Kolonia Gaj leżała na zachodnim Wołyniu, około 40 km na wschód od Kowla. Była młodą wsią. Polscy osadnicy założyli ją dopiero w międzywojniu. Liczyła niewiele ponad sto gospodarstw zamieszkanych głównie przez duże, mające po sześcioro - ośmioro dzieci, rodziny. Znajdowały się tu dwa sklepy - jeden prowadzony przez Polaka, drugi przez Żyda o nazwisku Mejor. U tego drugiego można było także, poza zasięgiem wzroku wrogich hazardowi żon, pograć w karty. Ponadto rozrywek, innych niż tradycyjne „darcie piór” i „wieczorki” u sąsiadów, było niewiele. Nawet ksiądz przyjeżdżał tutaj, z parafii w Sokole, góra dwa razy w miesiącu, by odprawić nabożeństwo w szkole. Po większe zakupy, np. narzędzia, jeździło się do sąsiednich bogatych ukraińskich wsi, jak Mielnica, Kaszubka czy Podlisy. Do lekarza trzeba było podróżować aż do Kowla. Jednym słowem, życie w Gaju toczyło się jak na całych Kresach, raczej nieśpiesznym rytmem wyznaczanym przez przyrodę, bez większych niepokojów.
Idylla Gaju została przerwana we wrześniu 1939 r., kiedy runęła II Rzeczpospolita. Jednak ani sowieckie, ani późniejsze niemieckie represje nie wzbudziły wśród miejscowych gospodarzy takiego niepokoju jak opowieści o pogromach Polaków, które coraz częściej zdarzały się na Wołyniu od lutego 1943 r. Latem tamtego roku niektórzy z nich zbudowali nawet zakamuflowane schrony na terenie swoich gospodarstw, by mieć, w razie czego, gdzie ukryć się przed bojówkami UPA. Realiści byli jednak w mniejszości. Większość mieszkańców Gaju, pomimo napływających zewsząd złowrogich wieści, mocno wierzyła w deklaracje okolicznych upowców, że polskim koloniom w tym rejonie nic nie grozi. Mało tego. Latem część gospodarzy zamierzała wyprawić się z ukraińskimi nacjonalistami przeciwko stacjonującym w Rożyszczu Niemcom. Za swoją naiwność zapłacili najwyższą cenę.
Gehenna mieszkańców Gaju rozpoczęła się o świcie 30 sierpnia 1943 r. Wieś została otoczona przez bojówkarzy UPA pod dowództwem sotennego „Wilka” („Wołk”). Towarzyszyli im ukraińscy chłopi z okolicznych wsi. Wielu nacjonaliści ściągnęli na miejsce siłą. Polaków wyganiano z domów i pędzono do budynku szkoły. Stamtąd wyprowadzano ich partiami i mordowano. Nielicznych zastrzelono. Większość ginęła w męczarniach. Ukraińcy zadawali im śmierć piłami, motykami, siekierami, widłami czy drągami. Ciała zmasakrowanych ofiar wrzucano do rowu strzeleckiego powstałego przed wojną z inicjatywy Związku Strzeleckiego. Wypełniono go trupami na wysokość ponad jednego metra.
Gdy na terenie szkoły trwała masakra, upowcy krążyli po osadzie, poszukując ukrywających się Polaków. Ponieważ gajowianie zostali zaskoczeni przez atak Ukraińców, jedynie kilkunastu zdążyło wejść do schronów. Jeden z nich wykryto. Polacy nie chcieli z niego wyjść, więc bojownicy wrzucili do środka kilka granatów, zabijając wszystkich na miejscu. W innej kryjówce znajdowały się dwie rodziny i Józefa Kosior z niemowlęciem. Aby płacz nie zwabił oprawców, ukrywający się zatykali dziecku buzię. Robili to tak mocno, że aż je udusili. Prawdziwy horror przeżył Bolesław Czelebąk. On zdążył zejść do schronu, podczas gdy jego brzemienna żona została na zewnątrz. Ze swojej kryjówki widział, jak upowcy przyduszali jej klatkę piersiową ciężkim drągiem i przepiłowywali brzuch…
Kilka dni po rzezi przybył na miejsce oddział policji (Schutzmannschaft) z Rożyszcza, w którym służyli Polacy. Wśród nich był Stanisław Pachla. Oto jego relacja:
„Na polach stały półkopki ze zżętym zbożem. W tych półkopkach właśnie między innymi byli poukrywani Polacy. Znajdowali się w stanie obłędu, bali się nawet wyjrzeć, gdyśmy ich wołali, żywili się kłosami zbóż.
