29 rocznica pożaru w hali Stoczni Gdańskiej, 24.11.1994 r. Siedem ofiar śmiertelnych, kilkaset rannych, podpalacza nigdy nie odnaleziono

Anna Szałkowska
Tamtego wieczoru w koncercie uczestniczy kilkaset osób, głównie młodych, w wieku od 13 do 20 lat (niektóre źródła mówią o 280-300, inne nawet o 2000 uczestników). Pożar rozpoczął się przed 21.00.
Tamtego wieczoru w koncercie uczestniczy kilkaset osób, głównie młodych, w wieku od 13 do 20 lat (niektóre źródła mówią o 280-300, inne nawet o 2000 uczestników). Pożar rozpoczął się przed 21.00. Przemyslaw Swiderski
Wieczór, 24 listopada 1994 roku. W hali Stoczni Gdańskiej trwa koncert zespołu Golden Life połączony z transmitowanym z Berlina wręczeniem nagród MTV. Bawi się kilkuset młodych ludzi. Nagle pojawia się ogień. Z początku nie wygląda groźnie, ale szybko się rozprzestrzenia. Wybucha panika. Uciekający tratują się nawzajem. Piekło rozgrywa się w siedmiometrowym korytarzu prowadzącym do wyjścia, gdzie otwarta jest tylko jedna z trzech krat. Pozostałe dwie zamknięte są na kłódki. Ludzie wpadają w groźną pułapkę. Dzisiaj mija 29 lat od tamtych wydarzeń.

24 listopada 1994 rok, wieczór, hala Stoczni Gdańskiej

Tamtego wieczoru w koncercie uczestniczy kilkaset osób, głównie młodych, w wieku od 13 do 20 lat (niektóre źródła mówią o 280-300, inne nawet o 2000 uczestników). Grzegorz Bryszewski w swojej niedawno wydanej książce „Wróżka, biskup i kasety wideo, Telewizja Sky Orunia (1989-1996)” przypomina tamte chwile, których był nastoletnim świadkiem: „Koncert jest żywiołowy, głośny, pełny pozytywnej energii, prawie cała publiczność blisko sceny tańczy i śpiewa razem z wokalistą. Frontman grupy Adam Wolski rozmawia z publicznością między piosenkami. Czasem zapowiada kolejne utwory i opowiada historię ich powstania, a czasami spontanicznie zagaduje. - Fajnie, że jesteście. Tego koncertu nie zapomnicie do końca życia - obiecuje w którymś momencie. Już za dwie godziny te słowa nabiorą innego znaczenia”.

Prawdziwe piekło rozegrało się w liczącym 7 metrów korytarzu prowadzącym do wyjścia

Artykuł w „Dzienniku Bałtyckim”, 2000 r.: „Dramat rozpoczął się kilka minut przed 21.00. W pierwszej chwili niewielki ogień, który pokazał się na drugiej trybunie hali, został zlekceważony. Gdy ogień zaczął ogarniać wyższe ławki, a potem ścianę hali, młodzież zamiast opuszczać obiekt, przyglądała się płomieniom. Wiele osób było przekonanych, że jest to atrakcja pirotechniczna, która dodatkowo miała uatrakcyjnić koncert. Początkowo do gaszenia pożaru ruszyło kilku obecnych na sali ochroniarzy i strażaków z zawodowej jednostki straży pożarnej Stoczni Gdańskiej. Być może dramatu by się udało uniknąć, gdyby sprawnie zadziałały wszystkie znajdujące się w hali gaśnice. W tym momencie ogień obejmował zaledwie 4 mkw. powierzchni.

Histeria wybuchła dopiero, gdy w hali zgasły wszystkie światła. Paniki nie powstrzymały prośby organizatorów o zachowanie spokoju i opuszczenie hali. W jednym momencie przerażony tłum ruszył w kierunku drzwi wyjściowych.
Prawdziwe piekło rozegrało się w liczącym 7 metrów korytarzu prowadzącym do wyjścia. Uciekająca młodzież tratowała się nawzajem. Przy głównym wyjściu otwarta była tylko jedna z trzech krat. Pozostałe dwie, podobnie jak wyjście z obiektu na teren stoczni, zamknięte były na kłódki. Akcję ewakuacyjną utrudniała barierka oddzielająca wyjście z hali i chodnik od torów tramwajowych”.

