Krwawa niedziela na Wołyniu – 11 lipca 1943 roku, punkt kulminacyjny ludobójstwa wołyńskiego, akcja masowej eksterminacji polskiej ludności cywilnej na Wołyniu przez Organizację Ukraińskich Nacjonalistów Stepana Bandery (OUN-B), Ukraińską Powstańczą Armię (UPA) oraz ukraińską ludność cywilną. Tego dnia zaatakowano w 99 miejscowościach, głównie w powiatach włodzimierskim i horochowskim. W następnych dniach masakry były kontynuowane*.
W archiwum "Dziennika Polskiego" znajduje się tekst Jalu Kurka z 7 lipca 1947 r. Jest to reportaż z wizyty w barakach Państwowego Urzędu Repatriacyjnego w Krakowie przy ul. Prądnickiej 54 (okolice dzisiejszego Szpitala im. Gabriela Narutowicza).
Jalu Kurek opisał sytuacje, w jakiej ponad dwa lata po zakończeniu II Wojny Światowej znaleźli się uciekinierzy i przesiedleni z Wołynia i Małopolski Zachodniej. Lektura jest bardzo ciekawa, widać po tekście, że jest pisany ręką młodego poety.
Warto przy tym zauważyć, że tekst nie jest wolny od propagandy antyzachodniej, właściwej dla okresu w którym powstał. Prawdopodobnie również z tego powodu Autor błędnie wskazuje członków SS Galizien - Hałyczyna jako jedynych odpowiedzialnych za ludobójstwo. Bo choć istotnie członkowie tej formacji brali udział w mordach choćby w Hucie Pieniackiej, gdzie ofiarami padło ok. 850 osób, to nie wspomina się w tekście ani o OUN, ani o UPA.
Nie jest to jednak najważniejszą częścią tekstu. Jest to bowiem unikatowe świadectwo losów ludzi, którzy trafiając do rzekomo wolnej Polski zostali pozostawieni sami sobie i wegetowali w koszmarnych warunkach. Dla mnie, jako urodzonego w Narutowiczu i mieszkającego większość życia tuż obok jest to szczególnie ciekawe, mam nadzieję, że dla krakowian i nie tylko także. Dalsze losy ludzi opisanych przez Kurka ludzi czekają na odkrycie.
Tekst odnalazłem przypadkiem podczas lektury "Dziennika Polskiego" do przypominającego stare wydania Gazety wątku "On this day" #OTD, który prowadzę na twitterze.
Jalu Kurek, "Dżem jest słodki (Czyli o repatriantach)".
Czytaliśmy niedawno w dziennikach wiadomość, iż Anglia przygarnęła pod swoje opiekuńcze skrzydła, ściągnięte z Włoch oddziały szowinistów ukraińskich z dywizji SS Galizien (Hałyczyna) ongiś wojujące w służbie niemieckiej. Stanęła żywo przed naszymi oczyma nie tak znów odległa tragedia Polaków z Wołynia i Małopolski Wschodniej podczas okupacji hitlerowskiej. Czy pamiętacie rodacy Wołyń 1943 roku zlany krwią Polaków rżniętych nożami przez fanatyczną dzicz ukraińskich nacjonalistów spod znaku SS dywizji Hałyczyna? Morderców i podpalaczy mienia polskiego przytulono obecnie w Wielkiej Brytanii.
A ich ofiary? Znalazły się właśnie pośród nas. Rozmawiałem z nimi. To repatrianci. Albowiem w związku z tą krwawą reminiscencją odwiedziłem ochotniczo baraki repatrianckie PUR-u na Prądniku, (ul. Prądnicka 54). Gnieździ się tam około trzystu osób w warunkach ostatecznej biedoty. Są to przesiedleńcy ze Wschodu. Przeważnie ludzie starzy, niezdolni do wyjazdu na zachód, niektórzy z nich siedzą tu już z górą rok.
W skwarnym słońcu przedpołudnia baraki uflagowane suszącą się bielizną. Wchodzę do pierwszego z brzegu baraku, opieram rower o ścianę, zaczynamy rozmawiać. Wolno przekonywają się do mówienia, z ust płynie im mowa kresowa i śpiewna.
Zasadą Państwowego Urzędu Repatriacyjnego jest: przygarnąć w barakach jako w punkcie rozdzielczym ludność repatriancką i rozładować ją, tzn. rozprowadzić w terenie.
Termin, do którego mogą się zatrzymywać przyjezdni w blokach ustalono na dni czternaście i do tego czasu otrzymują lokatorzy także i zaprowiantowanie. Ale życie jest życiem i rozwala litery martwej instrukcji. Stąd też PUR zmuszony jest trzymać niektórych ludzi już ponad rok; nie posiada bowiem nawet egzekutywy - jak mnie informują panowie z tej szacownej instytucji - aby zmusić opornych do objęcia pracy, względnie do opuszczenia baraków. Trzeba jednak wyjaśnić, iż mieszkańcy baraków prądnickich są już mniej więcej przebrani (poza drobnymi wyjątkami), tak że nie można prawie liczyć na ich wyjazd na zachód.
Zresztą repatriacja oznacza powrót do ojczyzny, a niekoniecznie na ziemie zachodnie. Oczywiście względy naturalnie (dużo miejsca na zachodzie, przepełnienie w reszcie kraju) oraz racja stanu wymagają właśnie zasiedlenia kresów zachodnich - ale ci ludzie już nie mogą pracować w sensie produktywnym; to osoby starsze lub schorowane, które tu kończą wegetację.
Widok obszernych koszarowych sal z rzędami prymitywnych drewnianych prycz (jedna nad drugą) przypomina obozy czy więzienie. Nie można się opędzić przykremu nawrotowi wizji, jeśli się zwiedzało niedawno bloki Brzezinek pod Oświęcimiem. Tam były podobne prycze, tylko że tu jest jeszcze ciemniej. Nic dziwnego, wszak te baraki, które teraz oglądam, wystawili Niemcy podczas wojny dla przetrzymywania w nich ludności polskiej z łapanek, przeznaczonej na wyjazd do robót przymusowych do Rzeszy.
Na pryczach wiaderka, kocyk podarty, kawałek zagłówka, chleb czarny napoczęty, dwa garnki i łyżka - całe gospodarstwo. Ale w tym kącie mieszka jakaś kobieta, widać to po schludności urządzenia: koc jest równo ułożony, na ścianie wisi obraz Matki Boskiej, a o dziwo - na niezgrabnym krzywym stoliku stoi słoik szklany z pękiem bławatków (narwanych obok w życie; baraki wychodzą na pola). To jest wzruszające w tym krajobrazie nędzy, ta myśl, że życie można ozdobić kwiatem, okrasić uśmiechem, nadać mu jakieś piękno, nawet w tym przygnębiającym zespole.
W niektórych barakach urządzono przepierzenia, tu już jest schludniej. Mieszkają tu pracownicy baraków. Ładnie, choć skromnie przedstawia się w blokach opieka nad dzieckiem. Osobna kuchnia, przedszkole, świetlica. Jest i opieka lekarska, oczywiście całkiem powierzchowna (izba chorych). Ogólne wrażenie jednak, jakie się wynosi z baraków - jest zgoła ponure.
Należałoby pomyśleć - i to jak najszybciej - nad podniesieniem standardu mieszkaniowego tych biedaków. Jak można systemem koszarowym gnieździć obok siebie na dole i na górze starych i młodych, kobiety i mężczyzn, męża z żoną, podrastające dzieci, obojga płci - ludzi właściwie sobie obcych, żyjących własnym życiem, których tylko nędza łączy? Koniecznie należy z sal ogólnych (pozostałość po epoce łapanek) stworzyć system przepierzeń choćby małe pokoiki i przeznaczyć je dla poszczególnych lokatorów i ich rodzin. Zapewnić im intymność i dumę własnego mieszkania, możność jego zamknięcia, zapobieżenia kradzieży (choć co tam może ta biedota wzajemnie sobie kraść). Trzeba by utrzymać jakiś prymitywny standard cywilizacyjny w barakach. Jak będzie tam w zimie już teraz należy o tym pomyśleć.
Zagadnienie pracy. To jest najważniejsze. Ludzie z baraków chcieliby pracować (tylko niektórzy z nich zdołali znaleźć pracę). - Jestem kwalifikowaną kierowniczką przedszkola mówi jedna z kobiet. - Mam dziecko, oferowano mi pracę w przedszkolu fabrycznym pod Opolem. Pensja miesięczna 1200 zł. No jak wyżyć z dzieckiem za 1200 zł miesięcznie? Umiem szyć, wycinać kwiaty sztuczne, malować i robić zabawki, chciałabym mieć maszynę do szycia, pracowałabym chętnie spłaciłabym ją po paru miesiącach.
I jako rezultat tej wizyty w barakach repatrianckich rzucam myśl, która łączy piękne z pożytecznym. Ci ludzie nie chcą obciążać budżetów społecznych, chcą pracować i mogą pracować w ramach swoich możliwości. Kiedy idą w miasto, ubrani nędznie, oferując szycie lub pranie, mieszkańcy odnoszą się do nich pogardliwie. Jedna z kobiet mówi mi, iż ciśnięto jej w twarz słowo: hołota. Ale hołotą właśnie są szabrownicy, co się obłowili na zachodzie, a to jest autentyczne ubóstwo, które pragnie przydać się jeszcze społeczeństwu.
Są wśród tej gromady repatrianckiej szewcy cieśle, rzemieślnicy, techniczni, krawcowe, praczki; pozbawieni narzędzi i warsztatu. Należy im podać rękę, przyjść z pomocą. Niech czynniki powołane (nie wiem kto, to ale ktoś może weźmie to sobie do serca), pomogą stworzyć w barakach jakiś bazar pracy czy warsztat pracy wspólnej, zbiorowej, chałupniczej. Wystarać się o parę maszyn do szycia, ruszyć z miejsca ruszyć z miejsca tę placówkę, jakże pożyteczną! Ludzie z miasta będą z niej korzystali, wiedząc, że poza tym jeszcze popierają akcję społeczną o humanitarnym zasięgu. Dziś, gdy ktoś pójdzie z naprawką koszuli albo z drobną reparacją trzewika, wraca z niczym, bo nikt tej roboty nie przyjmie. W sklepach czy warsztatach są hrabiowie, którym się nie chce bawić drobiazgiem za, który można wziąć 40 czy 60 złotych, oni chcą zarabiać setki. Spod pryczy zasłanej strzępkami łachów wychodzi na środek sali nieśmiało kura uwiązana sznurkiem za nogę - symbol tych nieszczęśliwych ludzi siedzących na tobołkach swojej byłej świetności. Przyjechali do nas na nowe życie, ale niektórzy z nich nie zaczną już nowego; będą dożywali stare. Instytucje społeczne i charytatywne powinny załatwić tę małą sprawę, która może ulżyć doli polskiego repatrianta.
A teraz pisze się o wszystkich repatriantach. To krew z naszej krwi, kość z naszej kości. Ich sprawa jest sprawą sumienia i godności narodowej. Okażmy im serce. Jeszcze raz na tych łamach przypomina się społeczeństwu tych, którzy są naszymi braćmi, którzy mówią naszą mową, wyznają naszą wiarę, którzy porzucili ziemię, niebo, pola, domy, rzeczy, wszystko, co ongiś stanowiło ich własność, aby się przenieść na miejsce nowe.
Niektórzy może zgubili sens życia w tej przeprowadzce. I cóż, przywieźli tu pod drewniany dach baraku? Tobołek, a w nim głupstwo jakiś drobiazg, czyli nic. I co z tego mają po roku pobytu w baraku? Ten sam tobołek i może jeszcze kurę wiązaną na sznurku pod pryczą. Gdyby nie to, że noszą w sercu szaloną tęsknotę za domem własnym, za kontem im przynależnym. Dlaczego mają gnić na pryczach parterowych i piętrowych w tej wielkiej przygnębiającej sali, kiedy można im stworzyć namiastkę cywilizowanego mieszkania? Kiedy można im umożliwić pracę z pożytkiem dla ogółu. Tylko trzeba chcieć im pomóc. To wołanie o równość, o demokrację, o respektowanie praw człowieka, który przyjechał do ojczyzny po to, aby dla niej żył i pracował.
Krakowianie, pamiętajcie o repatriantach w barakach prądnickich. I o wszystkich schroniskach prowadzonych przez akcję społeczną na terenie naszego miasta. Czy jest piękniejszy i wznioślejszy czyn nad złagodzenie nędzy? Głową muru nie przebijesz, sercem PUR-u nie przebijesz, ale naród nasz ma dobre serce.
Staruszki patrzą, wystygłymi oczami w skwarne słońce lipca, susząc na dworze podartą bieliznę. Tak opalają się za darmo. Ale już za chleb ciemny, który jedzą, trzeba zapłacić paskową cenę. Skąd wziąć pieniądze? Staruszki spoglądają w słońce lipcowe, które zachodzi po ósmej godzinie za Kopcem Kościuszki omdlałe i zmęczone po usilnej pracy. Czy to ma być ich ziemia obiecana, do której przyjechali ze Wschodu? Która codziennie po ósmej wieczorem gaśnie im przed oczyma i osuwa się w mrok?
A co robią teraz mordercy z SS-Division Galizien? Których przytuliły opiekuńcze, humanitarne skrzydła Anglii? Idą pewnie na pokaz filmowy zwartym szykiem. Później na basen kąpielowy. A po kąpieli kolacja, a na kolację – dżem. Tym za krew przelaną i mienie spalone - ciemny chleb w barakach. Tamtym za mordy i ogień – dżem. Nędza jest gorzka. Dżem jest słodki.
źr.: "Dziennik Polski", 7 lipca 1947 r. nr 182 (866) str. 3-4.
*wikipedia
A o aktualnych kontrowersjach wokół parku Jalu Kurka piszemy tutaj: