Przywódców tak się nie fotografuje

Anna Kopeć
Andrzej Zgiet/Kurier Poranny
Rozmowa z Bogdanem Łopieńskim, fotoreporterem, autorem wystawy "Był sobie PRL"

Najsłynniejsze Pańskie zdjęcie "Przyspieszajmy Obywatele": Edward Gierek, I sekretarz KC PZPR i Piotr Jaroszewicz, Prezes Rady Ministrów, w tym samym momencie sprawdzają godzinę. Ten kadr zna chyba każdy Polak. Pamięta Pan ten szczególny moment, kiedy nacisnął Pan spust migawki?

- Pamiętam. To było na Międzynarodowych Targach Poznańskich w 1973 roku. Otwarcie opóźniało się o kilka minut, w pewnym momencie Gierek i Jaroszewicz jednocześnie spojrzeli na swoje zegarki. Już wtedy wiedziałem, że to absolutnie nadzwyczajne zdjęcie.

Było publikowane ok. 200 razy. Zwyciężyło w konkursie fotografii prasowej. Spodziewał się Pan takiego sukcesu?

- Powodzenie tego zdjęcia w dużej mierze polega na jego tytule. Połączenie z takim kadrem i oczywiście z realiami tamtych czasów ma tu ogromne znaczenie. Tytuł był dla mnie dość oczywisty, szybko mi się nasunął. Zegarek, czas, spieszyć się, zatem - Przyspieszajmy Obywatele. Później miał już inny tytuł. Ludzie przewrotnie nazwali je "Na nas już czas".

Ale od początku były pewne problemy z jego publikacją.

- Redaktorom powiedziano, że tak się nie fotografuje przywódców narodu. Nie wolno robić takich zdjęć. A już wcześniej w "Trybunie Ludu" pojawiła się informacja o nagrodzie, że Łopieński zajął pierwsze miejsce za zdjęcie Gierka i Jaroszewicza. W redakcjach nie wiedzieli ,co zrobić, bo cenzura nie zgodziła się na takie niepoważne przedstawienie najważniejszych osób w państwie.

Redaktor naczelny pisma "Prasa polska" poszedł do Komitetu Centralnego PZPR. Nie miał daleko, wystarczyło przejść na drugą stronę ulicy. Zwrócił się do sekretarzy Gierka, ale żaden nie chciał albo nie odważył się podjąć decyzji. Wtedy poszedł do samego I sekretarza partii. Ten zgodził się na publikację, poprosił nawet o cztery dodatkowe odbitki.

A jak już Edward Gierek zgodził się, to zdjęcie pojawiło się chyba w każdym piśmie. Każdej redakcji, nawet takiej która pisała o hodowli kurczaków, wydawało się, że ma obowiązek je wydrukować. Bo jak już Gierek powiedział, że można, to znaczy, że trzeba. Każdy kto kupił jakąkolwiek gazetę w tamtym czasie musiał zobaczyć to zdjęcie. Poza tym na wielkich formatach było niesione w pochodach 1-majowych. A wśród sekretarzy wojewódzkich pojawiła się moda na pozowanie do fotografii spoglądając na zegarek.

Jak wyglądała praca fotoreportera w czasach siermiężnej komuny?

- Byliśmy zatrudnieni w redakcjach i wykonywaliśmy to, co nam zlecano.

Pod dyktando partii.

- Pod dyktando redaktora naczelnego. Każda redakcja w Polsce była podporządkowana systemowi.

To się wiązało z pewnymi obostrzeniami. Fotoreporterów cenzura także obowiązywała?

- Fotoreporterów to nie dotykało. Robiliśmy po kilkanaście zdjęć do każdego tematu. Redakcja wybierała je z kilku i publikowała. I naczelny i kierownicy działów mieli w głowie już tą cenzurę. Doskonale wiedzieli, co mają pokazać, a co nie. Szef najczęściej mówił mi "Zróbcie zdjęcie dymiących kominów fabryki. Żeby ten dym był na cały kadr. Pokarzcie, że przemysł działa, że pracujemy dla narodu". To był stały temat w redakcji.

A jak Pan wspomina czas Polski Rzeczpospolitej Ludowej pod względem kulturalnym, społecznym?

- Życie kulturalne się rozwijało. Widać też na tej wystawie (Bogdan Łopieński fotografował m.in. Andrzeja Wajdę, Czesława Niemena, Magdalenę Zawadzką, Beatę Tyszkiewicz, Helenę Majdaniec, Juliana Przybosia, Jerzego Kosińskiego czy żonę prezydenta Kennedy'ego Jackie Onassis - przyp. red). Społecznie? Cóż, była ogromna bieda. Kiedy zaczynałem fotografować, jak większość warszawiaków mieszkałem w domu, gdzie żyły dwie rodziny.

Miałem ogromne trudność z wywoływaniem, powiększaniem zdjęć. To wszystko wymaga odpowiedniego sprzętu, a co za tym idzie także miejsca. Mieszkałem z matką i siostrą, a za ścianą inna, bardzo liczna rodzina. Wszyscy mieliśmy tę samą łazienkę i kuchnię. Po wojnie w Warszawie mieszkań było niewiele. Musieliśmy sobie jakoś radzić. Trudne, smutne czasy.

Zdawał Pan sobie sprawę, że tworzy Pan też pewną historię?

- Bardzo się starałem. Chciałem spełniać taką funkcję społeczną. W 1959 roku w Warszawie prezentowana była wystawa Edwarda Steichena "Rodzina człowiecza". To jedna z najsłynniejszych ekspozycji, jaka kiedykolwiek została zrobiona, znana chyba na całym świecie. Do Polski przyjechała parę lat później. Ważne było też gdzie została prezentowana - w dawnym teatrze żydowskim. Zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Taką fotografię chciałem uprawiać.

Zdarzały się Panu niecodzienne sytuacje w pracy?

- Fotografowałem m.in. pielgrzymki Jana Pawła II do Polski. W trakcie pierwszej, w katedrze, wszyscy bardzo się pchali, by być bliżej. Ze względu na to, że robiłem zdjęcia, byłem na przodzie tłumu. W pewnym momencie tak zostałem wypchnięty, że właściwie dotknąłem papieża. Jeden z biskupów - szef ochroniarzy - chciał zahamować tę lawinę ludzi. Złapał mnie za pasek od torby przewieszonej przez ramię i ciągnął mnie myśląc, że zatrzyma tłum. Nie udało mu się, ale pasek mi urwał. Jestem chyba jedynym fotografem w Polsce, któremu biskup coś zniszczył.

Kiedyś pojechałem do Budapesztu, bo to było najbliższe miejsce, gdzie można było kupić film negatywowy. Na miejscu zobaczyłem bardzo ładny budynek. Na dodatek był świetnie oświetlony. Jakiś czas przymierzałem się do zdjęć, zacząłem je robić. W tym momencie podeszło do mnie dwóch ludzi z bronią, chcieli mnie aresztować. Okazało się, że fotografowałem siedzibę miejscowego urzędu bezpieczeństwa.

Co jest ważniejsze w fotografii prasowej - kompozycja czy pewna treść, informacja?

- Absolutnie przekaz, informacja. Kiedy zaczynałem pracę, fotoreportaż w Polsce był mało rozwinięty. Byłem pod wpływem Związku Fotografików Polskich, nie byłem co prawda jeszcze w nim zrzeszony, ale bywałem na wystawach, uroczystościach. Tam pokazywano zdjęcia a'la Edward Hartwig, bardzo dobre kompozycyjnie, bardzo wyszukane i inteligentne. Wielu związkowców to naśladowało. Kiedy zaczynałem pracę, zadawałem sobie pytanie: co właściwie chciałbym sfotografować?. Mógłbym pójść w kierunku moich kolegów. Wybrałem jednak reportaż. Później zastanawiałem się jak dalece mogę się posunąć - czy ważniejsza jest zawartość informacyjna czy ma być to ładne. Zawsze wybierałem to pierwsze.

Zawsze jest ten wybór - albo treść albo kompozycja?

- Zdjęcie robi się w ułamku sekundy. Wielkim szczęściem jest, gdy uda się złapać jedno i drugie. Ale to nieliczne przypadki. Jako fotograf musiałem wejść w konkretną sytuację, scenę. Ja ich nie wymyślałem, nie organizowałem, ani nie ustawiałem.

Ale do zdjęcia "Pozdrowienia z Piwnicznej", które przedstawia trzy dla mnie zupełnie niecodzienne sytuacje, musiał się Pan jakoś przygotować. Bo jak to możliwe, by w jednej chwili uwiecznić roznegliżowanych ludzi, którzy piknikują na żydowskim cmentarzu, a tuż obok przejeżdża pociąg?

- Dość długo czekałem na ten moment. Wiedziałem, że skoro są tory, to kiedyś pociąg musi nimi przejechać. W pobliżu płynęła rzeka, po kąpieli ci ludzie odpoczywali w pobliżu nagrobków. W tamtych czasach żydowski kirkut traktowany był jak coś niepotrzebnego. Nie zanosiło się, by mieli zaraz się rozejść. Kręciłem się, kręciłem i trafiłem właśnie na ten moment kiedy nadjeżdżał pociąg. Od początku trzymałem się takiego miejsca, by tak skadrować to zdjęcie. Zależało mi na tym by była widoczna cała lokomotywa. Udało się. Pewnym bonusem i premią dla mnie jest to, że akurat w tym momencie z okna wygląda maszynista. Zdjęcie otrzymało nagrodę Związku Polskich Artystów Fotografików.

Czym się Pan kierował wybierając zdjęcia na tę wystawę "Był sobie PRL"?

- Chodziło o to by pokazać tamte czasy. Gdybym selekcjonował je 30 lat temu to ten wybór na pewno byłby inny.

Na tej ekspozycji są także wątki Podlaskie. Kadry z Puszczy Białowieskiej i Grabarki.

- Na Grabarkę dotarłem dzięki koledze Tomaszowi Łubieńskiemu. Jego ojciec był posłem i znał wielu biskupów. Wysłał syna, już nie pamiętam po co, do jakiegoś biskupa do Drohiczyna. Tomek nie miał pieniędzy na autobus, a ja miałem samochód. Pojechaliśmy razem. Akurat była Wielkanoc i biskup powiedział żebyśmy koniecznie pojechali na Grabarkę. Dotąd nie miałem pojęcia o istnieniu takiego miejsca. Później wróciłem tam w sierpniu, na święto. Ta ilość ludzi, ogrom krzyży zrobiły na mnie niezwykłe wrażanie. Wtedy jeszcze wszyscy przyjeżdżali tam konnymi wozami. Widać to na moim zdjęciu.

A dziś jeszcze Pan dokumentuje polską rzeczywistość?

- Nie. To zajęcie dla ludzi młodych lub w średnim wieku. Nie mogę się ścigać z 25-latkami. Od rana do wieczora trzeba być w podróży z aparatem. Już od 10 lat nie robię zdjęć, ale wciąż zajmuję się fotografią. Robię wystawy ze swoich zdjęć.

Dziś już się nie robi takich reportaży. Nie widzę ich na dzisiejszych wystawach Klubu Fotografii Prasowej Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Nie mam tu na myśli jakości tych zdjęć, chodzi mi o rodzaj. Nie powstają zdjęcia uliczne, przyłapane na gorąco. Dlatego, że wymagana jest zgoda fotografowanego.

Dziś właściwie każdy może robić zdjęcia chociażby telefonem komórkowym. Zatem teoretycznie każdy może nazwać siebie fotografem.

- Ten kto robi zdjęcia jest fotografem. Liczy się to, jakie zdjęcie wchodzi w obrót, chociażby przez publikacje w jakimś piśmie czy pokazane na wystawie. Z tego miliarda zdjęć, które powstają rocznie na świecie, ktoś musi dokonać wyboru. Znaczna cześć z nich gdzieś pozostanie niewykorzystana. Przecież fotografie pokazane także na tej wystawie są wyselekcjonowane ze stu tysięcy. Faktycznie dawnej robiło się ich mniej. Film kosztował, każde zdjęcie trzeba było wywołać było obrobić. Zdjęcia muszą podlegać wyborowi.

Dobre zdjęcie to…?

- To takie, które ma dobrą zawartość informacyjną. I takie, które dla oglądającego jest interesujące. Jeśli zdjęcie jest dobre to dla mnie jest także zdjęciem artystycznym. Dla mnie, poza portretem, zdjęcie zaczyna się wtedy, gdy spotykają się przynajmniej dwie osoby. Wtedy coś się dzieje.

Był Pan trenerem narciarskim, mógł Pan też przejąć fabrykę po ojcu. Dlaczego jednak zdecydował się Pan na aparat fotograficzny?

- Szansy na objęcie fabryki nie było, bo zanim dorosłem władze zabrały nam rodzinną firmę. A trenerem byłem przez 10 lat. Nie zamieniłem kijków na aparat. Robiłem to równocześnie. Narciarz pracuje przecież tylko zimą, przez resztę roku fotografowałem. To się doskonale uzupełniało.

ANNA KOPEĆ, Kurier Poranny

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia