Kryją się one za wątkami napoczętymi i w „pół zdania” przerwanymi, do których nigdy później nie wracano; sprzecznościami w zeznaniach świadków i wyjaśnieniach oskarżonych, i to w zakresie zagadnień kluczowych dla rozstrzygnięcia sprawy, których nie poddano procesowej weryfikacji; zaniechaniem poszukiwań kolejnych postronnych świadków [a ci, owszem, zostali ustaleni po 18 latach w śledztwie IPN]; manipulowaniem stwierdzeniami opinii biegłych, które kłóciły się z tzw. wersją oficjalną - co więcej, niektóre specjalnie pod nią tworzono. Od 23.10.1984 r. faktyczne władztwo nad śledztwem po linii SB, przejęło Biuro Śledcze MSW. Akta toruńskiego prokuratora przekazano do Prokuratury Generalnej. Śledztwo kontynuowano na najwyższych szczeblach organów postępowania przygotowawczego z pominięciem ustawowego wymogu sprawowania nad sprawą nadzoru służbowego, który tutaj nie istniał. Ten zaś, wykonywany w warunkach normalności nigdy nie dopuściłby do skierowania aktu oskarżenia bez usunięcia nieprawidłowości i rażących uchybień. Tych chociażby, które powyżej wskazałem.
„Zasada nieprawdy”
Wskazana praktyka organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości PRL realizowana z obrazą przepisów prawa karnego materialnego i procesowego [to najłagodniejsza kwalifikacja owych działań i zaniechań] nie powinna dziwić. Postępowanie karne prowadzone lege artis niechybnie skutkowałoby – przy uwzględnieniu zasad logicznego myślenia - do ustaleń odpowiadających prawdzie. Ten kierunek czynności wytycza treść unormowanej naczelnej zasady procesu karnego, mówiącej, iż przepisy kodeksu mają na celu takie ukształtowanie postępowania karnego, aby (…) podstawę wszelkich rozstrzygnięć stanowiły ustalenia faktyczne odpowiadające prawdzie. Tymczasem przeciwnie, proces toruński toczył się z jawnym, permanentnym łamaniem zasady prawdy obiektywnej, rzec można: według „zasady nieprawdy”. Znajdowało to wyraz ot choćby w decyzjach kierującego przebiegiem rozpraw przewodniczącego składu sądzącego, prezesa sądu, Artura Kujawy. Było czytelne w akcie oskarżenia, a później w treści orzeczeń sądów zapadłych w I i II instancji. W końcu u samych źródeł, niezbitych podstaw do takiego twierdzenia dostarcza wnikliwa analiza akt procesu toruńskiego przy zastosowaniu metod badawczych właściwych dla czynności nadzoru służbowego sprawowanego nad śledztwem przez prokuratora nadrzędnego. Powyższe uwagi wprowadzające w tematykę niezwykle skomplikowaną, zamieściłem m.in. z intencją uzmysłowienia tym osobom, które bezrefleksyjnie zanoszą peany bożkowi komunizmu lat osiemdziesiątych, że gigantycznego problemu natury społeczno–politycznej tamtego okresu nie rozwiązują utajnione uchwały kilku członków Biura Politycznego „jedynej i nieomylnej” [PZPR], wciąż powielane w uwspółcześnionych, zrelatywizowanych formach [„oficjalna linia” procesu toruńskiego, rozmieniona na „czynniki pierwsze” w Biurze Śledczym MSW], zwłaszcza w sytuacji, kiedy w całokształt bulwersującego opinię publiczną zagadnienia wkroczyła [bo musiała] szeroko rozumiana dziedzina prawa karnego. Bez jej prymatu i należnej swobody działania, narzucona odgórnie, pokrętna idea „praworządnego procesu” zrodzona w głowach partyjnych decydentów, finalnie jawi się jako makrooszustwo. Krok po kroku zmierzam, by tę ponurą rzeczywistość ukazać w myśl reguły: vere scire est per causas scire [prawdziwa wiedza jest wiedzą przyczynową].
Nerwy kierowcy
W publikacji zamieszczonej w numerze 10 (90) „Naszej Historii” pisałem o wizycie Waldemara Chrostowskiego w Kazuniu 19.10.1984 r., dokąd udał się, zanim wyruszył „VW Golfem” w trasę do Bydgoszczy. Towarzyszący mu w fotelu pasażera ks. Jerzy Popiełuszko był mimowolnym świadkiem incydentalnej wyprawy. Do dzisiaj nie wiemy, czy w ciągu pozostałych około 11 godzin przed uprowadzeniem, ksiądz ujawnił ten fakt komukolwiek, z kim miał w międzyczasie kontakt. Z okoliczności sytuacji i biegu wypadków poprzedzających wizytę Chrostowskiego w Kazuniu wynika, że jej powodem mogło być pojawienie się na plebanii przy ul. Hozjusza, bydgoskiego kierowcy Marka Wilka z zamiarem wcielenia się w rolę pana Waldemara [w wyniku wcześniejszych uzgodnień księży Jerzego Osińskiego i Jerzego Popiełuszki, to pan Wilk miał zawieźć kapelana „Solidarności” do parafii na Wyżynach i przywieźć z powrotem do Warszawy]. Chrostowski dowiedział się o tym dopiero 19.10.1984 r. ok. godz. 9.00. Kompromisowym wyjściem była przyjęta formuła pilotowania na trasie „VW Golfa” przez „Fiata 128 3p” pana Wilka. Obaj kierowcy z księdzem Jerzym wyruszyli w nią po upływie 2 godzin, z Łomianek. I właśnie, wydawałoby się z pozoru mało znaczące wydarzenia, do których doszło na tej trasie, rzucają pewne światło na powstałą sytuację, śmiem twierdzić, nie do końca wytłumaczalną. Także z punktu widzenia relacji: Waldemar Chrostowski – ks. Jerzy Popiełuszko. Przyjrzyjmy się jej bliżej. Ksiądz Jerzy, Waldemar Chrostowski i Marek Wilk zmierzają do Bydgoszczy. Pan Waldemar jest wyraźnie wyprowadzony z równowagi. Nie pamięta w jakiej miejscowości – jak zeznawał 20.10.1984 r. - na skrzyżowaniu podjął manewr wyprzedzania ciągnika. On, motoryzacyjny wyga, drogowy perfekcjonista. Wstyd - mało powiedziane, chociaż to kwestia drugorzędna w obliczu zagrożenia dla zdrowia i życia, które tym manewrem sprowadził. W czymś tkwiła przyczyna zachowania nieodpowiedzialnego, odbiegającego od tych, które zwykł księdzu gwarantować nienagannym prowadzeniem samochodu. W tym ubolewania godnym przypadku wpisuje kapelana „Solidarności” w krąg potencjalnych ofiar prawdopodobnego zdarzenia drogowego, do którego na szczęście nie dochodzi. Wykroczenie drogowe nie uchodzi panu Waldemarowi „na sucho”. Przypadkowo (?) nadziewa się na patrol milicyjny. Bez utyskiwania uiszcza należność 200,00 zł tytułem mandatu karnego nr E0536332, zaopatrzonego okrągłą pieczęcią z godłem państwowym i napisem w otoku: „Urząd Wojewódzki w Płocku”. Przywołany do porządku wyrusza z księdzem w dalszą drogę. Truizmem byłoby stwierdzenie, że to nie sam li tylko fakt pojawienia się na plebanii „konkurencyjnego” kierowcy z Bydgoszczy stał się powodem zdenerwowania kierowcy księdza i podjęcia przezeń nieprzewidywalnej w skutkach decyzji.
„Dziecinada”
Bieg wypadków najwyraźniej zakłóca porządek dnia trzech funkcjonariuszy Wydziału I Departamentu IV MSW. Poirytowani, dopiero 19.10.1984 r. po godz. 11.00 rozpoczynają w trybie nagłym przygotowania do „wyjazdu służbowego” do Bydgoszczy. Oprócz działań związanych z celem wyjazdu na północ, kapitan Grzegorz Piotrowski musi przed podróżą załatwić parę spraw osobistych. Bardzo pilnych, inaczej mógłby je odłożyć na później. Okoliczność ta upoważnia do postawienia wniosku, że gdyby towarzysz naczelnik posiadał w dniu poprzedzającym [czwartek, 18.10.1984 r.] wiedzę, iż nazajutrz wyjeżdża aż do Bydgoszczy po to, by porwać księdza Popiełuszkę, nie odkładałby prywatnych powinności na ostatnią [dosłownie!] chwilę. Albo w piątek [19.10.1984 r.] załatwiłby je rano zaraz po przyjściu do MSW, czy też we wczesnych godzinach przedpołudniowych. Od strony służbowej wyjazd też byłby zapięty [a nie był] na przysłowiowy ostatni guzik. Wiadomość przekazana telefonicznie Piotrowskiemu przez Leszka Pękalę 19.10.1984 r. ok. godz. 10.45 wprowadza zupełnie nową jakość do ich „przedsięwzięcia”, a przez to zmianę planów służbowych na najbliższe godziny. Naczelnik musi wić się jak piskorz, by upchnąć gdzieś w międzyczasie załatwienie własnych spraw [jakoś to zmieścił „rzutem na taśmę”]. Towarzysze nie mają jeszcze na tamten moment najmniejszego pojęcia, w jaki sposób i gdzie porwą księdza. Aby uzmysłowić sobie skalę zaskoczenia, wystarczy przytoczyć w pełni przygotowany i organizacyjnie zawczasu dopięty „wyjazd służbowy” Piotrowskiego, Pękali i Chmielewskiego sześć dni wcześniej na Wybrzeże [13.10.1984 r.], kiedy to na trasie Gdańsk – Warszawa, we wcześniej wybranym przez sprawców „dogodnym” miejscu, Piotrowski miał nie trafić kamieniem w kierowanego przez Chrostowskiego „VW Golfa”. Podróżował on wtedy do stolicy z księdzem Popiełuszko i Sewerynem Jaworskim. Kiedy Pękala ok. godz. 10.45 telefonował do naczelnika, Chrostowski z księdzem znajdowali się w drodze z Kazunia do Łomianek, gdzie dojechali o godz. 11.00. Informacja Pękali musiała postawić na równe nogi nie tylko Piotrowskiego, ale nade wszystko stojących wyżej w hierarchii towarzyszy wprowadzonych w realizację „operacji specjalnej”. Niewykluczone, że ważyły się losy Marka Wilka. Sztab „operacji” ostatecznie zdecydował [przerastało to kompetencje Piotrowskiego], że to podopieczni ministra Kiszczaka, odpowiedzialni za jej przebieg, mają zmodyfikować plan uprowadzenia kapelana „Solidarności” i dostosować go do nieplanowanego pojawienia się w centrum wydarzeń, bezpośredniego świadka wyjazdu do Bydgoszczy. Tak więc ksiądz według ich nowej strategii, musiał aż tam dojechać. Piotrowski i jego podwładni, dysponując notabene agenturą i środkami techniki operacyjnej, nie ustalili wcześniej obecności Wilka w przebiegu całej rozgrywki. Za tę „dziecinadę” przyszło im potem drogo zapłacić.
Ksiądz Jerzy przesiada się
Z wyjaśnień złożonych w śledztwie w 1984 r. przez Leszka Pękalę i Waldemara Chmielewskiego wynika, że 19.10.1984 r. od godz. ok. 8.20 – 8.30 [według tego ostatniego], czy też od godz. 8.40 [wersja Pękali], prowadzili obserwację terenu wokół plebanii i kościoła na Żoliborzu do godz. ok. 10.30. Odnotowywali ruch pieszych i pojazdów wokół żoliborskiej świątyni z wnętrza „Fiata 125p” nr rej. WAB 6031 [tego, którym za kilka godzin ruszyli w trasę do Bydgoszczy]. Widzieli, jak w pewnym momencie z plebanii wyszli dwaj mężczyźni, którzy wsiedli do zaparkowanej pod nią taksówki. Wydało im się, że jednym z nich jest osoba podobna do Chrostowskiego. Księdza Popiełuszki nie dostrzegli w trakcie prowadzonej obserwacji. Ok. godz. 10.30 Pękala połączył się przez radiostację z sekretariatem Wydziału I Departamentu IV MSW, meldując, że „wokół obiektu jest cisza”. Kwadrans później, dzwoni z budki telefonicznej do Piotrowskiego na telefon miejski. Przedstawia mu sytuację. Otrzymuje polecenie powrotu z Chmielewskim do bazy. Naczelnik Piotrowski po ich przybyciu zwołuje pilną naradę. Zapada decyzja o wyjeździe za księdzem do Bydgoszczy. Zastanawiające to, albowiem działania obserwacyjne nie potwierdziły, by w czasie, kiedy je prowadzono, kapelan Solidarności w ogóle opuścił plebanię. Skąd wobec tego oświecająca towarzyszy wiedza, że ksiądz udał się do miasta nad Brdą? Skoro ok. godz. 10.30 „wokół obiektu” panowała „cisza”, to cóż istotnego zaszło w ciągu kwadransa, co sytuację tę odwróciło o 180 stopni, skutkując pilnym zwołaniem narady w gabinecie Piotrowskiego? Dlaczego Pękala ok. godz. 10.45 nawiązuje kontakt z Piotrowskim po miejskich łączach, nie wykorzystując radiostacji tak, jak przed piętnastoma minutami, kiedy informował o „ciszy”? Samochody, którymi podróżowali ksiądz Jerzy, Chrostowski i Wilk, zjechały na pobocze drogi w odległości ok. 30 km od Torunia. Kapelan Solidarności przesiadł się do samochodu pana Marka, w którego towarzystwie dojechał do miejsca docelowego. W 2010 r. rozmowę z bydgoszczaninem przeprowadził na temat tego wydarzenia red. Piotr Litka. Usłyszał od Marka Wilka, że ani jego samochód, ani „VW Golf”, nie były w jego ocenie śledzone na trasie do Bydgoszczy. Nikt też nie próbował ich zatrzymać. Ksiądz przesiadł się do jego samochodu, bo tak się wcześniej umówili. Rozmawiał z księdzem po drodze. „Był taki moment, że ksiądz dał mi swoje kazanie, które miał przygotowane na piśmie. Powiedział, że gdyby nie udało mu się dotrzeć do Bydgoszczy, to prosi mnie o to, bym to kazanie przekazał i by zostało ono odczytane. Na szczęście dojechaliśmy bez przeszkód”, relacjonował po latach Marek Wilk. * * * To nie pierwszy raz, kiedy ksiądz Jerzy zwrócił się z podobną prośbą do osoby towarzyszącej mu w podróży. 7.10.1984 r., przed wyjazdem koleją z Warszawy do Bytomia, ksiądz Popiełuszko wręczył podróżującym z nim paniom Joannie Sokół i Grażynie Brustman po jednej kopii tekstu homilii, którą przygotował do wygłoszenia 8.10.1984 r. w kościele Ojców Kapucynów w Bytomiu. Prosił o jej odczytanie na wypadek, gdyby tam nie dotarł. Był to okres, kiedy liczył się z zamachem na swoje życie, realistycznie oceniając istniejące zagrożenie. W zamyśle ścisłego kierownictwa Departamentu IV MSW, ksiądz miał „nieszczęśliwie wypaść” z tego właśnie pociągu. Plan ten „nie wypalił” z powodu świadomie zamierzonej niesubordynacji kapitana Piotrowskiego [uważał on ten pomysł za idiotyczny]. Podróżując - już w towarzystwie Waldemara Chrostowskiego – do Bydgoszczy, mając niezawodną dotąd pomoc i ochronę w osobie zaufanego kierowcy, ksiądz Jerzy nie powinien odczuwać aż takiego dyskomfortu związanego z istniejącym zagrożeniem. Dzieje się natomiast coś skrajnie odmiennego. Nawet przy dystansie 70 – 80 km od miejsca docelowego, pomimo obecności dwóch ochraniających go silnych mężczyzn, zdecydował, by swą bydgoską misję merytorycznie zabezpieczyć w przypadku, gdyby coś się z nim stało; coś, czego nie był w stanie przewidzieć, a co pomimo - wydawałoby się - tych korzystnych uwarunkowań, brał pod uwagę.
_________________________________________________________________
Pisząc artykuł, korzystałem z dokumentacji procesowej sygn. akt II K 53/84 Sądu Wojewódzkiego w Toruniu, opublikowanej w wydawnictwie Instytutu Pamięci Narodowej – Komisji Ścigania Zbrodni przeciwko Narodowi Polskiemu - „Aparat represji wobec księdza Jerzego Popiełuszki 1984 – tom II – Śledztwo w sprawie uprowadzenia i zabójstwa ks. Jerzego Popiełuszki” - Wstęp i opracowanie Jakub Gołębiewski – Warszawa 2014. Zrelacjonowaną w tekście rozmowę p. red. Piotra Litki z p. Markiem Wilkiem przytoczyłem na podstawie książki Piotra Litki, pt. „Ksiądz Jerzy Popiełuszko – Dni, które wstrząsnęły Polską” - Wydawnictwo św. Stanisława BM, Kraków 2010, str. 73.