Druga wojna światowa była wielką zbrodnią na ludzkości. O jej horrendalności, odróżniającej ją od innych konfliktów zbrojnych, przesądza to, jak bardzo odczłowieczono w jej trakcie osoby zdefiniowane jako wróg. Nigdy wcześniej ani później nie wprowadzono mechanizmów pozwalających w tak krótkim czasie i na taką skalę po prostu zamordować (często za pomocą tortur) przeciwników. Holokaust, czyli zadekretowane w niemieckim prawie ludobójstwo, ale także łapanki, wywózki, brutalne przesłuchania, eksterminacje całych dzielnic miast czy wsi, były regułą w czasie wszystkich lat tego konfliktu. Właśnie to najbardziej odróżniało II wojnę od wszystkich światowych konfliktów, które ją poprzedziły.
Od wcześniejszych konfliktów II wojnę odróżniał jeszcze jeden szczegół: próba wprowadzenia odpowiedzialności prawnej za popełnione zbrodnie. Takim samym symbolem lat 1939-1945 jak komory gazowe były procesy norymberskie. To była dalece niedoskonała próba uporządkowania sytuacji pod względem prawnym - ale miała miejsce i już choćby ta sytuacja odróżniała ją od wcześniejszych wojen. Bo co innego wiedzieć, że coś jest złe, a co innego umieć to nazwać, zwłaszcza za pomocą paragrafów prawa. Wszyscy wiedzieli, że zbrodnie, których dopuścili się naziści, były czystym złem, ale umiejętność opisania tego językiem sądowym stanowiło duże wyzwanie. Właśnie dlatego procesy norymberskie są tak ważnym, bezprecedensowym wydarzeniem. Po raz pierwszy prawnicy próbowali znaleźć właściwe definicje, za pomocą których można opisać zło wyrządzone z taką premedytacją i na taką skalę.
Sprawa rozliczeń sądowych tego zła trwa do dziś - potwierdza to choćby wydany w listopadzie 2016 r. wyrok na 94--letnim esesmanie Oskarze Gröningu, byłym strażniku niemieckiego obozu koncentracyjnego Auschwitz, którego uznano za moralnie winnego pomocnictwa w zamordowaniu co najmniej 300 tys. osób i skazano na cztery lata więzienia. Jednak wcale to nie znaczy, że sprawiedliwość udało się wprowadzić wszędzie. Ówczesny system prawny był bardzo niedoskonały, a możliwości ścigania winnych zbrodni wojennych przez prokuratorów - ograniczone. Nie zabrakło więc sytuacji, w których ofiary same wymierzały sprawiedliwość swoim katom - podobnie jak to się działo przy wcześniejszych konfliktach, gdy winę agresorów rozliczano zgodnie z kodeksem Hammurabiego: „oko za oko, ząb za ząb”.
Samosąd jak rytuał
Takie sytuacje bardzo często miały miejsce tuż po wojnie. Po upadku Berlina regularnie zdarzały się sytuacje, gdy ofiary wymierzały - zwykle na miejscu - sprawiedliwość swoim niedawnym katom. Takie sceny znajdują się w praktycznie każdym opisie wyzwalania obozów koncentracyjnych. „Grupa 200 więźniów ustawiła się wokół niemieckiego żołnierza, który próbował uciekać, jednak niewiele mógł wskórać. Panowała kompletna cisza. Wyglądało to tak, jakby odbywał się tam jakiś rytuał i właściwie tak było. Wreszcie jeden z więźniów, który nie ważył więcej niż 35 kg, chwycił Niemca za połę płaszcza. Inny wyrwał mu karabin i zaczął uderzać w głowę. W tym momencie zrozumiałem, że gdybym interweniował, sprawy przybrałyby inny obrót. Odszedłem. Gdy wróciłem po 15 minutach, Niemiec miał zmiażdżoną głowę. Tłum zniknął” - Andrew Nagorski w książce „Łowcy nazistów” przytacza relację amerykańskiego żołnierza George’a A. Jacksona opisującego wyzwolenie Dachau w 1945 r.
Podobne sytuacje miały także miejsce w Mauthausen-Gusen (znajduje się w granicach dzisiejszej Austrii), który należał do najcięższych obozów III Rzeszy. Gdy został wyzwolony, większość Niemców w nim pracujących zdążyła uciec. Na tych, którzy pozostali, więźniowie dokonali samosądu, ich ciała zostały spalone w grobach masowych. Nie ma precyzyjnych danych, ile osób w ten sposób zginęło. Stanisław Dobosiewicz, który zdołał dotrwać w tym obozie do końca wojny, w swych obozowych wspomnieniach pisze o 60 strażnikach zabitych w czasie samosądów w obozach Mauthausen i Gusen II. Z kolei amerykański żołnierz (z polskimi korzeniami) sierżant Albert Kosiek, biorący udział w akcji wyzwolenia obozu, opisał także sytuację zamordowania 500 więźniów przez współwięźniów, którzy w ten sposób rozliczali między sobą lata obozowej niewoli.
