Jak się okazało, był to już ostatni dzień niemieckiej okupacji Rzeszowa i okolic. I tamtego dnia funkcjonariusze "Tysiącletniej Rzeszy" planowali jeszcze dokonać masowego mordu w Staromieściu - wtedy wsi, a dzisiaj dzielnicy Rzeszowa. To miał być odwet za to, co w Staromieściu wydarzyło się kilkadziesiąt godzin wcześniej. A było to tak…
Okupanci w opałach
Kazimierz Wcisło (z lewej) i Tadeusz Ludera na łące, na której 71 lat temu Niemcy planowali dokonać egzekucji
(fot. Cezary Kassak)
Dwóch żołnierzy Wehrmachtu z oddziału stacjonującego w podrzeszowskim Trzebownisku zajechało furmanką pod magazyny zaopatrzeniowe AVL, mieszczące się w Rzeszowie, na tzw. Ruskiej Wsi. Wnieśli na wóz parę skrzynek wódki, a pewnie i inne artykuły konsumpcyjne, po czym ruszyli w drogę powrotną. Jechali przez Staromieście. Minęli kościół i dotarli w pobliże kuźni Tendelskiego. Tutaj ostrzelało ich paru żołnierzy Armii Krajowej.
Jeden z Polaków "strzelił do woźnicy, drugi zaś wygarnął do tego siedzącego z tyłu. Konie się spłoszyły i raptem skręciły do rowu przydrożnego, wywracając wóz ze skrzynkami wódki, woźnica z tego skorzystał i (…) chyłkiem wycofał się do Trzebowniska, a ten drugi, śmiertelnie trafiony, (…) przebiegł w lewo szosę, rów i padł w pszenicę (…)" - opisywał po latach, w 1981 roku, pochodzący ze Staromieścia Michał Bereś, wtedy zastępca komendanta podobwodu AK Sędziszów, który o zdarzeniu dowiedział się po tym, jak przybył do Staromieścia na odprawę.
- W ataku na Niemców brały udział cztery albo pięć osób. Byłem adiutantem szefa sztabu podokręgu rzeszowskiego i w tamtym czasie kwaterowałem w Staromieściu, z tym że tego dnia, kiedy to się stało, czyli chyba 29 lipca [1944 roku], przebywałem akurat poza Rzeszowem, miałem inne zadanie. Zaatakowanie tych dwóch Niemców było samowolą, wynikającą z chęci odegrania się na wrogu - podkreśla Stanisław Dąbrowa-Kostka, zasłużony żołnierz AK, uczestnik m.in. brawurowej akcji odbicia więźniów w Jaśle.
Jak podaje Michał Bereś, wieść o zaistniałym incydencie wywołała "konsternację". W stan ostrego pogotowia postawiono miejscową drużynę, a Bereś razem ze Stanisławem Majchrem, znajomym z AK, poszli rozeznać teren.
- W tym czasie nadjechał z Trzebowniska niemiecki czołg; zatrzymał się przy wywróconej furmance. Czołgista chwilę patrzył przez lornetkę, ale Beresia i Majchra nie zauważył, bo się schowali. Nie dojrzał też martwego Niemca. Następnego dnia Majcher z trzema AK-owcami zakopali go trochę dalej od szosy - opowiada ówczesny mieszkaniec Staromieścia, Kazimierz Wcisło, który na temat omawianych w niniejszym tekście wydarzeń zebrał wiele materiałów.
Prawdopodobnie 31 lipca miał miejsce w Staromieściu kolejny "wrogi akt" wobec okupantów. W pomieszczeniach domu przy dzisiejszej ul. Staromiejskiej znaleziono uwięzionego żołnierza niemieckiego.
- Wcześniej żołnierz na ulicy rozmawiał z dziewczyną. Zobaczyło go czterech chłopaków z pobliskiego Miłocina, idących tą drogą. Niemiec został rozbrojony i przymknięty w piwnicy - wyjaśnia Kazimierz Wcisło. Niebawem żołnierz odzyskał wolność, a Niemcy szukali sprawców jego uwięzienia.
Obława skoro świt
1 sierpnia 1944 roku front wielkimi krokami zbliżał się już do Staromieścia, trwał ostrzał sowieckiej artylerii. Mimo to hitlerowcy z samego rana przystąpili do pacyfikacji wioski. Przetrząsając dom po domu, zabierali wszystkich mężczyzn. - Mnie zgarnęli już około godz. 6 - przypomina sobie Tadeusz Ludera, do dzisiaj mieszkający na Staromieściu.
Kazimierz Wcisło miał wtedy 8 lat, dlatego pozwolono mu zostać w domu. - Wzięli za to mojego 17-letniego kuzyna, Kazimierza Jandzisia - dodaje. - Po tym, jak Kazka zranił pocisk, Niemcy go wypuścili. Przyprowadził go do naszego domu mój stryj, Stanisław Wcisło.
"Pochód z aresztowanymi uformował się w dwie grupy: jedną eskortował z tyłu wóz pancerny z zamontowanym karabinem maszynowym. Dotarła ona w rejon wyschłej sadzawki (…), gdy tutaj nagle padły dwa artyleryjskie pociski, od jednego z nich został ranny eskortujący żołnierz niemiecki - pisał Michał Bereś. - (…) Nękający ogień artyleryjski nie ustawał, wobec tego wóz pancerny zrezygnował z konwojowania i pojechał dalej, a żołnierze podążyli za nim (…). Aresztowani wykorzystali tę sytuację i grupkami powrócili do swych mieszkań".
Drugą grupę przyprowadzono na pole za stodołą rodziny Chłandów, przy drodze do Głogowa (obecnie ul. Warszawska). - Trudno mi powiedzieć, ilu dokładnie nas tam było. Wydaje mi się, że powyżej 100 - szacuje Tadeusz Ludera.
"(…) aresztowani dowiedzieli się od niemieckiego oficera, że wszyscy otrzymali wyrok śmierci przez rozstrzelanie. Rozległ się jęk i płacz przybyłych rodzin skazanych" - opisywali Władysław Gaweł, Franciszek Szypuła, Tadeusz Jandziś i Kazimierz Sikora - autorzy listu, jaki kilkanaście lat temu ukazał się w "Głosie Rzeszowa".
- Były wykopane dołki, w których Niemcy trzymali nogi. Pamiętam też żołnierza, który siedział na snopku, a karabin miał wycelowany w nas - nadmienia Ludera.
Wśród pojmanych był również Władysław Podleśny. - Kilku lub kilkunastu z nas, w tym i mnie, zmuszono do noszenia rakiet (pocisków) do dział niemieckich, mających stanowiska w pewnej odległości od grupy zatrzymanych - relacjonuje Podleśny.
Mijały godziny pełne trwogi. Było już po południu, kiedy na polanę Chłandów wjechał na motorze niemiecki oficer. Żołnierze przy karabinach stanęli przed nim na baczność. Wywiązała się rozmowa, a potem… Niemcy zaczęli rozmontowywać stanowiska z bronią maszynową. Do egzekucji nie doszło. Niektórzy z Polaków w pierwszej chwili nie dowierzali swojemu szczęściu…
Rzeczonego oficera dostrzegł Tadeusz Ludera. - Niestety, nie widziałem dokładnie jego twarzy, byłem zasłonięty - mówi. - Pamiętam tylko, że miał jasny mundur.
Cezary Kassak
NOWINY