Niewiele pamięta z tego, co się w kinie działo. Siedzącej obok koleżance Czuprynównie zdołała tylko powiedzieć, że to jej zdjęcie.
- Wróciłam do domu zapłakana. Mamie mówię: - Ty nawet nie wiesz, co ja widziałam. Opowiedziałam, co zobaczyłam na niemieckiej kronice filmowej, ale nie uwierzyła. Twierdziła, że to niemożliwe - opowiada Krystyna Hoffmann, córka mjr. Edwarda Jana Kwitowskiego, zamordowanego w Katyniu wiosną 1940 r., mieszkanka Bydgoszczy.
Rok 1943. Wiosną Niemcy odkrywają w Katyniu masowe groby polskich oficerów. W tzw. gadzinówkach, które ukazują się w Generalnym Gubernatorstwie zaczynają się ukazywać listy ofiar. Na miejsce zbrodni popełnionej przez Sowietów Niemcy przywożą delegacje wielu państw, w tym Polaków, przedstawicieli Rady Głównej Opiekuńczej i PCK. Prowadzone w katyńskim lesie prace skrzętnie dokumentują - kręcą filmy, robią zdjęcia.
- Na listach, które wówczas były drukowane w prasie mama nie znalazła nazwiska ojca. Dlatego długo nie chciała wierzyć, że stało się coś strasznego - wspomina córka.
Jeszcze w 1943 r., w Berlinie, ukazał się urzędowy spis ekshumowanych ofiar. Pod numerem 1931 figuruje Kwiatkowski Edward, w randze kapitana, posiadacz Orderu Virtuti Militari.
- Zgadza się imię, stopień i to, że był odznaczony tym orderem. Tylko nazwisko przekręcili. Nie Kwiatkowski, tylko Kwitowski. Dziwny zbieg okoliczności, ale numer ewidencyjny jest taki, jak rok mojego urodzenia - głos pani Krystyna załamuje się.
Zofia i Edward z małą Krysią na spacerze
(fot. Archiwum rodzinne)
Edward Jan Kwitowski, syn Harasyma i Anieli z Jerszów urodził się 28 grudnia 1897 w Przemyślu. Gdy wybuchła I wojna światowa wstąpił na ochotnika do Legionów Polskich. W ciągu czterech lat walczył w różnych formacjach, był też internowany na Węgrzech, a następnie wcielony do armii austriackiej. W listopadzie 1918 r. wstąpił do Wojska Polskiego.
W 1919 r. w walce z Ukraińcami o Przemysł i Lwów zasłynął z męstwa i odwagi. Brał również udział w wojnie polsko-bolszewickiej, wykazując się wyjątkową "dzielnością i przytomnością umysłu". Podczas walk koło Rohatyna uratował swoją baterię, atakowaną przez Kozaków. Za ten czyn otrzymał w listopadzie 1920 r. Order Virtuti Militari V klasy.
Gdy nastał czas pokoju, Edward trafił do Inowrocławia, do 59. pułku piechoty. Wrócił też do szkoły, by uzupełnić przerwane wojną wykształcenie. Po ukończeniu szkoły średniej wstąpił do Oficerskiej Szkoły dla Podoficerów w Bydgoszczy, którą ukończył w 1928 r., w stopniu podporucznika. Zdolnego i ambitnego oficera skierowano do pułku manewrowego artylerii w Toruniu (na początku lat 30. został przekształcony w 31. pułk artylerii lekkiej).
- Jeszcze podczas służby w Inowrocławiu tato założył Klub Sportowy "Goplania", którego przez długi czas był kapitanem. Był wielkim entuzjastą lekkoatletyki. Sam uprawiał biegi. Startował w toruńskim maratonie, gdzie zajął pierwsze miejsce - wspomina pani Krystyna.
5 stycznia 1929 r. ppor. Edward Jan Kwitowski poślubił inowrocławiankę Zofię Klarę Drywę. Małżonkowie doczekali się dwójki dzieci - córki Krystyny i syna Tadeusza (rocznik 1938). - Brat miał kilka miesięcy, gdy tato zapisał go do "Goplanii". Nawet legitymację członkowską dostał - śmieje pani Krystyna.
Przyznaje, że z upływem lat zacierają się obrazy ze szczęśliwego dzieciństwa. - Mieszkaliśmy w kamienicy przy ul. Grabskiego. Pamiętam ogromne mieszkanie. Najczęściej powraca taki obraz - tato stoi oparty o pianino i śpiewa rosyjskie romanse. Akompaniuje mu mama.
Z świata, który bezpowrotnie zniknął pozostały przecudne zdjęcia i trochę dokumentów. - I - na szczęście - wszystkie odznaczenia ojca - dodaje córka.
Ostatnie dni sierpnia 1939 r. Nadchodzącej katastrofy już nic nie było zatrzymać. Rodziny wojskowych z Inowrocławia miały być ewakuowane. - To działo się na kilka dni przed napaścią Niemiec na Polskę. Wyruszliśmy do Łowicza, i dalej do Mińska Mazowieckiego. Tam tatę widziałam po raz ostatni. Pamiętam pożegnanie. Mama płakała. A jak ona, to ja też. Pytała ojca: - Dzineczku, czy my się jeszcze zobaczymy?
Tato pocieszał, że na pewno. To wtedy powiedział, a mama to potem często powtarzała: - Wiesz, nasze dowództwo się nie spisało. Ojciec jeszcze załatwił samochód wojskowy, który przewiózł nas do majątku zaprzyjaźnionej rodziny Feterów w Jabłonnie pod Lublinem. Wiele bagaży mama nie zabrała, bo przecież wojna miała się zaraz skończyć. Oczywiście my mieliśmy ją wygrać.
Koniec września. Polska przegrywa wojnę obronną, walcząc z dwoma najeźdźcami - uzbrojoną po zęby III Rzeszą i Armią Czerwoną, która zaatakowała nas 17 września. - Mama zdecydowała, że wracamy do domu. Gospodarze obawiali się, że Sowieci mogą nas wywieźć na Syberię. Niestety, zamiast do Inowrocławia trafiliśmy do... Wrocławia. Pamiętam, że na dworcu zakonnice rozdawały dzieciom mleko, którego nie chciałam pić. Na szczęście kolejnym pociągiem dotarliśmy do domu.
Mieszkanie Kwitowskich już było zajęte przez Niemców. - Zamieszkaliśmy u babci na Toruńskiej 1. Długo to nie trwało. Niemcy wywieźli nas do GG. Wcześniej jednak umieszczono nas w obozie przejściowym w Poznaniu.
Do Łukowa, oprócz Zofii z dziećmi, pojechali jej rodzice oraz służąca. - Seweryna miała na imię, a mówiliśmy na nią Werka. Nie musiała jechać, ale chciała. Mówiła, że nas nie zostawi - wspomina.
W Łukowie odbywał się upodlający deportowanych targ, bo okoliczni gospodarze wybierali sobie darmową siłę roboczą. - W końcu zabrał nas jakiś mieszkaniec wsi Ryszki. Babcia, jak się potem okazało, była dla tej rodziny bardzo pożyteczna - tłumaczyła z niemieckiego na polski urzędowe dokumenty, mama z kolei bardzo ładnie haftowała.
Po jakimś czasie cała rodzina przeniosła się do Łukowa.
Kapitan Edward Kwitowski z rodziną na deptaku w Inowrocławiu
(fot. Archiwum rodzinne)
Zofia wiedziała, że jej mąż trafił do obozu w Kozielsku. Już w listopadzie 1939 r., na adres "Kawiarni Wiedeńskiej", która należała do jej mamy, przyszedł pierwszy list. Edward pytał w nim, czy Zofia z dziećmi wróciła do domu. Pisał, że zostawił ją w majątku Feterów. "Jeżeli jeszcze nie ma jej w domu, to proszę ją ściągnąć i niech się zajmie domem. Jak się trzymają dzieci, czy zdrowe? - pytał. W lewym dolnym rogu listu wykaligrafował po rosyjsku swój adres.
Krystyna Hoffmann. - Zanim nas deportowano, w domu na Grabskiego pojawił się jakiś mężczyzna. Mówił, że był w Kozielsku, i że tato tam jest. Wymieniał nazwiska jeszcze innych osób, które trafiły do tego obozu, a były związane z Inowrocławiem. Nie wiem, jak on się stamtąd wydostał.
Drugi list pisany był 3 lutego 1940 r. Kpt. Kwitowski prosił o jakąkolwiek wiadomość, bo żadnej kartki nie dostał. Pisał też, że rodzina pewnie by go nie poznała, bo nosi długą brodę.
Oczywiście, że Zofia pisała listy i kartki do męża - z Inowrocławia, a po wysiedleniu z Łukowa. Tą samą treścią zapełniała kilka kart pocztowych, mając nadzieję, że w końcu któraś dojdzie.
3 lutego, tyle że rok później pisała: "Kochany Dzineczku, (...) Dziś nasz Tadzinek skończył trzy latka. Z rysów twarzy do mnie podobny, a pozatem żywe twoje odbicie. Usposobienie, mimika, ruchy zupełnie Twoje i przypuszczam, że będzie wybitnym sportowcem (...)".
Nieszczęsna, nie wiedziała, że Edward od roku leży w jednym z dołów śmierci w katyńskim lesie.
Trzy kartki, wszystkie z 3 lutego 1941 r., wróciły do nadawcy z adnotacją w "Retour inconnu" (zwrócony, adresat nieznany).
Mijają kolejne dwa lata. Krysia ma już 12 lat i chodzi do szóstej klasy. Pewnego dnia, a było to wiosną, pod szkołę podjeżają ciężarówki. - Niemcy pojawili się w klasach, kazali wychodzić i wsiadać do samochodów. Zawieźli nas do kina. Resztę już pani wie - kończy Krystyna Hoffmann.
Zofia Kwitowska zmarła w 1986 r. Po wojnie jeszcze długo szukała męża. Pisała do Londynu, do polskich misji Afryce. Odpowiadano, że "kpt. Edward Kwitowski nie figuruje w ewidencji oficerów sztabu Naczelnego Wodza i o jego losie nie ma żadnych informacji".
W listopadzie 2007 r. ofiary Zbrodni Katyńskiej zostały pośmiertnie mianowane na wyższe stopnie oficerskie. Od sześciu lat Edward Kwitowski jest majorem.
HANKA SOWIŃSKA, Gazeta Pomorska