Pożar w hali Stoczni Gdańskiej: Tylko nielicznym uczestnikom koncertu udało się bez uszczerbku pokonać wyjściowy slalom

W okolicznościowym wydawnictwie z 2012 roku „Pomorzu na ratunek - 20 lat Państwowej Straży Pożarnej w służbie” znajdujemy szczegóły akcji ratowniczej: „Ludzie, którzy usiłowali opuścić salę koncertową, natrafiali na kolejne przeszkody. Najpierw były to schody - pięć stopni prowadzących w górę. Po przejściu ok. metra ludzie napotykali kolejne drzwi, o takiej samej szerokości jak te, które już mieli za sobą, z tą tylko różnicą, że tutaj zamknięte było główne wyjście, a otwarte dwa boczne skrzydła. Osoby, które natknęły się na zamknięte drzwi, zostały do nich przyparte i nie miały możliwości wykonania jakiegokolwiek ruchu. W lepszej sytuacji byli ci, którzy przesuwali się do wyjścia, pozostając z boku tłumu - trafiali na otwarte skrzydła. Było ciemno, w hali gwałtownie rozwijał się pożar.

W tych warunkach ominięcie przeszkody było sprawą szczęścia. Na tych, którym udało się przejść, czyhała następna pułapka - schodki prowadzące w dół. Utknęło tutaj wielu ludzi. Tracili równowagę, przewracali się, a po nich przechodzili następni. Dalej były drzwi głównego wyjścia. Dla odmiany, skrzydła boczne zostały tutaj zamknięte, a otwarte były główne drzwi. Powstał niewyobrażalny chaos. Tylko nielicznym udało się bez uszczerbku pokonać ten wyjściowy slalom zgotowany przez organizatorów koncertu. O leżących potykali się następni. Rosnący stos był przypierany do zamkniętych drzwi bocznych. Wielu leżących ludzi napierający tłum wypychał przez otwarte główne drzwi, a następnie tratował na płytach chodnika, przypierając do podmurówki i siatki ogrodzenia”.

Ofiary i ranni: Całą noc z 24 na 25 listopada 1994 r. w Gdańsku było słychać sygnały karetek, wożących rannych do szpitali

W wyniku pożaru życie straciło siedem osób. Na miejscu zginęły dwie. Trzynastoletnia Dominika Powszuk została stratowana przez tłum w korytarzu prowadzącym do wyjścia. Ciało Wojciecha Klawinowskiego, operatora telewizji Sky Orunia, przygniecione przez konstrukcję budynku znaleziono następnego dnia. Pozostałe osoby zmarły w szpitalu w wyniku rozległych obrażeń.

Całą noc z 24 na 25 listopada w Gdańsku było słychać sygnały karetek, wożących rannych do szpitali. Część poparzonych trzeba było przetransportować drogą lotniczą do Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich. Było to też wyzwanie dla medyków, którzy zajmowali się rannymi. Tak to wspominali po latach na łamach „Dziennika Bałtyckiego”:

Dr Hanna Tosińska-Okrój z Kliniki Chirurgii Plastycznej i Leczenia Oparzeń AMG: „Tego dnia musieliśmy udzielić pomocy 320 ciężko poszkodowanym osobom. Nie byliśmy przygotowani na tak dużą liczbę pacjentów z tak poważnymi obrażeniami. Trzeba było zacząć od tych najbardziej poszkodowanych. Wiele osób miało poparzone drogi oddechowe. Potrzebowali więc natychmiastowej pomocy. Ci, którzy mieli drobniejsze obrażenia, sami udawali się do najbliższych placówek medycznych. Wszystkich trzeba było jednak zbadać i podjąć decyzję, co dalej robić. Należało to zrobić jak najszybciej. Przy poparzeniach ogromną rolę odgrywa czas. Początkowo nie zdawałam sobie sprawy, co się stało. Gdy zaczęli do nas trafiać pierwsi ranni, wiedziałam tylko, że coś się wydarzyło w pobliżu stoczni. Z godziny na godzinę przekonywałam się, że sytuacja zaczyna nas przerastać”.

