju.
Po wojnie jednak masa młodych mężczyzn z kraju, który znalazł się w strefie wpływów sowieckich, jest problemem. Wielka Brytania ma długi, zaciska pasa, musi znaleźć zajęcie dla powracających do cywila własnych żołnierzy. Brakuje mieszkań i pracy. Polacy słyszą, że są już niepotrzebni, mają przecież ojczyznę, mogą wrócić albo szukać szczęścia poza Wyspami. W paradzie zwycięzców, która 8 czerwca 1946 r. przechodzi przez Londyn, brakuje Polaków. Są Brazylijczycy, Meksykanie, są nawet weterani z Fidżi, nie widać polskich mundurów. Brytyjskie władze nie chcą nimi drażnić Stalina. Dopiero w 2003 r. premier Tony Blair przeprosi za to polskich weteranów.
Już 5 lipca 1945 r. mocarstwa zachodnie uznają Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej, który w Polsce powołał Bolesław Bierut. Wycofują uznanie dyplomatyczne rządu RP na uchodźstwie. Dla żołnierzy Andersa to cios - nowa władza w kraju szybko przekazuje Wielkiej Brytanii oświadczenie, że jednostki polskie na Zachodzie nie są Wojskiem Polskim. Należy je zdelegalizować, a żołnierzy namawiać do powrotu. Wielkiej Brytanii jest to na rękę. Ostatnie oddziały Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie rozwiązano w 1947 r.
Pod koniec wojny na Wyspach Brytyjskich było około 90-95 tys. Polaków, każdy z nich musi ruszyć w swoją stronę.
Kazimierz Rychwalski też nie wie, co dalej robić. Wolne zawody, na przykład architekta, są wtedy dla Polaków niedostępne, a związki zawodowe nie życzą sobie cudzoziemców na lepszych stanowiskach. Wyjeżdża najpierw sam do Polski, żeby sprawdzić, jaka jest sytuacja - do matki, sióstr i brata księdza, którzy przeżyli wojnę. Kazimierz żegna się z Betty, jakby jechał w delegację. Żołnierze armii Andersa, którzy przedostali się do Wielkiej Brytanii przez Francję, a nie sowieckie łagry, nie wiedzą, czym w praktyce jest stalinizm. W kraju jest gorzej niż myślał, nie zamierza więc ściągać żony z małym dzieckiem, Polska jest zbyt zmieniona. Chce wracać do Anglii.
- Ale przyjechać do powojennej Polski, a wyjechać z niej, to zupełnie inna sprawa - zauważa jego córka Louise. - Ojca zatrzymano przy wyjeździe z kraju, trafił do więzienia. Gdy w końcu mama go zobaczyła, to prawie nie poznała, tak był wycieńczony. Nie ten sam człowiek.
Betty, zaniepokojona brakiem wieści od męża, wykonuje ryzykowny krok. Wsiada z synem na statek płynący z Preston koło Glasgow i po raz pierwszy staje na polskiej ziemi.
Za mężem w biedę
Ewa Zanini mieszka w Martinazzo koło Udine i pracuje w szpitalu. Zgrabna, śniada, o pięknych oczach już jako nastolatka pomaga matce wdowie i trójce rodzeństwa - zarabia na dom, uczy się wieczorowo, chce zostać pielęgniarką. Zna Polaków, lubią żartować, czasem pytają o wino. Starszy szeregowy Mieczysław Urbanowicz z Batalionu Łączności II Korpusu Polskiego gen. Andersa trafił do jej szpitala na kontrolę zranionej w czasie wojny nogi. Już wcześniej wpadł jej w oko.
Zakochują się szybko. Narzeczony ma za sobą przeżycia, które przerażają młodą Włoszkę. Gdy jej o nich opowiada, Ewa płacze. I jeszcze napłacze się w życiu z Polakiem, ale nigdy go nie opuści.
Urodził się w Drohobyczu, ojciec był polskim policjantem. Gdy wybucha wojna, 17-letni gimnazjalista próbuje uciec do Rumunii, łapią go Rosjanie, wsadzają do więzienia, potem wywożą do łagru nad Uchto-Peczorą na Syberii, gdzie rąbie drzewo w lasach. Mietek nie ma żadnej wieści o ojcu, odkąd zabrało go NKWD. Znajdzie go na liście katyńskiej.
Gdy Stalin zwalnia obywateli polskich z łagrów w 1941 r., Mietek przedziera się pieszo do Buzułuku, gdzie zapisują do armii Andersa. Przechodzi z nią szlak przez Iran, Irak, Palestynę, Egipt do Włoch. W 1945 r. otrzymuje Krzyż Pamiątkowy Monte Cassino.
W 1947 r. jest w Polsce. Po wypuszczeniu z więzienia mieszka z żoną kątem u matki w Żmigrodzie na Dolnym Śląsku.
- Nonna znała biedę i nie to było jej straszne w kraju męża. Czuła się tutaj obco. Polacy wciąż pamiętali o Mussolinim, o tym, że Włosi popierali Niemców - wspomina syn Ryszard. - Czasem w kolejce mama słyszała, a idź do Mussoliniego, on ci da. Mnie też to spotykało, chłopcy wołali za mną „Mussolini”, „Duce”, czasem oberwałem.
Czy ją jeszcze zobaczy?
Rodzina Urbanowiczów jest na celowniku UB. Mąż Sybirak, z armii Andersa, a żona Italianka. Wzywano ich na przesłuchania, Ewa wraca z bliznami od przypaleń po papierosach. W 1950 r. po jednym z takich przesłuchań na komisariacie trafia do szpitala, rodzi przedwcześnie martwą dziewczynkę.
- Długo nie mogła nauczyć się języka, nie lubiła polskiej kuchni, kasz, mięs, śmietany. Brakowało jej warzyw, oliwy, owoców. Było jej zimno. Bardzo tęskniła za Włochami - przyznaje syn.
Mieczysław jest geodetą, ale z jego życiorysem trudno o pracę. W końcu dostaje zajęcie w kopalni magnezytu w Sobótce. Na świecie już trójka dzieci, a nie mają gdzie mieszkać. Nonna sprzedaje czarny pieprz z paczek od bliskich. W 1962 r. w rozpaczy idzie do przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej, grozi, że wróci do Włoch, opowie, jak tu jest. Dostają stajnię do przeróbki.
- Mama kochała ojca z wzajemnością, ale miała ciężkie życie - mówi jej syn Ryszard. - Kiedy w 1958 r. wyjechała z dziećmi po raz pierwszy do Włoch do rodziny, ojciec bał się, czy ją jeszcze zobaczy. Ale wróciła do niego.
Włochy służą Nonnie - przyjeżdża silniejsza, zdrowsza, z oczami pełnymi blasku. Żyje tymi rzadkimi wyjazdami do ojczyzny. Na stałe i już na zawsze zostaje z mężem w Sobótce.
Miłość się kruszy lub nie
Betty Rychwalska po raz pierwszy widzi ojczyznę męża. Jadą osiedlić się w jakiejś dziurze, we wsi Gądków na Dolnym Śląsku. Długo nie pobędą, bo Betty wraca do Szkocji.
- Przez ambasadę brytyjską załatwiła miejsce w samolocie, którym odlatywała grupa Amerykanów. Miała nadzieję ściągnąć męża - mówi jej córka Louise.
Rodzina jej współczuje. Sama, z dwojgiem już dzieci, siostra chce zaadoptować małą Louise. Anglosaskie gazety rozpisują się, jakie twarde jest życie w Polsce. Amerykański „Daily Herald” ostrzega, że „łazienki, bieżąca woda, kanalizacja, elektryczność i gaz, kino w bliskim zasięgu, nieskończenie rzadziej można spotkać na wsi polskiej niż angielskiej”. Poucza czytelniczki: „Blask Jankowego munduru, podniecenie młodzieńczej miłości, urzeczenie rozkosznym akcentem i obcą intonacją, która z każdej banalnej uwagi czyni perełkę, mogą nie przetrzymać powrotu do Polski”.
W kraju naprawdę miłość polsko-angielska często się kruszy, ale granice się zamykają. Janusz Wróbel podaje, że po śmierci Stalina poseł George Brown pisze w tej sprawie list do wicepremiera Hilarego Minca, prosi o pomoc dla Brytyjek w Polsce, które - jak twierdzi - są „bardzo nieszczęśliwe i osamotnione”, pragną wrócić do rodzinnego kraju. Brown domaga się zgody na ich wyjazd, dołącza listę chętnych. Resort spraw wewnętrznych uważa, że chodzi o biedę, nakazuje Wojewódzkim Radom Narodowym otoczyć cudzoziemki pewną opieką. Ale podania o paszport 137 obywatelek urodzonych na Wyspach Brytyjskich rozpatrzono pozytywnie.
W tym czasie Betty mieszka już w Polsce. W Szkocji zrozumiała, że męża nie wypuszczą, tęskni za nim, wsiada więc z dziećmi do słynnego pociągu „Flying Scotchman”, to pierwszy etap podróży powrotnej. Kazimierz jest bardzo szczęśliwy, chociaż mało może jej ofiarować. Osiedlają się w wiosce Kłosowo w powiecie Wałcz.
- Miałam dwa lata, w Polsce zaniemówiłam. Pomagał mi brat. Kiedy rok później znowu się odezwałam, paplałam już gładko po polsku - wspomina Louise.
Betty przyzwyczaja się do ojczyzny męża z trudem. Przed ślubem przeszła z protestantyzmu na katolicyzm, jej mąż jest bardzo wierzący. Ale krępuje ją spowiedź, spisuje sobie zawsze grzechy na kartce i czyta. Wigilię polską uważa jednak za najpiękniejszą. Dziwią ją ludzie, bywają obcesowi, wścibscy, Betty tego nie rozumie. Ma angielską rezerwę, która polega na tym, żeby nikogo nie urazić.
W Kłosowie jest gorzej, niż ostrzegał „Daily Herald”. Kazimierz dostaje pracę jako katecheta, mieszkają w domu, który w połowie się zawalił, drogi są z piasku, wokół Rosjanie prowadzą manewry, w lasach jest pełno niewypałów. A gdy są nabożeństwa majowe, wierni nie mogą zaśpiewać razem ani jednej pieśni, bo każdy zna inne słowa ze swoich stron.
Kazimierz wie, że marnuje swoją techniczną wiedzę. Jedzie na Górny Śląsk szukać pracy, a Louise pamięta, że napisał dramatyczny list do Bieruta. W 1956 r. ma już posadę w Dyrekcji Budowy Osiedli Robotniczych w Katowicach. W ramach pomocy rodzinom polsko-szkockim również mieszkanie w Nowych Tychach, w bloku „Pod wieżyczkami”.
Zupełnie wyjątkowi
Rychwalscy zaczynają nowe życie. Przyjaźnią się z urbanistami i architektami, z prof. Kazimierzem Wejchertem i jego żoną Hanną Adamczewską. Betty uczy języka angielskiego, znajduje przyjaciółki Brytyjki. Jean jest Szkotką z Falkirk, wyszła za katowiczanina Edwarda, który w czasie wojny stacjonował w Wick.
- Jean pytała „o, Louise, czyś ty był dzisiaj w szkole?”, bo nie umiała dobrze po polsku. Uważała, że to bardzo trudny język - wspomina córka Betty.
Przychodziły jeszcze inne brytyjskie przyjaciółki, Mary z Katowic i Ela z Chorzowa. Miały dobrych mężów. Zresztą ankieta emigracyjnego pisma „Dziennik Polski” z 1949 r. skierowana do polsko-brytyjskich małżeństw ujawnia, że pary czuły się na ogół ze sobą szczęśliwe. Nadesłano 517 odpowiedzi. Ewa Winnicka w książce „Londyńczycy” podaje, że socjolog Tadeusz Sulimirski w 1947 r. przebadał aż 800 takich małżeństw i wyciągnął podobny wniosek. Wiele Brytyjek pisało, że ich mężowie są wspaniali, zupełnie wyjątkowi (quite exceptional). Czas pokazał, że oni może tak, ale ich ojczyzna nie miała u angielskich żon tak dobrej opinii.
- Mama powtarzała, że jak umrze, chce wrócić do swojej Szkocji, tam ma być pochowana - mówi Louise. - Ale po śmierci męża zmieniła zdanie. Powiedziała, że chce jednak spocząć w Polsce, przy kochanym mężu. Tak się stało.