Dramatyczne sceny rozegrały się w Dachau tuż po jego wyzwoleniu - i nie chodzi tylko o takie sytuacje, jakich świadkiem był George Jackson. Generalnie Amerykanie, którzy wyzwolili ten obóz, po wejściu na jego teren przeżyli ciężki szok. Niemcy, przygotowując się do jego opuszczenia, postanowili pozbyć się z niego wszystkich więźniów. Dosłownie. Mordowano ich właściwie w każdym kącie, każdą dostępną metodą. Jednym z zastosowanych sposobów stał się tzw. pociąg śmierci. W 30 wagonach stojących na obozowej bocznicy esesmani stłoczyli około 5 tys. więźniów, a następnie wszystkich wystrzelali. Gdy ten pociąg znaleźli Amerykanie po odbiciu obozu, nie zdołali utrzymać nerwów na wodzy. Błyskawicznie zaczęło się wyłapywanie skrywających się jeszcze w Dachau Niemców. Złapano około 50. Wszyscy zostali ustawieni pod ścianą i rozstrzelani. Bez sądu, bez wyroku. Klasyczny samosąd. Amerykańscy żołnierze nigdy za niego nie zostali później pociągnięci do odpowiedzialności.
Niewykluczone, że prawda o wydarzeniach z Dachau była jeszcze bardziej brutalna. O 50 niemieckich ofiarach piszą oficjalne amerykańskie źródła. Nieoficjalnie podają natomiast, że ofiar mogło być nawet 10 razy więcej. Po odkryciu pociągu śmierci, a także po znalezieniu krematoriów, w których także było pełno ciał zmarłych więźniów, w obozie rozpoczęło się właściwie polowanie na Niemców. Brali w nim udział i amerykańscy żołnierze, i więźniowie. Szczególnie aktywny był 157. Regiment Piechoty z 45. Dywizji USA, który jako jeden z pierwszych dotarł do Dachau. Sytuację starał się opanować dowódca 157. Regimentu ppłk Felix Sparks - który zdobył sobie szacunek w armii odwagą podczas walk w Ardenach na przełomie 1944 i 1945 r. Po zastrzeleniu 50 Niemców zdołał przerwać egzekucję, strzelając w powietrze i kategorycznie zabraniając swoim podwładnym zabijania Niemców.
W 1989 r. Sparks napisał własne wspomnienia, w których opisał zdarzenia w Dachau - i podkreślił, że w ich trakcie zginęło nie więcej niż 80 esesmanów, ale wielu z nich było ofiarami samosądu dokonanego przez byłych więźniów. Twierdził, że jego interwencja zakończyła sprawę. Jednak inne źródła twierdzą inaczej. W 1986 r. ukazała się książka płk. Howarda A. Buechnera, który podał listę 520 Niemców zamordowanych w Dachau. Według jego relacji wystarczyło, by po swojej interwencji Sparks na chwilę odszedł, by rzeź rozgorzała na nowo. Amerykanie z karabinów maszynowych pruli do niemieckich strażników zgromadzonych na obozowym placu. Tylko na nim miało zginąć 346 esesmanów. Podobne incydenty, choć na mniejszą skalę, rozgrywały się właściwie w każdym zakątku Dachau oraz obozów z nim sąsiadujących.
Czy kawa stała się za zimna?
Akcja rodzi reakcję, nic więc dziwnego, że u wiele osób barbarzyństwo hitlerowców wywołało potrzebę natychmiastowej zemsty - i skorzystali z pierwszej nadarzającej się okazji tuż po wojnie. Ale w tym miejscu wyraźnie widać, jak ważną rolę odegrały procesy norymberskie oraz podobne procesy, które odbywały się w krajach okupowanych przez III Rzeszę (w Polsce odbyły się procesy oświęcimskie, w wyniku których osądzono kilkadziesiąt osób pracujących w Auschwitz). Pozwoliły one uspokoić sytuację i uniknąć groźby serii linczów na dawnych okupantach. Prawo, nie zemsta - ta reguła zadziałała, czyniąc rozliczenia powojenne wzorem na przyszłość.
Ale też nie należy sytuacji idealizować. Dziś wiadomo, że wielu byłych niemieckich zbrodniarzy wojennych znalazło bezpieczny azyl w krajach Ameryki Południowej, ochronę zapewniała im też Hiszpania pod rządami generała Franco. Bardzo powierzchownie przeprowadzono też denazyfikację w Niemczech i Austrii - po wojnie w tych krajach bez problemu znajdowali pracę dawni działacze NSDAP, a także byli żołnierze Wehrmachtu (także wysokiego szczebla) oraz SS.
Jedną z nich był Joachim Peiper. W czasie wojny był jedną z najszybciej wschodzących gwiazd SS, to jemu powierzono kierowanie głównymi siłami uderzeniowymi w czasie kontrofensywy w Ardenach. W jej trakcie podległe mu jednostki dopuściły się zbrodni wojennej w belgijskiej miejscowości Malmedy. Pojmali 120 amerykańskich, żołnierzy, rozbroili ich, a następnie zaczęli do nich strzelać. Część Amerykanów zdołał zbiec do pobliskiego lasu, ale ponad 80 poniosło śmierć. Podobnie oddział Peipera traktował innych Amerykanów, nie wahał się także przed zabijaniem cywilów, którym zarzucał wspieranie wojsk USA.
Peiper za te zbrodnie został skazany po wojnie na karę śmierci, później ten wyrok zamieniono na dożywocie. Ale z więzienia wyszedł w 1956 r. i szybko znalazł pracę (na eksponowanym stanowisku) w fabryce Porsche. Trzy lata później, gdy dostał awans na stanowisko dyrektorskie, protesty zaczęły związki zawodowe zaniepokojone tym, że zbrodniarz wojenny zajmuje tak eksponowane stanowisko w ich przedsiębiorstwie. Peipera zwolniono, lecz ten - dzięki pomocy dawnych kolegów w SS - dalej znajdował zatrudnienie w niemieckim przemyśle motoryzacyjnym.
W 1972 r. zdecydował się przeprowadzić do Francji. Mimo że tamtejsze władze świetnie znały jego przeszłość, nie miały żadnych problemów z tym, że zamieszkał w miejscowości Traves. Cztery lata po przeprowadzce jego obecność zaczęła jednak coraz bardziej przeszkadzać mieszkającym w jego sąsiedztwie Francuzom. Wśród nich zaczęła krążyć petycja wzywająca władze do relegowania go z kraju. Sprawę nagłośnił dziennik „L’Humanité”. Nawet jednak to niespecjalnie poruszyło Peipera. Kilka dni po tej publikacji udzielił wywiadu francuskiemu dziennikarzowi, w którym mocno trywializował swoje działania wojenne. „Byłem młodym idealistą, który chciał walczyć z bolszewikami. Nie rozumiem ludzi, którzy ciągle wracają do przeszłości. Tak jak mówią Włosi: kawa już jest zimna. Dziś czas na pojednanie w Europie” - tłumaczył w wywiadzie. „W czasie wojny nie angażowałem się w politykę, nie byłem członkiem partii nazistowskiej. Byłem żołnierzem” - podkreślał.
Jednak kilkanaście dni później Peiper zaczął otrzymywać anonimowe listy, w których grożono, że jego dom i psy zostaną spalone. Tego samego dnia wyjechała jego żona - do dziś nie wiadomo, czy był to wcześniej zaplanowany wyjazd (podobno była umówiona na spotkanie ze znajomymi w Strasburgu), a na ile reakcja na groźby. Peiper został w domu sam. Napisał dwa listy, długo rozmawiał z byłym niemieckim żołnierzem kpt. Erwinem Ketelhutem, który był jego sąsiadem. Opowiadał mu o groźbach, ale też podkreślał, że nie obawia się ich, tym bardziej że w domu ma naładowany pistolet.
Jednak dzień później (był to 14 lipca, głośno fetowany we Francji Dzień Bastylii) obudził go dźwięk syren strażackich, które gasiły pożar domu Peipera. Po jego ugaszeniu policja przeszukała dom. Znalazła ciało spalonego Peipera, obok którego leżała naładowana broń. Autopsja potwierdziła autentyczność zwłok. Żona poprosiła, by pogrzeb zorganizować w Niemczech. Sprawców podpalenia nigdy nie odkryto.
Mossad wchodzi do akcji
Zabójstwo Peipera (jeśli nie była to świetnie wyreżyserowana mistyfikacja - bo takich interpretacji zdarzeń też nie brakuje) to jeden z nielicznych przypadków spontanicznego samosądu na byłych nazistowskich zbrodniarzach. Ale nie były to działania odosobnione. W formie sformalizowanej zaczęli je prowadzić Mossad oraz tzw. łowcy nazistów, którzy szukali niemieckich zbrodniarzy wojennych, by pociągnąć ich do odpowiedzialności za ich przeszłość.
Jednym z takich łowców był Szymon Wiesenthal. Udało mu się przeżyć pobyt w obozie koncentracyjnym Mauthausen-Gusen, a po wojnie skupił się na rozliczaniu zbrodni wojennych. Skupił się przede wszystkim na odnalezieniu Adolfa Eichmanna, który był głównym autorem i wykonawcą Holokaustu, a który zdołał uciec z Niemiec po wojnie, a od 1950 r. mieszkał w Ameryce Południowej.
Eichmann czuł się tam dość bezpieczenie. Prowadził normalne codzienne życie, spotykał się z dawnymi współpracownikami z lat wojennych. Jednak podstawowe reguły kamuflażu (zmiana tożsamości, ukrywanie miejsca zamieszkania, przeprowadzki) zachowywał - dlatego Wiesenthal i współpracujący z nim Mossad mieli mnóstwo problemów z odnalezieniem go.
Pomogły przypadek i dociekliwość Wiesenthala. Udało mu się odnaleźć rodzinę Eichmanna żyjącą w Austrii, z którą ten utrzymywał kontakt. W ten sposób znaleziono jego adres. Wtedy do akcji wszedł Mossad. Do Argentyny poleciała grupa agentów, która najpierw potwierdziła tożsamość Eichmanna, a następnie uprowadziła go, gdy ten wyszedł z domu i chciał wsiąść do autobusu. Operacja nie była w żaden sposób uzgodniona z władzami argentyńskimi, więc większym problemem dla Mossadu było znalezienie sposobu na odesłanie go do Izraela. W tym celu wykorzystano wizytę służbowym samolotem dyplomatów izraelskich w Buenos Aires (planem alternatywnym było wysłanie go do Izraela na pokładzie statku towarowego, który przewoził towary z Izraela do Argentyny). Plan Mossadu powiódł się w 100 proc. Eichmann został osądzony w Jerozolimie i skazany na karę śmieci. Wyrok wykonano poprzez powieszenie. Jego ciało skremowano, a prochy rozrzucono nad wodami Morza Śródziemnego.
Mossad podobną akcję przeprowadził w przypadku Herbertsa Cukursa, ale w tym przypadku już do procesu nie doszło. Cukurs był przedwojennym bohaterem Łotwy - stał się znany na całym świecie dzięki swoim rekordom lotniczym, m.in. bezprecedensowym w latach 30. przelotom z Rygi do Gambii czy Tokio. Gdy wybuchła wojna, okazało się, że ten lotnik posiada skrajne nacjonalistyczne poglądy, które sprawiły, że podjął walkę z okupującym Łotwę Związkiem Radzieckim u boku Niemiec. Gdy Wehrmacht przejął kontrolę nad Łotwą w 1941 r., zajął się gorliwie „oczyszczaniem” Rygi z ludności o żydowskich korzeniach. Był m.in. jednym z wykonawców akcji wymordowania 25 tys. Żydów mieszkających w getcie w Rydze. Po wojnie trafił do więzienia, ale szybko z niego wyszedł i wyjechał do Brazylii. Długo udawało mu się ukrywać swą tożsamość. Łowcom nazistów na jego trop udało się wpaść dopiero w latach 60.
Mossad do jego rozpracowania oddelegował jednego ze swoich najlepszych agentów Jakowa Meidada. Ten - przedstawiając się jako austriacki biznesmen - namówił Cukursa do prowadzenia wspólnie interesów. Zaprosił go na spotkanie w Montevideo. Tam czekało na niego czterech agentów Mossadu. Wywiązała się bójka, a 65-letni Cukurs bronił się z dużą zaciekłością. Bez skutku. „Kat Rygi” zginął od strzału pistoletu. Jego zwłoki ukryto w bagażniku samochodu, a obok przyczepiono opis jego zbrodni, jakich dopuścił się na Łotwie w czasie wojny. To był jedyny przypadek, kiedy Mossad wykonał wyrok na zbrodniarzu wojennym bez jego wcześniejszego osądzenia.
Najsłynniejszy łowca nazistów
Szymon Wiesenthal przeszedł przez piekło obozu koncentracyjnego Mauthausen-Gusen. Po wojnie zajął się poszukiwaniem zbrodniarzy niemieckich, którzy zdołali uniknąć odpowiedzialności za Holokaust. Jego najsłynniejszą akcją było znalezienie Adolfa Eichmanna ukrywającego się w Argentynie - to dzięki niemu Mossad zdołał go porwać, przewieźć do Izraela i tam osądzić. Doprowadził także do znalezienia Franza Stangla, komendanta obozu zagłady Treblinka.