Dr Bogusław Borys, psycholog z Akademii Medycznej (późniejszego Gdańskiego Uniwersytetu Medycznego), doktor habilitowany nauk medycznych, emerytowany kierownik Zakładu Psychologii Klinicznej GUM): „Musimy sobie uświadomić całą grozę tego, co stało się z ofiarami pożaru. Było to przeżycie ekstremalne, otarcie się o własną śmierć. Dodatkowym czynnikiem pogarszającym stan pacjentów był ich wiek. Tak tragiczne przeżycia oddziałują na ludzi młodych z dużo większą siłą niż na osoby z pewnym bagażem życiowych doświadczeń. Większość z nas przecież do pewnego momentu nosi w sobie, uświadomione lub nie, przekonanie o osobistej nietykalności. U ofiar pożaru to przekonanie nagle legło w gruzach, doszło do gwałtownego przemodelowania całego systemu wartości. Konieczna była terapia. Tego typu przeżycia mogą być złagodzone przez upływ czasu i nowe doświadczenia, ale mogą również doprowadzić do bardzo przewlekłego i ciężkiego stanu chorobowego noszącego nazwę zespołu szoku pourazowego. To efekt bolesnych przeżyć, takich jak zranienie, okaleczenie, udział w wypadku, cudza śmierć, a przypomina głęboki, silnie dezorganizujący życie stan depresyjny. W psychoterapii podstawowe znaczenie ma pozbycie się balastu przykrych doświadczeń. Jest to bardzo bolesne i bardzo trudne, bo człowiek ma naturalną skłonność do ucieczki przed takimi wspomnieniami".

Pomoc z Bremy: zoperowano 19 ciężko poparzonych osób

Osoby poparzone znalazły się w trudnej sytuacji. Wielu na szczęście uzyskało dużą pomoc dzięki zaangażowaniu doktora Hansa-Dietricha Paschmeyera i jego bremeńskiej kliniki. Światowej sławy ortopeda, specjalista chirurgii i traumatologii, wraz ze swoim zespołem udzielił pomocy i zoperował 19 ciężko poparzonych osób. Za swoje ogromne zaangażowanie na rzecz poparzonych podczas pożaru został odznaczony Medalem św. Wojciecha. Był Ambasadorem Honorowym Gdańska (tytuł przyznawany przez nasze miasto) i Konsulem Honorowym RP w Bremie. Zmarł w 2022 roku w wieku 81 lat.

Pożar hali Stoczni Gdańskiej 24.11.1994 r. To było podpalenie, ale podpalacza nigdy nie wykryto

Jak wykazało śledztwo i ekspertyza biegłych, hala została podpalona umyślnie. Podpalacza jednak nigdy nie wykryto. Proces ws. pożaru hali Stoczni Gdańskiej rozpoczął się w 1997 r. Pierwszy wyrok w procesie ws. pożaru hali Stoczni Gdańskiej zapadł w czerwcu 2010 r. Sąd Okręgowy w Gdańsku uniewinnił wówczas organizatorów imprezy z Agencji FM oraz byłego komendanta stoczniowej straży pożarnej. Jedynym skazanym był ówczesny kierownik stoczniowej hali. Skazano go na karę 2 lat pozbawienia wolności z warunkowym zawieszeniem kary na 4 lata.

W czerwcu 2012 r. Sąd Okręgowy w Gdańsku skazał też organizatorów na karę jednego roku więzienia w zawieszeniu na dwa lata.
W 2013 roku Sąd Apelacyjny w Gdańsku utrzymał wyroki sądu niższej instancji.

- Zaniechali jakichkolwiek działań w celu otwarcia drzwi ewakuacyjnych - podkreślał w uzasadnieniu sędzia Krzysztof Ciemnoczołowski. - Hala być może nie była idealna, jeśli chodzi o bezpieczeństwo, to było dość dawno i inne czasy, ale opinie biegłych są bezlitosne: gdyby drzwi ewakuacyjne były otwarte, to nawet z tak niedoskonałej hali można się było uratować.

Czarna seria w Gdańsku 1994-1995: wypadek autobusu w Kokoszkach, pożar podczas koncertu Golden Life w hali Stoczni Gdańskiej i wybuch gazu w wieżowcu na Wojska Polskiego

W tamtym czasie Gdańsk dotknęły trzy katastrofy. Pożar w hali Stoczni Gdańskiej poprzedził 2 maja 1994 roku wypadek przepełnionego autobusu PKS w Gdańsku Kokoszkach. Autosan H9-21 uderzył w przydrożne drzewo po tym, jak pękła mu opona prawego, przedniego koła. Wypadek wydarzył się podczas popołudniowego kursu relacji Zawory - Kartuzy - Gdańsk.

Pojazd był przepełniony - zamiast przepisowych 51 pasażerów, na pokładzie było 75 osób. W wyniku tego zdarzenia 25 osób zginęło na miejscu, pięć zmarło krótko po przewiezieniu do szpitala, a dwie kolejne - po pięciu i sześciu dniach. 45 osób, w tym wiele z ciężkimi obrażeniami, trafiło do szpitali. Niektórzy ludzie opuścili je jako niepełnosprawni do końca życia.

Kierowca autobusu wyszedł z katastrofy obronną ręką, odnosząc jedynie niegroźne obrażenia głowy. Cztery godziny później był w stanie rozmawiać z dziennikarzami gdańskich gazet.

Reporterowi „Głosu Wybrzeża” powiedział m.in. „Usłyszałem huk z prawej strony, jak gdyby pękło koło. Potem był tylko pisk opon i nagły skręt w stronę pobocza. Próbowałem utrzymać prosto kierownicę. Nie udało się. Autobus z wielką siłą uderzył w drzewo. Zdążyłem jeszcze krzyknąć do pasażerów, żeby rozbili szyby i jak najszybciej uciekali. Bałem się, że może wybuchnąć paliwo”. Do wybuchu na szczęście nie doszło, ale rozmiary tragedii i tak były porażające.

Z kolei w kilka miesięcy po tragicznym pożarze hali Stoczni Gdańskiej, w wyniku wybuchu gazu zawalił się wieżowiec w Gdańsku przy alei Wojska Polskiego. 17 kwietnia 1995 r. trwała Wielkanoc. Dochodziła 5.50. Budynkiem przy Wojska Polskiego 39 wstrząsnął wybuch. Wieżowiec uniósł się, opadł i skurczył w sobie. Wyleciały wszystkie szyby z okien. Lokatorzy II piętra stali się mieszkańcami poziomu 0. Wybuch całkowicie zniszczył trzy kondygnacje. Wydobyto 19 ofiar. Śmierć poniosły 22 osoby. Ewakuowano 49 mieszkańców wieżowca. Akcja ratownicza trwała ponad 86 godzin. Wzięło w niej udział łącznie 1676 strażaków i ratowników. Zadysponowano 150 samochodów ratowniczych.

Zobacz archiwalne zdjęcia z tragedii, która wstrząsnęła całą Polską!

"Jedna z największych katastrof w historii miasta". 28 lat temu spłonęła hala Stoczni Gdańskiej. ZDJĘCIA

"Jedna z największych katastrof w historii miasta". 28 lat t...

Źródła: archiwum „Dziennika Bałtyckiego”; Grzegorz Bryszewski, „Wróżka, biskup i kasety wideo, Telewizja Sky Orunia (1989-1996)”; wydawnictwo „Pomorzu na ratunek - 20 lat Państwowej Straży Pożarnej w służbie”, 2012 r.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Kandydat PiS na prezydenta. Decyzja coraz bliżej

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia