Na lotnisku w Nadarzycach za sterami samolotu Bies siada major Ryszard Obacz, szef wydziału pilotowania Instytutu Naukowo-Badawczego Wojsk Lotniczych. Ma testować lądowanie na wąskiej autostradzie koło Szczecina. Ale wyląduje w Berlinie Zachodnim.
Samolot szkoleniowo--treningowy TS-8 Bies to nowa polska konstrukcja z polskim silnikiem. Już cieszy się uznaniem pilotów. Ma dobre osiągi, świetnie sprawuje się podczas akrobacji. Kabina Biesa jest obszerna i wygodna, choć bardzo głośna. W 1957 r. Bies pobił trzy międzynarodowe rekordy w swojej klasie. Pokazano go na paryskim Salonie Lotniczym.
W 1963 roku trzy Biesy trafiły do 30. Pułku Lotnictwa Myśliwsko-Szturmowego. Na poligonie w Nadarzycach major Ryszard Obacz testuje je w nietypowych sytuacjach. Wojsko chce wiedzieć, czy Bies da radę wylądować na drodze. Wybiera dość wąską poniemiecką autostradę pod Goleniowem koło Szczecina. Na czas próby autostrada jest zamknięta.
Major Obacz, instruktor i pilot doświadczalny, ma lecieć sam. Nikt nie wie, że w kabinie pod tablicą kontrolną ukrył dwóch synów (5 lat i 9 lat) oraz żonę.
Obacz jest doświadczonym pilotem. Wie, że jeśli wybierze prosty kurs na berlińskie lotnisko Tempelhof, może zostać zauważony przez rosyjskie i enerdowskie stacje radarowe. I mogą go zestrzelić. Major decyduje się lecieć na bardzo niskim pułapie 50 metrów, niemal nad wierzchołkami drzew.
Leci niezauważony. Z "Berlinki", gdzie ma wylądować, do niemieckiej granicy jest blisko. A stamtąd do Berlina zaledwie sto kilometrów.
Kłopoty zaczynają się nad płytą berlińskiego lotniska. Pasy startowe są zajęte, a na poboczu pasą się owce.
- Usiłowałem wylądować na drodze do kołowania, ale w ostatniej chwili zauważyłem pod sobą stado owiec - wspominał major ("Rozmowa ze zdrajcą", R. Kowal, Warszawa 1998 r.). - Odbiłem w górę i po raz drugi zatoczyłem koło nad Berlinem Wschodnim. Gdy po kilku minutach siadałem na drodze kołowania, żadnych zwierząt już nie było.
Szefostwo lotniska natychmiast wysyła tam samochód z napisem "Follow me". Siedzi w nim sygnalista kierujący ruchem samolotów na ziemi. Bies kołuje na wskazane miejsce. Tam czeka już amerykański komendant lotniska w towarzystwie rezydenta CIA. Major Obacz jest tak szczęśliwy, że serdecznie ściska Amerykanów.
Zanim CIA przesłucha Polaka, organizuje krótką konferencję prasową. Informacja o ucieczce z Polski wojskowego pilota z rodziną idzie w świat. Niedługo potem nadchodzą rozkazy przemycenia czworga Obaczów do Frankfurtu nad Menem. Major zakłada mundur amerykańskiego żołnierza i wraz z rodziną jedzie do bazy USA. Tam przesłuchują go przedstawiciele wywiadu amerykańskiego, brytyjskiego, francuskiego, zachodnioniemieckiego i izraelskiego.
Przez pół roku Obaczowie mieszkają w willi dla uciekinierów. Major jest często przesłuchiwany. Ma organizowane płatne spotkania z berlińczykami, podczas których opowiada o Polsce i reżimie komunistycznym. Zarobione w ten sposób pieniądze przydadzą się na urządzenie domu w USA, gdzie Obaczów zabrano w styczniu 1964 r. Pod nowym nazwiskiem (Lott) lecą tam kanadyjskim transportowcem.
W USA krótko mieszkają na farmie w stanie Maryland (130 km od Waszyngtonu), pod opieką amerykańskiego małżeństwa, prawdopodobnie współpracowników CIA. Później przenoszą ich do hotelu w waszyngtońskiej dzielnicy Arlington, gdzie mieszka wielu uciekinierów z Europy Wschodniej. Tam wywiad USA uznaje, że Obaczowi i jego bliskim nic już nie grozi. Mogą kupić dom i mieszkać jak wolni ludzie.
Ale wolni nigdy nie będą. Ich listy są kontrolowane. Mogą rozmawiać tylko przez telefon kontaktowy. Jeśli chcą gdzieś pojechać, muszą mieć zgodę wywiadu.
- Zawsze czuli się pod obserwacją. Chyba nie cieszyli się pełnym zaufaniem - pisze Tadeusz Pióro.
Gdy po latach syn Obacza chce wstąpić do amerykańskiej szkoły wojskowej, dają mu ankietę z pytaniem o sympatie polityczne ojca. Syn pisze: "Ojciec był członkiem PZPR". Komisja odrzuca kandydaturę.
MAREK RUDNICKI, Głos Szczeciński