Wioskę i okolicę przeszukiwaliśmy rozsypani w tyralierę. Po drodze napotykaliśmy pojedyncze mogiły, świeżo usypane, porozrzucane bezładnie pod krzakami, drzewami lub przy dróżkach. Było ich bardzo dużo. Może kilkadziesiąt, może kilkaset, nie potrafię dziś określić. (…)
Cały wykop strzelnicy [przy szkole - red.] był zapełniony zwłokami Polaków. Leżeli bezładnie jedni na drugich mężczyźni, kobiety, dzieci i starcy. Dookoła leżały narzędzia zbrodni: siekiery, widły, motyki, piły, drągi i inne - wszystko we krwi”.
W czasie napadu ukraińskich nacjonalistów i okolicznego chłopstwa na Gaj zamordowano około 600 Polaków. Szacuje się, że z życiem uszło niewiele ponad 10 osób. Niedługo po dokonaniu zbrodni wieś spalono, a część domów rozebrano. Dziś po osadzie nie ma żadnego śladu.
Los Gaju podzieliły setki miejscowości na Wołyniu i Galicji Wschodniej. Tak Ukraińska Powstańcza Armia wprowadzała w czyn plan fizycznej eliminacji mniejszości polskiej w regionie. Poznajmy zatem motywy zbrodniarzy odpowiedzialnych za jego powstanie i realizację.
„Na szubienicę - Lacha i psa”
Ukraińcy wyszli z zawieruchy I wojny światowej bez własnego państwa, mimo że przejściowo udało im się utworzyć dwa efemeryczne niepodległe byty - Ukraińską Republikę Ludową (URL) i Zachodnioukraińską Republikę Ludową. Byli za słabi, by pokonać odradzającą się po 123 latach Polskę i okrzepły po rewolucyjnym chaosie Związek Sowiecki. Ich marzenia o suwerennym państwie ostatecznie legły w gruzach na jesieni 1920 r., gdy Armia Czerwona pokonała ostatnie oddziały wojsk URL.
Pod koniec lat dwudziestych dojrzało pokolenie Ukraińców wychowanych w patriotycznej atmosferze, w żałobie po zdeptanej przez wrogów suwerenności. Byli pełni pretensji do starszego pokolenia. Zarzucali mu niedostateczny fanatyzm w walce o niepodległość. Uważali, że tylko żarliwość i gotowość na każde poświęcenie może przynieść Ukraińcom sukces - trwały byt państwowy. W kręgu tak myślących działaczy powołano do życia w 1929 r. Organizację Ukraińskich Nacjonalistów (OUN). Celem grupy było „odzyskanie, budowa, obrona i powiększenie niezależnego, zjednoczonego ukraińskiego państwa narodowego” w granicach „etnograficznych”, czyli tych, które zdaniem nacjonalistów były zasiedlone przez Ukraińców we… wczesnym średniowieczu (łącznie z Podkarpaciem i Lubelszczyzną).
Działacze OUN mieli poczucie, że żyją pod okupacją. Zamierzali toczyć bezwzględną walkę z „zaborcami” przy użyciu wszelkich dostępnych środków. Prowadzenie szeroko zakrojonej akcji propagandowej, akty sabotażu i akcje terrorystyczne miały przygotować grunt pod narodową rewolucję. Swoich wrogów widzieli nie tylko w Polakach i Sowietach, ale także wśród tych działaczy ukraińskich, którzy byli gotowi na jakiekolwiek układy z „okupantami”. Asymilacji obawiali się bardziej niż zdrady. Na szczęście dla nich, w warszawskich sferach rządowych II RP przeważali zwolennicy siłowych rozwiązań kwestii narodowościowych.
Stan umysłu działaczy OUN świetnie oddaje tekst jednego z jej aktywistów Mychajło Kołodzińskiego, w którym analizował powstanie styczniowe:
„Na przykładzie polskich powstańców widzieliśmy, że ludzie, którzy chcieli wolności dla swojego narodu, nie przebierali w środkach zmierzających do jej osiągnięcia. (…) Trzeba krwi, dajmy morze krwi, trzeba terroru, uczyńmy go piekielnym, trzeba poświęcić dobra materialne, nie zostawmy sobie niczego. Mając na celu wolne państwo ukraińskie, idźmy doń wszystkimi środkami i wszystkimi szlakami. Nie wstydźmy się mordów, grabieży i podpaleń. W walce nie ma etyki”.
Przedwojenny program UON zawierał także zarys pierwszych reform po odzyskaniu przez Ukrainę niepodległości. Wśród nich znajdował się zapis o parcelacji bez odszkodowania wszystkich majątków szlacheckich, a także wywłaszczeniu i deportacji wszystkich kolonistów osadzonych na Wołyniu, w Galicji i na Polesiu po 1918 r. Poza tym, jak wskazują pisma jednego z czołowych działaczy OUN Mykoły Ściborskiego, z góry zakładano, że ten plan wykonają chłopi już w momencie powstania narodowego.
„Wyrównają bez litości porachunki z dziedzicami będącymi agentami polskiej okupacji, a także z wojskowymi i cywilnymi kolonistami”
- pisał.
Ustęp ten wyraźnie wskazuje, że już w latach trzydziestych ukraińscy nacjonaliści planowali, jak to ujął historyk Grzegorz Motyka, „sprowokować chłopów do wystąpień” przeciwko Polakom, by ukryć masowe zbrodnie „pod płaszczykiem samosądów”.
W popularyzowanych przez OUN propagandowych pieśniach zapowiadano jednak krwawą rozprawę nie tylko z kolonistami i szlachtą, ale w ogóle wszystkimi Polakami zamieszkującymi „etniczną” Ukrainę. Brzmiały one jednoznacznie złowróżbnie. Oto jedna z nich, opowiadająca o skazanych na śmierć ukraińskich działaczach nacjonalistycznych:
„W chwili ostatniej z grobu powstaną,
Bez sądu wieszać katów,
Każdego kata czeka ten sam los,
Na jedną szubienicę - Lacha i psa!”.
OUN nie poprzestawała na propagandzie. Od 1930 r. prowadziła akcje sabotażowe i terrorystyczne w II RP. Z ich rąk zginęli między innymi czołowi politycy - poseł Tadeusz Hołówko i minister spraw wewnętrznych Bronisław Pieracki. Cenę za ostry kurs nacjonalistów płacili zwykli ukraińscy obywatele Polski, stając się ofiarami represji prowadzonych przez władze.
Najbardziej wpływową osobą w przedwojennym OUN, obrosłą legendą już za życia, był fanatyczny nacjonalista Stepan Bandera. Faktycznie przewodził organizacji tylko około roku, od czerwca 1933 r. do aresztowania w połowie 1934 r. Jednak jego nieugięta postawa w czasie procesu za organizację zabójstwa Pierackiego, w którym skazano go na dożywocie, sprawiła, że stał się symbolem ruchu - idolem ukraińskiej młodzieży. To z jego nazwiskiem na ustach szły później do boju sotnie UPA.
UPA i powstanie narodowe
Po upadku Polski we wrześniu 1939 r. wrogiem numer jeden dla ukraińskich nacjonalistów stał się Związek Sowiecki. III Rzesza wydawała im się jedynym państwem zainteresowanym powstaniem niepodległej Ukrainy. Właśnie na tle podejścia do współpracy z Niemcami w 1940 r. doszło do rozłamu w OUN. Zwolennicy Andrija Melnyka uważali, że trzeba z nimi lojalnie kolaborować (ich organizację nazywano OUN-M). Stronnicy Bandery, który wyszedł z więzienia we wrześniowej zawierusze, traktowali sojusz z III Rzeszą instrumentalnie - jako środek do celu, jakim było osiągnięcie „przystanku niepodległość”. Ich kooperacja z Niemcami została jednak dość szybko zerwana. Dlaczego?
W czerwcu 1941 r. rozpoczęła się operacja „Barbarossa”. 30 czerwca ukraiński batalion dywersyjny „Nachtigall” (pol. Słowik), powstały pod skrzydłami Abwehry, wkroczył do opuszczonego przez Sowietów Lwowa. Banderowcy przejęli władzę w mieście. Tego samego dnia ogłoszono, bez konsultacji z Niemcami, Akt odrodzenia państwa ukraińskiego. Napisano w nim, że „z woli narodu” OUN, pod przywództwem Stepana Bandery, powołuje rząd, na którego czele staje Jarosław Stećko. W lipcu Hitler zdecydowanie odrzucił ich inicjatywę. We wrześniu rozpoczęto masowe aresztowania członków UON-B. Wódz nacjonalistów trafił do obozu koncentracyjnego w Sachsenhausen (tak jak Grot-Rowecki), a jego dwaj bracia do Auschwitz, gdzie obaj zginęli.
W rezultacie niemieckich represji kierownictwo OUN-B, z zastępującym Banderę Mykołą Łebedem na czele, podjęło decyzję o zejściu do głębszej konspiracji, by nie ponosić niepotrzebnych strat. Narodowcy skupili się na pracy organizacyjnej, czekając na odpowiedni moment, by rozpocząć antyniemieckie powstanie. Na razie jednak, żeby wyszkolić potrzebne kadry wojskowe, członkowie OUN tłumnie wstępowali do hitlerowskiej policji pomocniczej. Na Wołyniu i Podolu było ich 11 tys.
Wreszcie pod koniec 1942 r. dowództwo OUN-B zdecydowało o utworzeniu własnych oddziałów partyzanckich - Ukraińskiej Armii Powstańczej. Za tym poszły kolejne kroki. W lutym 1943 r. na konferencji pod Oleskiem nacjonaliści zdecydowali, że należy natychmiast rozpocząć powstanie zbrojne przeciwko Niemcom, którzy właśnie ponieśli klęskę pod Stalingradem. Chcieli wyzwolić Ukrainę spod ich okupacji przed nadejściem Armii Czerwonej. Byli pewni, że ostateczną wojnę o niepodległość będą musieli stoczyć z ZSRS lub Polską, lub oboma przeciwnikami jednocześnie. Postanowili więc działać, żeby tylko wzmocnić swoją pozycję negocjacyjną w rozmowach z aliantami zachodnimi. Ta linia postępowania miała fatalne konsekwencje dla Polaków zamieszkujących Wołyń i Galicję Wschodnią.
Z zimną krwią
Działacze OUN-B, nie bez racji, uważali, że po wojnie Polska nie zgodzi się na korektę swojej granicy wschodniej. Dlatego też w kwestii narodowościowej postanowili prowadzić politykę faktów dokonanych. Zamierzali „usunąć” ludność polską z „etnicznie” ukraińskich terenów. Chcieli w ten sposób przygotować się do wielkiej powojennej konferencji pokojowej, coś na kształt Wersalu bis, której się spodziewali, a przy okazji „wyczyścić grunt” pod powstanie swojej wyśnionej, monoetnicznej, niepodległej ojczyzny.
Planowali pierwotnie „jedynie” wysiedlenie wszystkich Polaków ze spornych terenów, „dając im możliwość wzięcia z sobą tego, co zechcą, ponieważ ich będzie bronić Anglia i Ameryka”. Gorszy los przewidziano dla naszych elit. Zakładano, że tuż przed akcją wysiedleńczą, należy zlikwidować wszystkich „czynnych” Polaków, np. członków AK lub charyzmatycznych liderów. W praktyce działania UON wyglądały zupełnie inaczej. Szczególnie na Wołyniu, regionie, w którym Polacy stanowili jedynie około 16 proc. mieszkańców.
