Oczywiście żadną miarą nie da się wycenić śmierci 6 milionów polskich obywateli, ale trzeba było policzyć i to. Do tego zniszczenia w infrastrukturze, kulturze, budynkach i różnego rodzaju mieniu. Doczekaliśmy się więc profesjonalnie przygotowanego dokumentu, który zbiera wszystko, sumuje i wystawia niegdysiejszemu okupantowi szczegółowy rachunek. Warto zaznaczyć, że gdyby liczyć straty PKB byłyby prawie 10. razy większe. Zdecydowano się jednak na inny, konserwatywny przelicznik.
Wraz z prezentacją dokumentu rozpoczęła się dyskusja. Ze smutkiem trzeba zauważyć, że w nawet tak wydawałoby się oczywistej sprawie nie brak krytyków, którzy z samej tylko niechęci do inicjatorów raportu szukają okazji do deprecjonowania ich w oczach opinii publicznej i świata. Mamy więc wypowiedzi posłów, którzy przekonują, że sprawa została rozstrzygnięta przez Stalina w 1953 r., więc nic już nie da się zrobić. Inni mówią, że nasze roszczenia zaszkodzą europejskiej wspólnocie i będą rodzić dyplomatyczne napięcia, więc może lepiej ich zaniechać.
Jeden z lubuskich polityków poszedł jeszcze dalej. Postanowił zagrać przebiegiem powojennej granicy zachodniej. Swoimi postami w sieci straszył mieszkańców województwa, że wraz z kwestią reparacji Niemcy zaczną domagać się zwrotu utraconych na rzecz Polski ziem. Zapomniał, że powojennych granic strzegą traktaty międzynarodowe, które stanowią o powojennym porządku w Europie. Tymczasem odszkodowanie, którego chcemy, a które otrzymali od Niemiec inni, jest związane ze stratami w ludziach i majątku oraz ze zniszczeniami, których w żaden sposób cofnąć się nie da. To zasadnicza różnica, ale jeśli ma się złe intencje, to każdy, nawet pozbawiony sensu argument wart jest użycia.
Jak zakończy się sprawa reparacji, czas pokaże. Nie ulega jednak wątpliwości, że popieranie słusznych historycznie oczekiwań jest polską racją stanu. Czy to się panu senatorowi od krasnali podoba czy nie.