Żołnierze wyklęci walczyli, ginęli, ale sami też okrutnie zabijali

Szacuje się, że powojenne podziemie antykomunistyczne liczyło w szczytowym okresie około 120 tysięcy osób
Szacuje się, że powojenne podziemie antykomunistyczne liczyło w szczytowym okresie około 120 tysięcy osób IPN
Przez lata PRL-u nazywano ich reakcyjnym podziemiem i bandami. Dziś są bohaterami. Zagmatwane losy niektórych z nich są dalekie od ideału rycerza bez skazy

Szacuje się, że powojenne podziemie antykomunistyczne liczyło w szczytowym okresie około 120 tysięcy osób. Byli to ludzie, którzy nie pogodzili się z faktem podporządkowania Polski sowieckiej Rosji. Pozostali w podziemiu, często do lat 50. XX wieku i nie tylko toczyli beznadziejny bój z rosyjskimi służbami bezpieczeństwa, ale także, co jeszcze bardziej tragicznie, z Polakami, służącymi nowej władzy, przyniesionej na bagnetach ze Wschodu.

Przed wiele lat "żołnierze wyklęci" byli skazywani na zapomnienie. Dziś mówi i pisze się o nich coraz więcej, ale często pomija niewygodne fakty. Mają być bohaterami bez skazy, a przecież takimi nie byli.

Kulka w łeb dla Ukraińców

Hieronim Bednarski z synem Jerzym, Szybowice 1950 rok

Edward Cieśla, którego ciało ekshumowano w Opolu w 2006 roku, a potem pochowano z wszelkimi honorami w Krakowie, jest tutaj dobrym przykładem.

Jeszcze podczas wojny, ale już na terenach kontrolowanych przez Rosjan, brał udział w zbrodni na kilku rodzinach ukraińskich. Był to okrutny czas, kiedy Polacy i Ukraińcy dosłownie wyrzynali się nawzajem na Kresach, ale jak pisze Arkadiusz Karbowiak, historyk od lat badający dzieje antykomunistycznego podziemia, "zbrodnie wojenne, niezależnie od okoliczności, w żadnym razie akceptowane być nie mogą".

Ofiarami zabójstwa w miejscowości Wierzbna w lutym 1945 roku było osiem osób. Wszystkich zamordowano strzałami w głowę, co potwierdził protokół z późniejszej ekshumacji.

Jak pisze Karbowiak, Cieśla w trakcie postępowania toczącego się przed sądem w Opolu przyznał się do zastrzelenia pięciu lub sześciu osób. Nie wiadomo, czy nie pamiętał, czy nie chciał pamiętać, że zamordowano osiem osób, wśród których było 5-letnie dziecko i dziewczynki w wieku U i 17 lat. Niestety Cieśla - który zapisał piękną kartę jako oficer Armii Krajowej - ma także na koncie współudział w innej zbrodni, jakiej nie powinien dopuścić się żaden żołnierz.

- W połowie czerwca 1945 był żołnierzem Zgrupowania "Warta" - opowiada Arkadiusz Karbowiak. - Oddział, którego był członkiem Cieśla, zatrzymał na stacji w Szklarach kolejkę wąskotorową, kursującą na trasie Dynów - Przeworsk. W trakcie legitymowania pasażerów okazało się, że w wagonach jest 10 osób wracających z robót przymusowych w Niemczech, a narodowości ukraińskiej.

Zidentyfikowanym Ukraińcom: czterech mężczyzn, trzy kobiety i troje dzieci, nakazano opuszczenie kolejki. Następnie zostali przesłuchani i na rozkaz kpt. Włodzimierza Białka "Zycha" rozstrzelani w tzw. lasku Buczyna, a Cieśla rozkaz przekazał do realizacji plutonowi egzekucyjnemu. Przed egzekucją Ukraińcom skonfiskowano rzeczy oraz nakazano wykopać sobie grób. Analizując przebieg zdarzeń oraz sposób dokonania wyboru ofiar, trudno uznać, że zamordowanych łączyły jakiekolwiek relacje z partyzantami spod znaku Ukraińskiej Powstańczej Armii. Nie można uznać tej egzekucji za czyn możliwy do zaakceptowania. Ma ona bowiem charakter zbrodni wojennej - mówi Arkadiusz Karbowiak.

Zbrodni, którajednak wcale nie spowodowała, że na Edwardzie Cieśli wykonano wyrok śmierci. Najstraszniejszą karę porucznik AK poniósł z powodu działalności w antykomunistycznym podziemiu, a konkretnie za nielegalne posiadanie broni. Za zabójstwo Ukraińców - do którego Cieśla się przyznał - dostał piętnaście lat więzienia. To jedyna część komunistycznego wyroku, która pomimo wielu starań Zarządu Głównego Światowego Związku Żołnierzy Armii Krajowej nigdy nie została unieważniona.

Być może dlatego Edward Cieśla - a były kiedyś takie pomysły - wciąż nie ma w Opolu ulicy swojego imienia. I to mimo że IPN bardzo często podaje go nie tylko jako przykład bohatera, ale również jednej z pierwszych osób, którą udało się po latach odnaleźć, choć komunistyczne władze specjalnie pochowały AK-owskiego oficera w nieoznaczonym grobie na cmentarzu na Półwsi na wieczne zapomnienie

Gdyby nie ta Pawłokoma

Na tej samej nekropolii jesienią 1977 roku spoczął Józef Biss, kolejny nietuzinkowy żołnierz antykomunistycznego podziemia. Niewielu opolan zna historię tego człowieka, a jeszcze mniej wie, że historycy IPN daliby wiele, aby móc choć przez chwilę porozmawiać z osobą, która tak wiele tajemnic zabrała ze sobą do grobu. Aby spróbować zrozumieć, kim był Biss, trzeba się cofnąć do nocy z 15 na 16 września 1939 roku.

To wówczas potwornie zmęczeni żołnierze U Karpackiej Dywizji Piechoty z bronią w ręku przebijali się do nadal walczącego Lwowa. Na ich drodze stanęły oddziały doborowego niemieckiego pułku zmotoryzowanego SS-Standarte Germania (jeden z trzech pułków SS, które w 1939 roku walczyły po stronie niemieckiej). Żołnierze SS byli wypoczęci, zwycięscy i bardzo pewni siebie. Zatrzymali się na noc we wsi Mużyłowice. Dowodzący Polakami generał Bronisław Prugar-Ketling, wydał z pozoru dziwny rozkaz. Nakazał żołnierzom rozładować karabiny i uderzyć w ciszy, tylko przy użyciu bagnetów. Cisza i noc były sprzymierzeńcami atakujących. Polacy zaskoczyli Niemców i odnieśli błyskotliwe zwycięstwo. Wśród atakujących wyróżnił się 26-letni podporucznik Józef Biss. Dlatego przedstawiono go do odznaczenia, a tego samego dnia młody podporucznik został też dowódcą kompanii.

Po kapitulacji Józef Biss walczył z bronią w ręku w oddziałach Armii Krajowej, a w 1944 roku szedł na pomoc powstańcom warszawskim, bronił też polskich wsi przed atakami Ukraińskiej Powstańczej Armii, czyli słynnej UPA. Biss to przedwojenny oficer, któremu trudno w tym czasie cokolwiek zarzucić.

Przychodzi jednak Pawłokoma. Ta niewielka miejscowość w obecnym województwie podkarpackimjest jednocześnie jednym z symboli krwawego konfliktu polsko - ukraińskiego podczas II wojny światowej. Na początku marca 1945 roku do Pawłokomy wkracza oddział dowodzony przez Józefa Bissa pseudonim Wacław, a jego wejście to element większej operacji odwetowej na Ukraińcach, którzy mieli uprowadzić grupę Polaków. Późniejsze wydarzenia inaczej przedstawiają Ukraińcy, a inaczej Polacy. Faktem jest, żewe wsi doszło do zbrodni, a mordowani byli nie tylko mężczyźni, podejrzewani o wspieranie lub przynależność do UPA, ale również kobiety i dzieci.

Różne źródła podają łączną liczbę ofiar od 80 do ponad 300. Ustalenie faktycznej liczby jest obecnie niemożliwe, gdyż nigdy nie wykonano pełnej ekshumacji zwłok. Polscy świadkowie twierdzą, że rozstrzelano od 120 do 150 Ukraińców, sam Józef Biss utrzymywał, że zginęło maksymalnie 80 osób, a on kazał puścić wolno dużą grupę kobiet i dzieci.

Bissa nigdy nie uznano za winnego zbrodni w Pawłokomie, choć w latach 50. stanął w tej sprawie przed sądem jako podejrzany. Znacznie wcześniej, bo już 29 maja 1945 r., wpadł wręce oddziału NKWD. Jesienią usłyszał wyrok w sądzie w Rzeszowie, a potem w Warszawie. Skazano go na siedem lat więzienia za to, że "jako dowódca terrorystycznej bandy posiadał nielegalnie pistolet, uchylał się od służby wojskowej, posługiwał się fałszywymi dokumentami i składał fałszywe zeznania". Dzięki amnestii Biss wyszedł z więzienia w 1949 r., ale w 1950 r. znów skazał go sąd w Opolu, tym razem za przynależność "do bandy Edwarda Cieśli". Odsiadywanie kolejnego wyroku - Biss trafił do więzienia w Strzelcach Opolskich - kończy w 1955 roku. Od tego czasu mieszkał w Opolu i tu ułożył sobie życie.

Po zmianie systemu politycznego w 1989 r. rodzina wystarała się o unieważnienie wyroków sądów z Rzeszowa oraz Opola. Józef Biss już od wielu lat nadaje się na bohatera antykomunistycznego podziemia. Tymczasem z jakichś względów IPN akurat o opolaninie nie chce wspominać. Powody są dwa: Ukraińcy nadal obwiniają Bissa o słynną zbrodnię, poza tym nawet polskim historykom trudno przyjąć, że dowódca oddziału, który wkroczył z bronią 3 marca 1945 r. do Pawłokomy, nic ma nic wspólnego z mordem, do jakiego bezsprzecznie tam doszło.

Napady z bronią w ręku

O mordzie, ale politycznym mówi się także w przypadku Hieronima Bednarskiego, którego w 1953 r. na śmierć skazał sąd w Opolu. Żołnierz AK, a potem także Konspiracyjnej Armii Polskiej został w trakcie procesu uznany za "zdecydowanego wroga Polski Ludowej i Związku Radzieckiego". W takim przypadku karą mogła być wtedy wyłącznie śmierć.

Wcześniej Bednarski z bronią w ręku napadał m.in. na spółdzielnie "Samopomocy Chłopskiej", co dziś - patrząc z naszej perspektywy - trudno uznać za chwalebne działania. Trzeba jednak pamiętać, że wówczas tacy ludzie jak Bednarski widzieli często ujawniających się kolegów, których władza zapewniała, że mogą wrócić do normalnego życia, po czym ci sami ludzie fałszywie ich oskarżali, aresztowali i nierzadko skazywali na śmierć. Dlatego tak wiele osób do końca, choć już bez nadziei na wygraną z komunistami, wolało pozostać w podziemiu.

Arkadiusz Karbowiak, historyk od lat badający dzieje antykomunistycznego podziemia, podkreśla jednak, że zbrodnie zdarzały się we wszystkich formacjach wojskowych, jakie walczyły podczas II wojny światowej.

Mają je na sumieniu żołnierze Armii Krajowej, Batalionów Chłopskich, nie mówiąc już renegatach z komunistycznej Gwardii i Armii Ludowej.
- W akcjach, w których ginęła ukraińska, ale też litewska, niemiecka, żydowska czy białoruska ludność, brali udział nierzadko żołnierze mający na swym koncie wiele bohaterskich dokonań - przyznaje Karbowiak. - Nie sposób przedstawić ich biografii, ukrywając te niechlubne czyny. Obowiązkiem historyka jest pokazywać prawdę, nawet tę najbardziej bolesną. Nie mam wątpliwości, że byli to bohaterowie, ale nawet oni popełniali błędy i mieli swoje słabości.

Wojna to straszny czas, który głęboką skibą przeoruje sumienia ludzi. Właśnie z szacunku dla ich bohaterstwa trzeba o tym pamiętać, zanim się rzuci kamieniem.

Artur Janowski
NOWA TRYBUNA OPOLSKA

Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia