Jedna, dwie, trzy furmanki opuszczają kolonię Dziahile w województwie wileńskim. Tomasz Jackowski (rocznik 1895) siedzi skulony z batem w ręku. Z tyłu żona Maria (1895) oraz dzieci: Zenona (1927) i Sergiusz (1929). Na trzech furmankach zmieścił się cały dobytek rodziny. - Kilka owiec - może ze cztery były, krowa i koń. Takie różne sprzęty, standardowe, byle jakie... Przed wojną ludzie klepali biedę, ta Polska sanacyjna zaniedbana była na terenie obecnej Białorusi - przyznaje pan Sergiusz. Pierwszy etap podróży to Postawy, 30 kilometrów od Dziahili. Stąd ma ruszyć transport na zachód. Na pociąg trzeba jednak czekać parę tygodni. Wreszcie podjeżdża. Cztery rodziny muszą się zmieścić w jednym wagonie, w kolejnych dwóch - inwentarz. Jest wiosna 1945.
Masakra w Radoszynie
70 lat później. Wiosna 2015. Odwiedzam Sergiusza Jackowskiego w Międzylesiu w gminie Skąpe. Częstuje mnie kompotem z owoców jabłoni, które własnoręcznie szczepił w roku 1957.
I wspomina:
- W czerwcu 1945 nasz transport dotarł do Świebodzina. Na najwyższym wzniesieniu za Świebodzinem, w stronę Chociul, było pole żyta, prawie dojrzałego. A w środku, jak wyspa, sad jabłoni. I stodoła. W tej stodole spędziliśmy na pewno ponad tydzień. Rodzice jeździli furmankami i szukali miejsca, gdzie moglibyśmy zamieszkać. Trafiliśmy do Skąpego. Wiejski dom, stodoła i jeszcze jakieś budynki gospodarcze. I zaraz za stodołą sad. Meble? Krzesła, łóżko, szafa...
- Skąpe nie było zniszczone, Świebodzin też nie. Tu walki nie było. Tylko Radoszyn częściowo zniszczony. Jak przejeżdżaliśmy, to czołgi niemieckie stały, trzy albo cztery, po lewej stronie, przy kuźni, przy kościele. A przed wsią cmentarz żołnierzy radzieckich, ogrodzony sztachetami, z drewnianym cokolikiem i gwiazdą. O masakrze w Radoszynie musi pan napisać.
Pan Sergiusz podsuwa swoją książkę "Lektura wspomnień", która ukazała się przed czterema laty i którą chwaliłem już na łamach "Gazety Lubuskiej". Jest tam pod¬rozdział "Masakra w Radoszynie". I wstrząsająca opowieść repatrianta Józefa Paszkiewicza, oparta na relacjach naocznego świadka, sołtysa Michalskiego:
"Było to w ostatnich dniach stycznia 1945. Podczas posuwania się na zachód sił zbrojnych Armii Czerwonej niemiecka jednostka pancerna z kilkoma czołgami nie zdążyła wycofać się za linię umocnień MRU. Niemcy być może nie spodziewali się tak dużej siły nacierających wojsk. Gdy we wsi pojawiły się pierwsze czołgi, otworzyli do nich ogień. Rozpoczęła się walka w środku wsi. Płonęło kilka budynków. Niemcy zdali sobie sprawę z przewagi przeciwnika i wkrótce się poddali. Wszystkich Niemców ustawiono na drodze i rozstrzelano.
Po tej egzekucji zabitych zmiażdżono czołgami. Na skrzyżowaniu przy wzniesieniu w kierunku wsi Łąkie krew ciekła strumieniem. W pobliżu miejsca, gdzie Niemcy stawiali opór, z domów wyprowadzano cywilów i rozstrzeliwano na podwórkach. Ludzie sami się wieszali. W czasie tej masakry palił się budynek przy plebanii. Proboszcz Szołtysik ratował swoją posiadłość przed pożarem. W czasie tłumienia ognia został zastrzelony. Żołnierze Armii Czerwonej w pobliżu żwirowni pochowali swoich kolegów w jednym grobie. Po opuszczeniu Radoszyna przez mścicieli zarządzono wywózkę trupów poza wieś. Pochowano je w żwirowni, po około trzydziestu w trzech grobach masowych. Parafianie pochowali księdza przy drodze między Radoszynem a Łąkiem".
Tajemnica kowala Galkego
Ogromny granitowy kamień w centrum Międzylesia był miejscem spotkań młodzieży. W górnym rzędzie od lewej: Edward Jackowski, Józef Ciechanowicz, Wacław Chołodowski i Sergiusz Jackowski.
Franciszek Kimsa, Janina Ciechanowicz,MieczysławGulbicki, Genowefa
Gulbicka, Danuta Łausz i nieznani z nazwiska żołnierze.
(fot. Archiwum Sergiusza Jackowskiego)
Ze Skąpego do Międzylesia rodzina Jackowskich przeniosła się w lipcu 1945. - Jeszcze zboża nieruszone były - pamięta pan Sergiusz. - Ojciec wybrał dom numer 15. Jak wjeżdżaliśmy na podwórko, to Niemcy byli. Ale władze poleciły zajmować, czy są Niemcy, czy nie. No to zajmowaliśmy - wszystko do stodoły, tam też przenocowaliśmy. Na drugi dzień sołtys Plędzer zwołał zebranie i ogłosił, że będą Niemców wysiedlali. Rano wydał rozkaz, że po południu zbiórka pod krzyżem.
Każdy gospodarz miał wózek na czterech kołach. Niemcy jeździli nimi i do lasu, i na pole. I do takich wózków się spakowali. Wzięli, co mogli. I z tym odjechali. Jedna rodzina na wózku wiozła tylko inwalidę. I nic więcej nie mogła zabrać. Dwóch polskich żołnierzy eskortowało ich do granicy, ponoć do Gubina.
Dom numer 15 był duży. - Korytarzyk mniej więcej kwadratowy. Po prawej pokój mniejszy i dwa pomieszczenia, spiżarki. Na wprost kuchnia. Na lewo główny pokój, większy, dalej przegrodzone i wąski pokój jako sypialnia - wylicza pan Sergiusz. - W tym domu wyjątkowo nie było prawie nic z mebli. Ale stało dużo domów pustych, to się chodziło i znosiło. Nawet ojciec napotkał szafę trzydrzwiową! I jedną dwudrzwiową mieliśmy, łóżka.
Było lato. Przesiedleńców czekała pierwsza ważna praca na Ziemiach Odzyskanych. Żniwa. A ziemia obsiana przez Niemców do ostatniego skrawka. Kłosy aż lśniły w słońcu. Przy tej harówce gospodarze wspomagali jeden drugiego. Żęli sierpami i kosami, ale we wsi znalazła się też odkła¬daczka. To maszyna, która kosiła zboże i odkładała je na kupki. Z kolei podczas omłotów od zagrody do zagrody krążyły młockarnia i kierat, znalezione w którejś stodole.
Trzeba przyznać, że sołtys Plędzer to był zapobiegliwy człowiek. I nie chodzi tylko o to, że nieźle obłowił się w sprzęty pozostawione przez niemieckich oficerów i polityków. W 1945 roku nie pozwolił, by z Między¬lesia wyprowadził się kowal Galke. Taki fachowiec w czasie żniw - i nie tylko - był na wagę złota. Z nim także wiąże się bardzo ciekawa historia. Otóż ludzie widywali kowala jedynie w towarzystwie żony. Kiedy zaś po żniwach w 1946 roku małżeństwo opuszczało wieś i Polskę, okazało się, że mają śliczną dorastającą córkę, którą przez kilkanaście miesięcy ukrywali w wielkim piecu chlebowym na zapleczu kuźni. W tym piecu późniejszy właściciel gospodarstwa znalazł pierzynę i sporo kobiecych drobiazgów.
Wróćmy jeszcze do żniw w 1945 roku. Na koniec zbiorów Jackowscy dowiedzieli się, że za strzelnicą w lesie zostało parę hektarów żyta i owsa. Ruszyli we wskazanym kierunku. Las musiał być miejscem straszliwej walki. Drzewa pościnane pociskami, na ziemi ciała kilku niemieckich żołnierzy, wokół masa wojskowego sprzętu. Pobojowisko. Pan Sergiusz wraz z ojcem zakopali zwłoki w płytkiej mogile, postawili brzozowe krzyże... Wracając, nazbierali sporo grzybów.
- W lasach grzybów było w bród. Prawdziwki suszyłem. Dobrze zarabiało się na tym - przyznaje mój rozmówca. Nazajutrz znów wybrał się do lasu. Od kurek aż robiło się żółto, śliczne prawdziwki trafiały się jeden za drugim. Zapędził się, zbłądził, a nadchodziła burza. Przesieką uciekał przed trzaskającymi coraz bliżej piorunami i wciąż zrywał prawdziwki. W zagajniku natknął się na zwłoki sanitariuszki. Zatrzymał się. W dłoni ściskała sczerniały bandaż, obok leżała torba z czerwonym krzyżem... Z zadumy wyrwała go ściana deszczu. Ruszył przed siebie. Dotarł do lasu, w którym dzień wcześniej razem z ojcem grzebał ciała niemieckich żołnierzy. Zobaczył kolejne trupy. Teraz gnał już co sił w stronę domu.
Masa sandaczy tu była
W pobliskim Ciborzu jest urokliwe jeziorko. - Kiedyś było najsłynniejsze w całym województwie. Wędkarze z Wrocławia tu przyjeżdżali. Masa sandaczy tu była - zarzeka się pan Sergiusz. - Nikt od nas nie łowił ryb z gruntu, tylko na spławik. Ja od wędkarzy z Sulechowa się nauczyłem. Żywczyka się zawieszało, w takiej odległości ciężarek, i wyrzutka. Nieraz nie można było przynieść do chaty, tyle sandaczy. Masa! Rowerem woziłem w worku do Podłej Góry, kobiety chętnie kupowały.
Dziś Sergiusz Jackowski pracuje nad kolejną książką: "Zbiór wspomnień". A ja już nie mogę doczekać się następnego spotkania i opowieści o powojennym Ciborzu.
Szymon Kozica
GAZETA LUBUSKA