Było ich w domu czterech braci. Mathias najmłodszy. Kiedy w 1940 roku Niemcy wkroczyli do belgijskiego Bülingen, miał 14 lat. Starsi bracia uciekli. Dwaj w głąb Belgii, jeden ukrywał się w okolicy. W końcu złapało go gestapo. Wrócił do domu po kilku latach z frontu wschodniego. Był ciężko ranny.
Na domu Schenków nie było hitlerowskiej flagi. Były na innych. U sąsiadów, którzy przestali mówić guten Tag, a zaczęli heilować.
Bülingen to mała wioska na belgijsko-niemieckiej granicy. Niemieckojęzyczna. Więc po zajęciu Belgii Hitler potraktował ją nie jako zdobycz, ale jako wyzwolony kawałek Niemiec.
W lecie 1943 roku założył niemiecki mundur. Na ochotnika. Niemcy najpierw szukali chętnych do SS, potem do nowej brygady szturmowej. Nikt się nie zgłaszał. Potem ogłosili, że szukają kierowców ciężarówek. Schenk się zgłosił. Chciał pojeździć. Dostał mundur, szoferskie gogle i przydział do jednostki pod Bonn. W jednostce porucznik Fels szybko rozwiał złudzenia. O ciężarówkach nie było mowy.
Do pociągu wsiadają kilka dni po zamachu na Hitlera. Prowiant na 2 dni, czerwone wino w 20-litrowych bańkach. Myśleli, że jadą do Francji - to dobrze, bo tam łatwiej zwiać. Do Polski wjechali 1 sierpnia. Schenk poznał, że to Polska, bo było płasko, a chałupy miały słomiane strzechy. Nagle pociąg znalazł się pod ostrzałem. Przez pola biegł niemiecki żołnierz, zakrwawiony, w podartym mundurze. Krzyczał, że w Warszawie wybuchło powstanie.
Transport 46. batalionu szturmowego pionierów, w którym służył Schenk, był ostatnim, jaki wjechał do Warszawy.
Sturmpionier - najgorsza funkcja
Batalion szedł przed jednostkami SS, oczyszczając drogę i udostępniając wejścia do atakowanych budynków. Do Warszawy wchodzili pod ostrzałem. Polaków nie było widać, ale strzały padały niemal z każdego domu. Schenk chciał schronić się w jednej z kamienic. Na schodach leżały trupy cywilów zabitych strzałem w czoło.
3 sierpnia do 46 baonu dotarł oddział SS. Wyglądali dziwnie: brudni, pijani, bez dystynkcji - do ataku poszli z marszu. Dowodził wysoki chudy oficer w czarnym skórzanym płaszczu. Właściwie nie tyle dowodził, co popędzał ich z tyłu, zawsze dobrze schowany przed ostrzałem. Był to złożony z kryminalistów oddział Oskara Dirlewangera.
Przyjechał czołg, ale został trafiony. Załoga drugiego wahała się podejmować walkę. Wtedy SS-mani wypędzili z okolicznych domów kobiety i dzieci. Wsadzili je na pancerz. Jedno z dzieci spadło pod gąsienicę. Matka wpadła w histerię. SS-man strzelił jej w głowę. Inne żywe tarcze próbowały uciekać. Do tych też strzelano. I jeszcze do cywilów, którzy wychodzili z piwnic zdobytych domów. Do wszystkich.
Zostało trzech
Pierwszą walkę wręcz stoczył w pokoju jakiejś kamienicy. Siedzieli w nocy we trzech. Wyżej i niżej byli powstańcy. Walczyli co chwilę na bagnety. O świcie zostało ich dwóch. Kolega leżał z poderżniętym gardłem.
Walk wręcz wpisano mu do książeczki wojskowej 19. Awans na kaprala dostawało się automatycznie po 15 takich potyczkach.
Domy otwierało się łomem, trotylem albo wiązką trzech granatów. Jeżeli ładunek miał być założony z prawej strony, najpierw skrobało się w drzwi po lewej. Za drzwiami Polacy nasłuchiwali i strzelali. Na Starym Mieście Mathi Schenk "otworzył" tak drzwi powstańczego szpitala. Na podłogach leżeli Polacy i ranni Niemcy, SS-mani Dirlewangera, rozstrzelali wszystkich rannych. Potem gwałcili pielęgniarki. Nagie popędzili na plac Piłsudskiego i tam powiesili. Takich obrazów Schenk widział więcej. Szpitale, piwnice, poddających się powstańców, rozstrzeliwanych przez bandytów Dirlewangera. W nocy budził się z krzykiem. Majaczył. Niemcy nazywali to: Warschaukoller, czyli warszawski szał.
Za Warszawę dostał potem Żelazny Krzyż II klasy. Z oddziału, z którym przyjechał do Warszawy zostało 3 żołnierzy.
Na Zachód
Pierwszych Rosjan na drugim brzegu Wisły Mathi Schenk zobaczył 14 sierpnia. Czołgami podjechali do brzegu i zaraz wycofali się między budynki. Kilka miesięcy później zaczęli uciekać przed tymi czołgami. I przed SS, która wieszała uciekinierów. Rosjanie tropili ich ślady na śniegu. Ścigali jak zwierzęta. Nieprzytomnego Schenka znaleźli w rowie polscy chłopi spod Gniezna. Nie dobili - uratował go różaniec od matki.
W wiosce Ochodzy, u braci Brzewińskich doczekał końca wojny. Miejscowi wołali na niego Mateusz, on nazywał Brzewińskich "ojcem" i "wujem". "Ojciec" zamurował w ścianie jego książeczkę wojskową. Te 19 walk na bagnety raczej by mu nie pomogł podczas przesłuchań w Trzemesznie.
W 1946 roku Brzewińscy dali mu na drogę 200 zł, chleb i masło. Przez Warszawę, polskie areszty i obóz w Berlinie, przez 3 miesiące wracał do domu. W domu Belgowie go nie chcieli. Wtedy każdy bez dokumentów mógł powiedzieć, że jest Belgiem. Potem wracał do Polski. Aż 32 razy w latach 80. woził furgonetką jedzenie, ubrania, pamprersy - do Ochodzy. Tam, gdzie przeżył.
Był też w Warszawie. Spotkał się z weteranami powstania. Jeden znich opowiadał, jak 1 sierpnia ostrzelał ostatni pociąg niemiecki wjeżdżający do miasta. Nikt nie mówił o piwnicach i walce na bagnety. Nikt też nie wspominał, czy podobnie jak Schenk budzi się w nocy i liczy wszystkie widziane w Warszawie śmierci. Nikt nie mówił o Warschaukoller.
Ryszard Parka
DZIENNIK ZACHODNI**