Józef Duda miał wówczas 16 lat (dziś ma 86, ale nie znać po nim wieku - rusza się dziarsko i zachował dobrą pamięć). Więc i księdza Leboka, i radzieckiego oficera pamięta świetnie. - Miałem z sowieckim komendantem osobisty kontakt - wspomina.
- Prawdopodobnie miał jakichś krewnych na plebanii w Raszowej. Koniecznie chciał im przekazać list. Ale nie posłał z nim żadnego z żołnierzy. Dał go mnie. Zaopatrzony w specjalną przepustkę poszedłem do Raszowej. Przepustka się przydała, bo w powrotnej drodze zatrzymał mnie ruski patrol. Bez niej pewnie by mnie zastrzelili, a tak bezpiecznie wróciłem do domu.
Sowiecki dowódca Niemcem
Pan Duda wspomina, że rozmawiał z sowieckim dowódcą po niemiecku.
- Nazywał się Holert i był niemieckim komunistą - opowiada dalej pan Józef. - Po dojściu Hitlera do władzy uciekł do Związku Sowieckiego i wtopił się w tamto społeczeństwo. Pochodził prawdopodobnie ze Śląska, może nawet z Opola. Był tu u nas aż do połowy kwietnia 1945 roku (do marca stał front na Odrze). Między innymi nadzorował wywózkę osób internowanych do pracy w ZSRR.
Według innej wersji Holert nie zdążył uciec z Niemiec przed wojną i znalazł się w Związku Sowieckim jako niemiecki żołnierz. Zdezerterował, a że był zapalonym komunistą został z czasem oficerem Armii Czerwonej. Nie ma natomiast wątpliwości, że w styczniu 1945 sowiecki dowódca zamierzał w akcie zemsty zrównać Chrząstowice z ziemią, ponieważ Sowieci ponieśli tu znaczne straty. I tu zaczyna się rola proboszcza.
- Komendant poszedł na plebanię - kontynuuje opowieść Józef Duda. - Kiedy proboszcz otworzył mu drzwi, okazało się, że obaj panowie się znają. Skąd dokładnie, tego dziś nie wiadomo. Jedni mówią, że chodzili razem do opolskiego gimnazjum. To o tyle mało prawdopodobne, że ksiądz pochodził z czarnego Śląska. Inni sądzą, że spotkali się później, już w okresie studiów. A może rzeczywiście spotkali się w Opolu, tylko że nie w czasie nauki szkolnej. Przecież ksiądz był u nas proboszczem już od 1925 r. i na pewno miał w Opolu różne kontakty. Jedno jest pewne, znali się jeszcze przed wojną. I to pomogło ks. Lebokowi przekonać oficera, by nie stosował zbiorowej odpowiedzialności. Ocalał przed zniszczeniem kościół, zresztą uszkodzony w czasie walk, nie doszło do spalenia wsi ani do wymordowania mieszkańców. Proboszcz nas wtedy uratował.
Jeśli się pamięta, jak Rosjanie zachowywali się na Śląsku w czasie przechodzenia frontu, można się było spodziewać, że w Chrząstowicach będą się mścić okrutnie. Miejscowość nie jest duża, ale Niemcy stawiali tu bardzo silny opór, broniąc m.in. ważnych magazynów. W efekcie kilka sowieckich czołgów rozbito (świadkowie nie są zgodni co do liczby, wahają się od sześciu do ośmiu), a jeden utonął w miejscowym stawie. W czasie walk poległo w wiosce około 20 Rosjan, w tym wysoki rangą oficer. Po stronie niemieckiej zginęło 25 żołnierzy. Nie wszyscy w boju. Część z nich została rozstrzelana przez żołnierzy Armii Czerwonej, którzy nie brali jeńców.
Georg Michen i Jerzy Kochanek urodzili się w Chrząstowicach wiosną 1936 roku w odstępie zaledwie dwóch tygodni. Tak się złożyło, że chrzest mieli w tę samą niedzielę. Kiedy do wioski weszli Sowieci mieli po niecałe 9 lat.
- Ks. Lebok przygotowywał nas do Pierwszej Komunii Świętej - przypomina sobie pan Michen. - Normalnie trwało to wówczas trzy lata. Myśmy mogli przyjąć ten sakrament wcześniej z powodu zbliżającego się frontu. Nie było żadnej oficjalnej uroczystości. Wziąłem w niej udział dopiero po wojnie, już za kolejnego proboszcza, ks. Brauna. Proboszcz Lebok był niewysoki, krępy. W kapeluszu i z laską przechadzał się po polach, odpowiadając z uśmiechem na "Grüß Gott" za czasów niemieckich i "Szczęść Boże" po wojnie. Ojciec opowiadał, że był bardzo życzliwy ludziom. Latem, jak rolnicy byli przepracowani przy żniwach, rezygnował w niedzielę z kazania, żeby szybciej mogli z kościoła wrócić do domu odpocząć.
- Zresztą jak mi opowiadała moja teściowa - dodaje pan Kochanek - za księdza Leboka przy plebanii też było gospodarstwo. Pieczę nad nim trzymała gospodyni.
- Myślę, że nawet wtedy, w 1945 roku, nie wszyscy wiedzieli, że proboszcz uratował mieszkańców - dodaje Józef Duda. - Na pewno o tym nie rozpowiadał. Tym bardziej dziś nie jest to w powszechnej pamięci. Bo nas, którzy pamiętamy tamte czasy, już prawie nie ma.
Pan Duda szczyci się tym, że znał księdza Leboka dobrze. - Od 1939 do 1943 roku byłem jego ministrantem - mówi z dumą i na dowód cytuje po łacinie spory fragment mszalnego tekstu. - Było nas tylko kilku, więc służyliśmy do mszy codziennie, a w niedzielę nawet dwa razy. Msza bez ministrantów była niemożliwa, bo ludzie nie umieli księdzu odpowiadać po łacinie. A nasz ksiądz Lebok to był dobry człowiek, przyjazny ludziom.
W Chrząstowicach nie doszło do rzezi, ale w czasie przejścia frontu zginęło - jak szacują świadkowie - 16 cywilów.
Georg Michen słyszał na własne uszy strzały, od których zginęło małżeństwo mieszkańców Chrząstowic.
- To było tam, gdzie ruski czołg utonął w stawie - opowiada. - Żołnierz, pamiętam, że wołali na niego Fiedka, mówił, że Germany ukradli mu z czołgu radio. Wszedł do najbliższego domu i zabił jego mieszkańców. Nie spodziewał się żadnych represji. Tymczasem w naszym domu był wtedy prowizoryczny ruski sztab. Kiedy tu doszła wieść o tym, co ów Fiedka zrobił, Rosjanie chcieli go rozstrzelać. Uratował go mój ojciec. Przekonał oficera, że jak za kilka dni przyjdzie inny oddział, oskarży właścicieli domu, czyli nas, o zabójstwo żołnierza Armii Czerwonej. I niewinnie zginiemy. Oficer dał się przekonać.
O śmierć z ręki Rosjan było generalnie łatwo. Ginęli między innymi ci, na których poskarżyli się przywiezieni, głównie z Ukrainy, robotnicy przymusowi. Ale ten mechanizm działał też w drugą stronę. Opinia ukraińskiej pracownicy: "eto choroszaja hazjajka" zapewniała na ogół bezpieczeństwo gospodyni i jej rodzinie. Przynajmniej do nadejścia następnego oddziału.
Czołg ostatecznie udało się Rosjanom ze stawu wyciągnąć, owijając linę wokół potężnego drzewa. Po 3-4 dniach naprawy pojechał na front. - Na próbę Sowieci oddali z niego dwa strzały - wspomina pan Michen. Przyglądaliśmy się temu jako dzieci, zatykając uszy.
Jerzy Kochanek ma ze spotkań z Sowietami i dobre, i dramatyczne wspomnienia.
- Jak Rosjanie tu weszli, moja siostra miała wtedy trzy tygodnie - mówi. - Nie mieszkaliśmy w domu, tylko przenieśliśmy się do naszych krewnych w centrum wioski. Wujek nas namówił. Trzech jego synów było na wojnie. Mieszkał z 18-letnią córką, która zresztą przebrała się na ten czas w męski strój. Wiadomo było, jak się do kobiet odnoszą rosyjscy żołnierze. Zebraliśmy się razem, bo ludzie mówili, że jak w domu jest większa liczba osób, to Sowieci zachowują się łagodniej i nie robią aż tylu szkód. Nagle od strony Ozimka nadjechał czołg. Zatrzymał się i skierował lufę dokładnie w nasze okna. Uciekliśmy do świńskiego chlewa, spodziewając się, że zaraz padnie strzał i dom wyleci w powietrze. Zamiast pocisku wpadł żołnierz i krzyknął: "Ruki w wierch". Kazał nam wrócić do pokoju. Było tam kilku Rosjan, w tym oficer, którego żołnierze tytułowali "towariszcz major". Pytał, czy są tu Germany. Ciocia zaprzeczyła. Pogłaskał mnie, 5-letniego brata i naszą malutką siostrzyczkę po głowach i kazał żołnierzowi przynieść dla nas cukierki. Dziś myślę, że to była jakaś grupa dowódcza, bo główne siły Rosjan przyszły później, chyba następnego dnia i wtedy rozgorzały walki.
Zostaw, to moja mama!
Najtrudniejsze doświadczenie przyszło na 9-letniego chłopca trzy dni później wraz z kolejną grupą żołnierzy.
- Mam jeszcze w uszach słowa jednego z nich - był lekko pod gazem - jak mówi do mamy: "Hazjajka, dawaj kuszat" (gospodyni, daj jeść) - wspomina. - Mama zaczęła się krzątać. A jednemu z nich nie spodobało się, że stół był obity czymś w rodzaju linoleum. Wyciągnął wielki nóż i zaczął to pokrycie stołu wycinać. Mama mu powiedziała : Tak się nie robi. Wtedy złapał ją za gardło i wywlókł do drugiego pokoju. Ciocia krzyknęła: Georg, ratuj mamę. Wpadłem do pokoju, dziś nie bardzo wiem, jak to zrobiłem i skąd wziąłem odwagę. Mama leżała na ziemi. Żołnierz klęczał nad nią, a w ręce trzymał nóż. Złapałem go obiema rękami za tę rękę i krzyknąłem: Nie, to jest moja mama. Zatrzymał się jak sparaliżowany. Nie powiedział do mnie ani słowa. Ciocia myślała, że skoro jest cicho, to zadźgał nas oboje. Tymczasem on po chwili wstał i na komendę wszyscy żołnierze wyszli z domu, nie czekając na jedzenie. Uratowałem mamę.
Wujek pana Jerzego nie miał tyle szczęścia. Rosjanie zabrali go, żeby pokazał wojsku drogę na Grudzice. Oficer na motorze powiedział cioci, żeby się nie bała, bo mąż wróci. Ale nie przyszedł ani wieczorem, ani następnego dnia rano. W południe nadeszła jakaś kobieta z Opola prosić o jedzenie. Łatwiej było o nie na wsi - niż w mieście. Od niej rodzina dowiedziała się, że jak szła przez las, przy drodze widziała ciało mężczyzny.
- Zabraliśmy sanie i powróz, żeby te zwłoki przywiązać. W śniegu leżał nasz wujek - opowiada pan Kochanek. - Prawdopodobnie ten oficer rzeczywiście puścił go do domu, jak obiecał. Zastrzelił go ktoś inny, do dziś nie wiemy kto, w drodze powrotnej. Chcę powiedzieć, że byli też dobrzy Rosjanie. Jeden z nich przyszedł pewnego dnia i gwałtownie prosił o wodę. Kiedy mama dała mu kubek, krzyknął, że potrzeba mnogo wody. Okazało się, iż zobaczył, że w jednej z szop tli się ogień. Prawdopodobnie ktoś przechodzący strzelił. Żołnierz gasił potem ten pożar razem z nami. Gdyby nie on, spaliłoby się nasze gospodarstwo.
Jak w wielu śląskich miejscowościach po przejściu Rosjan zostały też humorystyczne wspomnienia.
Jeden z nich chwalił się zastanej we wsi Ukraince, ile złota zagrabił Germańcom. Wyśmiała go, gdy okazało się, że ma kolekcję złoconych uszek od filiżanek. Inny czerwonoarmista brał się do strzelania, kiedy zażądał od gospodyni kawy, a ta zakręciła korbką wiszącego na ścianie młynka. Sądził, że próbuje ona dzwonić do niemieckich żołnierzy. U cioci Jerzego Kochanka Sowieci doszczętnie zniszczyli budzik. Wystraszyli się solidnie i upadli na ziemię, kiedy ukryty w szafie zegarek zadzwonił. Dobrze, że nie szukali zemsty na ludziach.
Ksiądz Johannes Lebok przeżył przejście frontu wraz ze swoimi parafianami. Umarł niemal dokładnie rok później, w styczniu 1946 i został pochowany tuż przy kościele.
- Widziałem w jednym z olsztyńskich kościołów tablicę upamiętniającą księdza, który ocalił od zniszczenia tamtejszy kościół - mówi Rafał Bartek, jeden z liderów mniejszości niemieckiej i mieszkaniec Chrząstowic. - Pomyślałem, że i my mamy powód, by naszego księdza upamiętnić. Wkrótce poświęcona mu dwujęzyczna tablica zawiśnie w przedsionku parafialnego kościoła.
Krzysztof Ogiolda
NOWA TRYBUNA OPOLSKA