Oficer Wehrmachtu Tobias Frinke nerwowo palił papierosa za papierosem - patrząc, jak podlegli mu żołnierze wynoszą powoli ciężkie skrzynie z budynku przy Adalbert Strasse (obecna ulica Św. Wojciecha) w Opolu. - Szybciej, nie lenić się - krzyknął, gdy zobaczył, że jeden z żołnierzy zamierza oprzeć się o ścianę, po włożeniu skrzyni do wojskowego opla.
Był mroźny początek stycznia 1945 roku, a Frinke marzył, aby jak najszybciej wyjechać z miasta i pojechać na Zachód. Rozkazy były jednak nieubłagane. Najpierw załadować najcenniejsze eksponaty z miejskiego muzeum, a dopiero potem wyjechać z nimi do Niemiec. Niewykluczone, że w skrzyniach były niezwykle cenne i piękne puchary, po których dziś pozostało ledwie kilkanaście fotografii.
Opuszczone muzeum
Nie wiadomo, czy dokładnie tak wyglądały ostatnie chwile pucharów w mieście, ale to jest bardzo prawdopodobne. Trudno bowiem uwierzyć, aby Niemcy pozwob je przechwycić Rosjanom, którzy w styczniu 1945 roku zdobyli prawobrzeżną część niemieckiego Oppeln.
W obecnym muzeum zachował się zaledwie ułamek zbiorów, ja¬kie można było w nim oglądać jeszcze w latach 40.
- Los pucharów to nadal zagadka - przyznaje Urszula Zajączkowska, dyrektor Muzeum Śląska Opolskiego. - Mogli wywieźć je Niemcy, mogli też zagrabić Rosjanie, ale niewykluczone jest także, że wpadły w ręce szabrowników, jacy do miasta ściągnęli jeszcze zimą 1945 roku. Jedno jest pewne: nie wiemy, co się z nimi stało, a w takim razie wciąż nie można wykluczać, że znajdują się w jakiejś prywatnej kolekcji lub w magazynie któregoś z niemieckich muzeów.
Puchary - zwane też wilkomami (z niem. wilkomen - witamy) - były reprezentacyjnymi naczyniami, które fundowały cechy rzemieślnicze, aby z jednej strony pochwalić się zamożnością, a z drugiej wypełnić stary obyczaj i witać nimi gości lub też pić zdrowie nowo przyjętego członka na wyprawianej przez niego biesiadzie.
Srebrne lub cynowe puchary, a czasem też pozłacane, obwieszano plakietkami z imieniem i nazwiskiem, datą lub krótkim napisem fundacyjnym. Zdarzało się, że były podarkami od cechu lub też trzeba je było wykonać za karę, gdy jakiś rzemieślnik naruszył zasady swojej organizacji.
- Cechy były stowarzyszeniami rze-mieślniczymi powołanymi do życia nie tylko jako organizacje umożliwiające przy¬jemne spędzanie czasu, ale przede wszyst¬kim pilnujące interesów członków i stojące na straży dobrej jakości wyrobów, jakie wykonywali rzemieślnicy - opowiada Urszula Zajączkowska.
- Skupiały rzemieślników zajmujących się daną dziedziną, np. szewców czy rzeźników. Warunkiem przynależności do cechu i posiadania prawa wykonywania danego zawodu było ukończenie nauki pod kierunkiem mistrza. Trwała ona po kilka lat i kończyła się uroczyście obchodzonym przyjęciem do grona czeladników.
Dopiero potem młodzieniec mógł wyruszyć na praktyki do innych miast, a po powrocie pracować w swoim zawodzie. Czasem okazywało się jednak, że łatwiej było założyć warsztat w mieście, gdzie cechy nie były silne, a i konkurencja była mniejsza. Dlatego wielu czeladników nigdy do Opola nie wracało.
Mogło być ich kilkadziesiąt
W XIX wieku cechy zupełnie straciły na znaczeniu, pozostały po nich izby rzemieślnicze, gdzie w widocznym miejscu bardzo często eksponowano m.in. puchary cechowe.
Choć w muzeum zachowało się zaledwie kilkanaście fotografii wilkomów, to na pewno było ich znacznie więcej. Być może nawet kilkadziesiąt! - W samym Opolu było kilkanaście cechów, działały latami, więc i pucharów mogło powstać naprawdę sporo - przyznaje Urszula Zajączkowska.
Tym bardziej aż dziw bierze, że niejednokrotnie kunsztownie zdobionych naczyń, które czasem były również pozłacane, nie ma prawie wcale w zbiorach muzeum.
- Mamy tylko wilkom z Małopolski oraz puchar opolskiego cechu rzeźników, ale wykonany już w XX wieku - opowiada dyrektor Muzeum Śląska Opolskiego. - Tych naczyń do cacek, jakie widać na zdjęciach, nawet nie ma co porównywać. Gdybym miała informacje o którymś z pucharów, to stanęłabym na głowie, aby choć jeden
pozyskać do naszych zbiorów. Wobec braku takich pamiątek nawet jeden byłby dla nas cenny.
Zachowane fotografie - wykonane przed 1945 rokiem - to dowód, że puchary były kiedyś na stanie przedwojennego muzeum. Na podstawie zdjęć i napisów na pucharach możliwe jest żądanie zwrotu zabytków, gdyby któryś pojawił się np. na jakiejś antykwarycznej giełdzie.
Jeden opolski wilkom mógłby kosztować nawet kilkanaście tysięcy złotych. - Niestety do tej pory po żadnym z pucharów nie ma nawet śladu - przyznaje Urszula Zajączkowska. To, że do tej pory nie wypłynęły, nie znaczy, że nigdy do tego nie dojdzie. Kilka lat temu udało mi się pozyskać np. srebrną zawieszkę cechową z 1636 roku, której fundatorem był czeladnik piernikarski z okazji osiągnięcia tytułu mistrza.
Czas sprawdzić Czechy
O tym, że warto mieć nadzieję i szukać zaginionych zabytków dosłownie wszędzie, pokazuje przykład XIV-wiecznej rzeźby Madonny z Dzieciątkiem na tronie z Nysy, która do początku tego roku uważana była powszechnie za zaginioną.
Średniowieczna Madonna stała w kościele gimnazjalnym obok nyskiego "Carolinum" do 12 marca 1945 roku. Na kilka dni przed nadejściem Rosjan wywieziono ją wraz z innymi skarbami i wyposażeniem kościoła do Jawornika, po czeskiej stronie granicy.
Po wojnie większość zabytków została odnaleziona i przywieziona do Polski, a następnie umieszczona na zamku w Pszczynie. Madonna jednak do Polski nie wróciła i od wielu lat nikt już jej nie szukał. Okazało się jednak, że do tej pory leżała w magazynie muzealnym w Ołomuńcu i nadal by tam tkwiła, gdyby nie czescy muzealnicy.
Zainteresowała ich rzeźba niewciągnięta przez lata do katalogu i figurująca jako depozyt. Dlatego niebawem - po załatwieniu wielu formalności - Madonna powinna wrócić do Nysy. Kto wie, może warto sprawdzić czeskie magazyny muzealne.
Artur Janowski
NOWA TRYBUNA OPOLSKA