W ostatni weekend sierpnia spotkali się na zamku w Otmuchowie, by powspominać stare dobre czasy solidarności przez małe s. Miejsce rocznicowego
spotkania wybrali nie przypadkowo. Właśnie tu, jesienią 1983 roku, odbył się nieoficjalny zjazd członków Solidarności z całej Polski. Formalnym powodem ich przyjazdu były wesela dwóch kolegów dopiero co wypuszczonych z internowania w bieszczadzkich Uhercach.
- Jednym z nich był Jarosław Chołodecki (lider "S" w opolskim Polmozbycie i wiceprzewodniczący zarządu regionu - przyp. red.), drugim - kolega o nazwisku Morze, który przebywa obecnie za oceanem i tym razem do nas nie przyjechał - opowiada Roman Kirstein, jeden z założycieli i pierwszych przywódców opolskiej "S". - Na zaproszeniach Jarka Chołodeckiego i jego małżonki było napisane, że ich ślub odbędzie się w nyskiej katedrze. Więc esbecy już z wyprzedzeniem obstawili kościół, ale stali dyskretnie w pewnej odległości. Część gości nawet do Nysy pojechała albo wchodzili do kościoła jednymi drzwiami, a drugimi wychodzili i jechali do Otmuchowa. W tutejszym kościele małżeństwa błogosławili nieżyjący już o. Józef Czaplak, jezuita z Opola, i ks. Józef Sztonyk, zaangażowany w pomoc dla "S" proboszcz jednej znyskich parafii i wykładowca w seminarium duchownym, oraz ks. Czesław Nowak, wtedy wikary w Otmuchowie, dziś proboszcz w Bielicach.
Pielgrzymka wyznawców "S"
Zanim esbecy zorientowali się, że ślub w Nysie był zmyłką, i znaleźli konspiratorów, uczestnicy wesela zdążyli się przenieść na zamek i drzwi zamknięto. Smutni
panowie widzieli powieszone na zewnętrznych ścianach transparenty z zakazanymi solidarnościowymi hasłami, ale wejść na zamkniętą weselną imprezę nie byli
w stanie.
- Oficjalnie zamek wynajęli księża dla pielgrzymów - śmieje się Roman Kirstein. - I pielgrzymi przyjechali z całej Polski, tyle że wszyscy byli żarliwymi wyznawcami
Solidarności. W piwnicy - wchodziło się przez kominek - odbyła się tajna narada działaczy.Funkcjonariusze jeszcze dwa lata później próbowali nas wypytywać, o czym wtedy rozmawialiśmy. Nie wiedzieli nic.
- To dla bardzo wielu z nas było pierwsze spotkanie poza więzieniem - wspomina Jarosław Chołodecki - przyjechali ludzie z różnych regionów kraju. Wtedy spotkać się w tak dużej grupie według własnego scenariusza nie było prosto. A nam się udało. Pytany, dlaczego się wtedy narażali na więzienie, wyrzucenie z pracy i inne represje, pan Chołodecki przez chwilę się zastanawia.
- O szesnastu miesiącach Solidarności między sierpniem 1980 a grudniem 1981 mówi się często, że to był karnawał - wspomina. - I to jest dobre określenie, bo był. Ale w tym karnawale odkrywaliśmy prawdy, które były głęboko skryte. Trudno to sobie dziś wyobrazić, ale Polska wtedy odkryła Miłosza. Liczący 38 mln ludzi naród w swojej masie nie wiedział, że ma poetę na miarę Nobla, który pisze w języku ich kraju i w dużej mierze o ich kraju. A myśmy go wprowadzali do społecznej świadomości, bo wydawnictwa i czasopisma miał każdy region "S". One się nie zajmowały niczym innym, jak tylko opowiadaniem o tym, jak świat może i powinien wyglądać. Skutek był taki, że zagonienie nas z powrotem do tego, z czego wychodziliśmy, było już niemożliwe. I to się potwierdziło w 1989 roku. Komuna już nie była w stanie złamać nam kręgosłupa.
Zdaniem lidera "S" w opolskim Polmozbycie wartość pierwszej Solidarności polegała także na tym,że udało się przełamać narzucaną przez system izolację między ludźmi, którą przełamywały wcześniej tylko spotkania rodzinne i może jeszcze studenckie imprezy. - Gdyby nie było Solidarności - podkreśla - nigdy nie poznałbym Staszka Jałowieckiego, choć byliśmy niemal sąsiadami. Z Romkiem Kirsteinem mieszkałem na jednej ulicy i nie znaliśmy się. Bycie ze sobą, także przez rok pobytu w rozmaitych "internatach", to jedna z wartości tamtej Solidarności. Poczucie wspólnoty wyróżniało także nasz region. Jako jedyni w Polsce świętowaliśmy na dużą skalę w sierpniu 1981 na Górze św. Anny pierwszą rocznicę istnienia "S". Na spotkanie "Wszechnicy Solidarności" po raz pierwszy do Opola przyjechali tacy ludzie jak Kuroń, Modzelewski, Bugaj, nawet Korwin-Mikke. To była część naszego własnego obiegu kulturalnego. Przecież w mediach publicznych prawie nie mieliśmy miejsca.
Spotkaniu w Otmuchowie towarzyszyła wystawa zdjęć z epoki. Na jednym z nich obok Romana Kirsteina widać brunetkę z kręconymi włosami przygotowującą kanapki. Strajk ostrzegawczy - marzec 1981 - informuje podpis. Bohaterka zdjęcia - Lucyna Kusyk (wtedy Żuraw), dziś kierująca rektoratem UO, przygląda się uważnie fotografii sprzed ponad trzech dekad. - Miałam wtedy 27 lat - opowiada - i pracowałam w zarządzie regionu. To musiała być pora kolacji. A te kanapki wcale nie były takie złe, mimo kryzysu. Mieszkańcy znosili nam wtedy mnóstwo różnych produktów. Pewnie i kiełbasa się znalazła, a najlepsze były pierogi. Byliśmy jako ludzie "S" bardzo związani ze sobą. Romek tak prostolinijny, że wierzyłam mu bez zastrzeżeń. Nie przychodziło mi do głowy, że ktoś może nam zagrozić. Przecież Solidarność była taką wielką siłą, a w ludziach było tyle dynamitu. Dopiero potem się okazało, że trochę nas jednak poprzymykali.
Ekstrema do internatu
Pani Lucyna siedziała za Solidarność w Gołdapi. - Nie mam bardzo złych wspomnień, bo to, co bolesne, pamięć na szczęście usuwa - wyznaje. - To był "internat" dla kobiet. Poznałam tam wiele wspaniałych osób. Motorem wykładów i szkoleń typu: jak się zachować na przesłuchaniu, przy rewizjach były panie z KOR-u. Tym, że całą tę "ekstremę" pozamykano razem, komunistyczne władze bardzo sobie zaszkodziły. Myśmy wychodziły na wolność silniejsze, a te, które nas uczyły, nie wychodziły słabsze. Po latach nie mam żalu do tych, co mnie zamykali. Tak się potoczyła historia, nie rozpamiętuję tamtych czasów. Glejt z internowania przechowuję. To jest moja prywatna przepustka do historii. Ale nie pokazuję go nikomu. - No, nareszcie wyszedłeś z tej swojej głuszy - usłyszał od jednego z kolegów Stanisław Jałowiecki. Bo też były przewodniczący zarządu regionu, a wolnej Polsce marszałek województwa i europoseł, po wycofaniu się z życia publicznego opuścił Śląsk Opolski i rzadko pojawia się na różnych spotkaniach.
- Część kolegów nie przyjechała - przyznaje. - Ja chciałem się spotkać i powspominać, bo jest co. Jestem skromnym człowiekiem, ale też mam poczucie, że myśmy w tamtej codzienności i normalności byli na swój sposób świetni. Myśmy chyba nie do końca zdawali sobie sprawę, co ryzykujemy, ale mieliśmy prawdziwą ochotę coś zmienić i powiedzieć publicznie jakąś własną prawdę. Mnie zachwycało w Solidarności to, żemieliśmy tyle różnych poglądów, tyle różnych postaw. Na spotkaniach przewodniczących komisji zakładowych wynikał z tego czasem niezły bałagan. Ale przecież potrafiliśmy być razem i podać rękę jeden drugiemu.
Były europoseł ma własną teorię, dlaczego dziś polityków odwołujących się do dziedzictwa "S" dzieli nieprzebyty mur. - Już w latach 90. nie mogłem się nadziwić,
że tak szybko, jedna po drugiej wyrastają partie - mówi. - Sądziłem, że nieboszczka PZPR wybije nam partyjność z głowy na lata. A my najpierw burzyliśmy mury, jak w piosence Kaczmarskiego, ale zaraz potem zaczęli je stawiać i budujemy je do dziś. I dzielą nas na sztywno. To jest efekt ideologizacji gospodarki, sportu, kultury. Nie umiemy rozmawiać o tych dziedzinach bez ideologii. A to oznacza często brak tolerancji dla innych poglądów. To różni może najbardziej czasy naszej młodości od dzisiejszych. Brakuje gotowości do akceptacji istnienia innych bogów niż nasz własny. Politycy poprzybijali sobie nawzajem różne stemple i tak trwają w izolacji.
Jan Blacha i Bogdan Szewczyk byli działaczami "S" w opolskim Polmozbycie. - Zaczęliśmy się na poważnie bawić w Solidarność od razu, w 1980 roku mówi pan Bogdan. - Pamiętam, jak pojechaliśmy z Jarkiem Chołodeckim na gdańskie Stegny na pierwsze w moim życiu spotkanie twarzą w twarz z Lechem Wałęsą. Wydawał mi się już wtedy człowiekiem show-biznesu. Przyjechał spóźniony, z obstawą. Ale kiedy podał mi rękę, byłem gotów przez trzy dni jej niemyć. Było widać, że
choć to prosty elektryk, ma siłę przebicia. Tak go wtedy widziałem.
- W 1980 roku nie byliśmy na pierwszym planie - przyznaje Jan Blacha. - Wtedy Chołodecki był tym, który potrafił natchnąć ludzi. My z Bogdanem organizowali
Solidarność w przedsiębiorstwie po stanie wojennym. Kiedy ludzie byli podłamani, zniechęceni. Byliśmy nieformalnymi liderami, bo nikt nas oficjalnie nie wybierał. Ani za bardzo do działalności nie pchał. Na tysiąc ludzi załogi było nas może piętnastu. Nie mogliśmy wystąpić wprost, za to szło się do więzienia, ale kiedy pozwolono na działanie rad pracowniczych, wznowiliśmy działanie nielegalnej Solidarności pod przykrywką takiej rady. Bogdan Szewczyk wspomina, jak właśnie po stanie wojennym z racji członkostwa w radzie pracowniczej był w komisji konkursowej wybierającej dyrektora firmy. Ten, który przegrał, odwiedził go w domu.
Pokazał mu legitymację SB i zagroził, że go załatwi.
Spotykam go dziś czasem na ulicy. Nie znamy się - mówi. - Potrzeba było odważnych, ale nie było ich za dużo - dodaje pan Bogdan. - A sposoby walki z ustrojem były różne. Stworzyliśmy kasę, by pomagać rodzinom tych, którym trzeba było pomóc. Wszystko to odbywało się poza prawem i opierało na zaufaniu. Przecież niczego nie można było kwitować ani księgować. A przecież działało, bo to robili sprawdzeni ludzie. Prowadziliśmy nielegalną bibliotekę, w której można było wypożyczać zakazane wydawnictwa z 'Archipelagiem Gułag" na czele. Dziś to się może komuś wydawać zabawa. Dla nas było to bardzo ważne i naprawdę niebezpieczne. Może po 35 latach trudno w to uwierzyć, ale każdy patrol wychodzący ze SKOT-a, który nas zatrzymywał na ulicy do kontroli dokumentów, ścinał nam krew w żyłach.
W dodatku czuliśmy, że w każdej chwili "Wowki' ze wschodu mogą przyjść partii z pomocą. Zastanawiałem się, czy jako związek nie przesadzamy, nie przeciągamy struny. Okazało się, że nie było innego wyjścia, nasi przywódcy mieli rację, a system upadł. Dlaczego byli gotowi zaryzykować? - Tamte czasy były najważniejsze w moim życiu - mówi Jan Blacha. - Ten jeden raz miałem poczucie, że nie tylko mogę zmienić mój kraj, ale robię to. Bo było trzeba. W 1980 roku pojechałem do Niemiec i zobaczyłem z bliska, jak wygląda życie na Zachodzie. Tam na budowie zarabiałem sto marek dziennie. Tu musiałem na to pracować półtora miesiąca. Jak mogliśmy się nie buntować?
Co najbardziej warto by przenieść z tamtych czasów do dzisiejszej Polski? - zastanawia się Roman Kirstein? - Solidarność, tę pisaną przez małe s - odpowiada po dłuższej chwili. Kirstein doświadczył jej m.in., kiedy przechowywali go tygodniami w klasztornej celi opolscy jezuici. I wtedy, gdy sąsiedzi zostawiali w stojącym na klatce schodowej dziecięcym wózku jedzenie dla pozbawionego pracy działacza 'S" - odmówiono mu zatrudnienia ponad czterdzieści razy. Ale może nawet ważniejsza jest dla niego po latach ta więź, która łączyła członków związku. - Nam się na początku nawet nie śniło, że komuna może upaść. Mieliśmy dużo skromniejsze oczekiwania. Chcieliśmy mieć wolne związki zawodowe. Ale myśmy się przy tym rozumieli bez wielkiego gadania - mówi pan Roman. - Jeden drugiemu pomagał i jeden drugiemu ufał. Czasem może naiwnie. Ale pięknie. Chętnie bym ten fragment mojego życia powtórzył.
Krzysztof Ogiolda
NOWA TRYBUNA OPOLSKA