Miejscowym dowódcą UPA był Dmytro Klaczkiwski ps. „Kłym Sawur”. Ten urodzony w Zbarażu, regionie-mateczniku wierchuszki OUN, oficer od początku ukraińskiego powstania odnosił wiele sukcesów w walce z Niemcami. Siły policyjne III Rzeszy były tu na tyle nieliczne i zinfiltrowane przez ounowców, że opanowanie terenów wiejskich Wołynia przychodziło bez trudu nawet słabo wyszkolonym i uzbrojonym partyzantom. Już wiosną 1943 r. hitlerowscy żołnierze wycofali się z terenu i pozamykali w punktach oporu - miastach i większych wsiach.
Prawdopodobnie wtedy, jak uważa badacz Grzegorz Motyka, w głowie „Kłyma Sawura” zrodziła się myśl o „rozszerzeniu” planów UPA i całkowitej eksterminacji Polaków w regionie - tak jak to zrobiły na ich oczach nazistowskie Einsatzgruppen z miejscowymi Żydami. Z punktu widzenia nacjonalistów przemawiało za tym wiele czynników. Ryzyko strat było niewielkie, bo rozproszonych po wsiach „Lachów” nie miał kto bronić. Łatwe, choć krwawe i nierycerskie, „zwycięstwa” podnosiły morale niezaprawionych w boju oddziałów. Poza tym, jeśli pierwsza zbrodnia - w Parośli (9 lutego 1943 r.), gdzie zmasakrowano nawet 170 Polaków - poszła im tak gładko, to liczyli, że następne będą takim samym „spacerkiem”. I na ogół tak było.
Koniec końców prawdopodobnie wiosną 1943 r., choć nie mamy dokładnych dokumentów, Klaczkiwski, z własnej inicjatywy, podjął decyzję o rozpoczęciu antypolskiej akcji. Pierwsze masakry przeprowadzone przez UPA z pomocą ukraińskiego chłopstwa w Wielkanoc 1943 r. były dopiero wstępem do zagłady polskich wiosek Wołynia, takich jak Gaj, w następnych miesiącach. Ostatecznie w regionie z rąk UPA zginęło, według różnych szacunków, od 40 do 60 tys. Polaków.
W październiku 1943 r. na wizytację „oczyszczonych” przez „Kłyma Sawura” terenów przybył z Galicji głównodowodzący UPA Roman Szuchewycz. Był zachwycony wołyńskimi powstańczymi republikami, gdzie funkcjonowały ukraińska administracja cywilna, szkoły i spółdzielnie rolnicze. Nigdzie nie było widać Polaków ani niemieckich żandarmów. Uznawszy taktykę Klaczkiwskiego za słuszną, postanowił przenieść ją do Galicji Wschodniej. Ataki na tamtejsze skupiska Polaków rozpoczęły się w styczniu 1944 r. i trwały kilka miesięcy. W rezultacie zginęło dalsze 30-40 tys. naszych rodaków.
Mordercy dzielą zza grobu
Zbrodniarze odpowiedzialni za rzeź nawet 100 tys. Polaków na Wołyniu i w Galicji Wschodniej - Roman Szuchewycz, Dmytro Klaczkiwski i Stepan Bandera - są dziś bohaterami niepodległej Ukrainy. Ich imionami nazywane są ulice, place. Stawia się im pomniki i nadaje pośmiertne honorowe obywatelstwa. Strona ukraińska - politycy, a także naukowcy - nazbyt często pozwala sobie na relatywizację bądź też usprawiedliwianie działań UPA wobec Polaków. Dopóki ten stan rzeczy się nie zmieni, historia nadal będzie mocno dzielić oba narody.
Bibiliografia:
- G. Motyka, „Od rzezi wołyńskiej do akcji »Wisła«”,
- G. Motyka, „Cień Kłyma Sawura”,
- „E. i W. Siemaszko, Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945”.