Na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że nikt nie był w stanie zagrozić Władysławowi Gomułce. Uchodził za człowieka o silnej osobowości i charyzmie, nie złamało go ani więzienie z czasów II RP, ani stalinowskie. W końcu udało mu się przejąć władzę w PZPR, co wcale nie przysporzyło mu przyjaciół. Wręcz przeciwnie. Nie tylko w partii, ale też w społeczeństwie pojawili się tacy, którzy chcieli go wykończyć.
Akty terroru
„Władysław Gomułka chciał być dobrze poinformowany. Kosztowało go to wiele wysiłku i nerwów. Jednocześnie istniał taki system pracy, że I sekretarz Komitetu Centralnego mógł mieć i miał dostęp do wszystkich informacji, a ponadto dysponował możliwością rzetelnego sprawdzenia każdej z nich” - mówił w jednym z wywiadów Walery Namiotkiewicz, osobisty sekretarz Gomułki. W tym wypadku z pewnością chciał wiedzieć. Tym bardziej że w grę wchodził zamach na jego życie. I to już drugi w ciągu zaledwie kilku lat. Dlatego determinacja esbeków - dotąd nieskutecznych - nie powinna nikogo dziwić.
Naturalnie, za czasów PRL nikt nie zamierzał się chwalić aktami terroryzmu, zwłaszcza wymierzonymi w ścisłe kierownictwo PZPR. „Sprawy zamachów na Bieruta i Gomułkę są już daleką historią. Nie bałbym się tego ujawniać” - jeszcze w latach 80. twierdził Stanisław Ciosek, działacz partyjny i dyplomata, w rozmowie z szefem komunistycznego MSW Czesławem Kiszczakiem. Nawet w świetle dokumentów, które w atmosferze medialnej sensacji wypadły ze słynnej szafy tego ostatniego, wciąż niewiele wiemy o zamachach organizowanych w mrocznych czasach komunistycznej Polski.
Piętno na psychice
„Czułem szczególny uraz do organów Milicji Obywatelskiej za niehumanitarne postępowanie w stosunku do mnie” - tłumaczył się komunistycznym śledczym Stanisław Jaros, wspominając aresztowanie z 1948 r., ciężkie pobicie i wyrok za działalność w organizacji antykomunistycznej. Przyznał też, że podkładając bomby, wcale nie zamierzał nikogo zabić. „Chodziło o pewną demonstrację, o rozgłos za granicą, aby wykazać, że istnieje w Polsce podziemie, siła dążąca do zmiany ustroju” - odnotowano w aktach procesowych. Tłumaczenia na niewiele się zdały. Domorosły elektryk i złota rączka zawisł na stryczku 5 stycznia 1963 r. Jego dwóch kumpli wylądowało za kratkami. Jeden dostał pięć lat odsiadki, drugi sześć.
W toku śledztwa okazało się, że Jaros zajmował się dywersją już w czasie szalejącego stalinizmu. Zaczynał jako 16-latek. Próbował ukraść sto nabojów oraz części do broni palnej, co - jak sam wskazywał - odcisnęło potem wielkie piętno na jego psychice. „Po trzech latach wysadził w powietrze skrzynkę połączeń telefonicznych i semaforowych w Dąbrowie Górniczej. Potem amonitem ukradzionym z kopalni, w której pracował, zniszczył słup wysokiego napięcia w sosnowieckiej Hucie im. Buczka i koparkę w kopalni Kazimierz. W śledztwie miał się też przyznać do wysadzenia w marcu 1953 r. transformatora w kopalni Stalin” - wynika z dokumentów krakowskiego oddziału IPN.
Chruszczow także?
Mężczyzna był samoukiem, który - choć nie ukończył żadnej szkoły - sztuki konstruowania bomb wyuczył się w wojsku. De facto to służba przerwała jego młodzieńczą karierę zamachowca.
W każdym razie był na tyle zdolny, że proponowano mu przyjęcie do Wojskowej Akademii Technicznej oraz uhonorowano odznaką „Wzorowy Żołnierz”. Kariera w armii nie interesowała jednak Jarosa. Zdecydował się na pracę elektryka. Świadczył swoje usługi ludności Zagórza.
Jak charakteryzował go komunistyczny prokurator? „Stanisław Jaros był pomysłodawcą, organizatorem i inspiratorem wszystkich czynów sabotażowych. Nie poprzestał jednak na tym. Jaros przeszedł do działalności jeszcze bardziej groźnej i szkodliwej. Do zamachów” - dowodził.
Dlaczego śledczy byli tak zdeterminowani? Z pewnością chodziło o zagrożenie dla życia Władysława Gomułki. Ale nie tylko. Bo w połowie lipca 1959 r., przy okazji obchodów 15-lecia PRL, o mały włos do piachu nie trafiliby także Edward Gierek i sam Nikita Chruszczow! Podobno bezpośrednią inspiracją dla zamachowca była lektura książki „Ostatni zamach na Hitlera”.
W każdym razie Stanisław Jaros spóźnił się z detonacją o jakieś kilkadziesiąt sekund - obawiał się, że odłamki poranią niewinnych gapiów. Samochody ruszały akurat spod komendy Milicji Obywatelskiej w Zagórzu, gdy ładunek eksplodował w konarach pobliskiej lipy. Chruszczow doskonale słyszał huk wybuchu, ale Gomułka próbował mu wmówić, że żadnego zamachu nie było. W mediach można również znaleźć informacje, że szef rosyjskich komunistów nie dowiedział się o niczym. Nie brzmi to jednak zbyt wiarygodnie.
Miejsce? Zagórz
Jedno jest pewne: bezpieka nie była wstanie ustalić tożsamości zamachowca. W pole wywiódł ją zegarek znaleziony na miejscu wybuchu, który miał świadczyć o zdalnym odpaleniu ładunku. Nieprofesjonalne zabezpieczenie miejsca zdarzenia i fałszywe tropy spowodowały, że śledztwo spaliło na panewce. Żeby agenci mogli się wykazać, musieli poczekać do 3 grudnia 1961 r. Chociaż od czasu pierwszej próby pozbawienia życia komunistycznej wierchuszki służby doskonale zdawały sobie sprawę, że konstruktora bomby nie udało się ująć, to nikt nie podejrzewał podjęcia drugiej próby.
Nie zapomniano jednak o niezbędnych środkach bezpieczeństwa, o które osobiście zadbał płk Franciszek Szlachcic, ówczesny komendant wojewódzki MO w Katowicach. Warto dodać, że na przyjazd Gomułki do Zagórza miał naciskać Edward Gierek, który był wówczas miejscowym szefem komunistów. „Władysław Gomułka nie jest podszyty strachem i ja się też nie boję” - miał butnie powiedzieć Gierek.
Tuż przed tą pamiętną Barbórką mieszkańcy Zagórza mieli powody do radości. Dzięki wizycie I sekretarza KC PZPR w ich miasteczku naprawiono w końcu zepsute, przydrożne lampy, pomalowano okoliczne płoty i załatano dziury w ul. Krakowskiej. Zapewne mało kto się spodziewał, że w pamięć zapadnie im coś jeszcze. Szlachcic, kierujący się względami bezpieczeństwa, zdecydował, żeby do miasta pojechały trzy identyczne kolumny aut.
Z punktu widzenia bezpieki był to doskonały pomysł. „Gdy kawalkada zrównała się z posesją nr 47 przy ulicy Krakowskiej, wybuchła mina ukryta we wkopanym w ziemię przydrożnym słupku. Posypały się odłamki, ale obeszło się bez ofiar śmiertelnych. Było jednak dwoje rannych trzynastoletnia Lidia Krętuś, która przyglądała się z okna budynku przejazdowi samochodów, oraz przechodzący ulicą górnik Jan Bryl. Uszkodzony został też jeden z pojazdów. W samochodowej kolumnie nie było Gomułki ani jego świty, ponieważ I sekretarz nadal przebywał w tym czasie w kopalni i dekorował jej budowniczych.
220 konfidentów
Bomba wybuchła zupełnie niedaleko miejsca, gdzie eksplodowała przed laty. Podobno Gomułka był wściekły, a kariera Szlachcica zawisła na włosku. Sytuacja wymagała więc podjęcia niezbędnych kroków. Na nogi postawiono całą katowicką bezpiekę. Sprawę wybuchu miała rozwikłać grupa operacyjna o kryptonimie „Antena”. Jeszcze tego samego dnia znaleziono kilkadziesiąt odłamków, kawałki ceramiki, przewody prowadzące od miny do napowietrznej linii sieci energetycznej, fragmenty zapalnika, kawałki drewna, betonu i papieru, które wydobyto z leja. Dowodów było nieporównywalnie więcej niż w 1959 r.
Śledczy korzystali z usług ok. 220 konfidentów. Po dziesięciu dniach prowadzenia sprawy Grupa Operacyjna zdobyła osiemdziesiąt sześć informacji, głównie agenturalnych, które rokowały jakieś nadzieje na zdemaskowanie zamachowca, toteż aktywnie je pogłębiano. Ponadto w Zagórzu i okolicy wytypowano 436 osób dysponujących wiedzą niezbędną do skonstruowania bomby i poddano je inwigilacji.
Dokładnie 17 grudnia poszukiwania zawężono do grona 71 osób. Agenci szukali charakterystycznych szczypiec, którymi miał zostać przecięty przewód służący do detonacji ładunku. Na ślady sprawcy mogły także wskazywać resztki brudu lub zabrudzona miednica - w tym wypadku chodziło o chałupniczą konstrukcję betonowego słupka, w którym umieszczono ładunek wybuchowy. „Wiedziałem, że jeśli znajdziemy obcążki, którymi przecięto ten drut, to złapiemy też sprawcę” - wspominał później Szlachcic.
Rewizja w domach zagórzan przyniosła pożądane skutki. Do laboratorium trafiły odciski blisko 200 narzędzi, m.in. kombinerek i kleszczy. W toku działań operacyjnych Wacław Sandecki, jeden z zatrzymanych, wskazał na Stanisława Jarosa.
Bez prawa łaski
Mężczyzna trafił do aresztu 28 grudnia 1961 r. W jego mieszkaniu zarekwirowano narzędzia elektrotechniczne i resztki zaprawy cementowej. Elektryk załamał się kilka dni później, a o swojej działalności opowiedział zakamuflowanemu konfidentowi SB, który siedział razem z nim w jednej celi.
Z audycji „Archiwum PRL”, emitowanej na antenie Polskiego Radia, można się dowiedzieć, że próbował nawet uciec. Do incydentu doszło 19 lutego 1962 r. To wtedy Jaros zbiegł z celi podczas przesłuchania i wybiegł na podwórze, ale złapali go strażnicy więzienni. Później mógł już tylko czekać na utajnioną rozprawę sądową w Katowicach. Wraz z Jarosem skazano Józefa Lotko oraz Wacława Sandeckiego - kolegów elektryka, którzy współdziałali z nim na początku lat 50. Wyrok skazujący tych dwóch ostatnich na areszt, a Jarosa na śmierć wydano 25 maja 1962 r.
Elektryk z Zagórza już dawno nie żył, gdy władze świętowały z okazji 27. rocznicy powołania milicji. Na 7 października 1971 r. zaplanowano uhonorowanie funkcjonariuszy organów bezpieczeństwa państwa, którzy wzięli udział w tłumieniu słynnych strajków na Wybrzeżu. Na medal oczekiwał m.in. ppłk Julian Urantówka, który - pełniąc obowiązki komendanta wojewódzkiego MO w Szczecinie - kazał strzelać do robotników. Na wynagradzanie morderców w auli Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Opolu nie mogło się zgodzić dwóch pracowników uczelni - bracia Jerzy i Ryszard Kowalczykowie. Starszy,
Ryszard, był uczelnianym fizykiem, młodszy - pracownikiem technicznym. Jeden skonstruował i rozmieścił ładunki, drugi dokonał obliczeń niezbędnych do detonacji. Motywacja? Pochodzili z rodziny nastawionej antykomunistycznie, a ich krewni zginęli zamordowani w ubeckich katowniach przy ul. Rakowieckiej w Warszawie.
Święto milicji i SB
Do wybuchu w WSP doszło 6 października, 40 minut po północy. Wszystko dzięki trotylowi odpalonemu za pomocą przewodów elektrycznych. Materiały wybuchowe uzyskano z poniemieckich i posowieckich niewypałów zwożonych przez jednego z braci z rodzinnego Rząśnika. Bombę podłożono w kanale centralnego ogrzewania w korytarzu pod aulą. „Eksplozja zdewastowała aulę, rozsadziła podłogę, wysadziła dach i oczywiście zniszczyła wnętrze. Na zewnątrz unieruchomiła stację transformatorową, toteż w najbliższej okolicy zapanowała ciemność” - czytamy w książce Jacka Wengera „Bez świadków obrony. Historia Jerzego i Ryszarda Kowalczyków”.
Teren eksplozji został błyskawicznie zabezpieczony przez milicję, a akcja zyskała kryptonim „Mrowisko”. Po przesłuchaniu blisko sześciuset osób podejrzenia szybko padły na braci Kowalczyków. Panowie wpadli przez podsłuch telefoniczny. „Ich rozmowy bezwiedne, bez świadomości, że są podsłuchiwani, doprowadziły do zguby. Okazały się one później dowodem koronnym” - napisał Wenger.
„W nocy z 5 na 6 października 1971 r., w przeddzień akademii z okazji święta milicji, wysadziłem to miejsce w powietrze. Zarzucano mi potem podczas procesu, że chciałem z ludźmi i tak dalej. Gdybym chciał, tobym tak zrobił, ale nie chciałem i nie zrobiłem tak. Decyzja należała tylko i wyłącznie do mnie” - wspominał w 2001 r. Jerzy Kowalczyk, który 8 września 1972 r. usłyszał wyrok śmierci. Ryszard Kowalczyk miał z kolei odsiedzieć aż ćwierć wieku!
Wyrok nie przeszedł bez echa. Zrobiło się o nim głośno nawet w zachodnich mediach. W rezultacie, w styczniu 1973 r., dzięki prawu łaski karę Jerzego Kowalczyka zamieniono na 25 lat pozbawienia wolności. Ryszard zaś siedział w więzieniu do roku 1983, jego brat opuścił zakład karny dwa lata później.