Człowiek, który uciekł z Auschwitz

Roman Laudański
paweł Skraba/Gazeta Pomorska
Jak wydostać się z centralnego obozu przez bramę "Arbeit macht frei". To było śmiertelnie ryzykowne. Kazimierz Piechowski znalazł sposób

Czterdzieści pięć lat po ucieczce z Auschwitz-Birkenau Kazimierz Piechowski odważył się po raz pierwszy pojechać do oświęcimskiego muzeum. - Kaziku, zawieź mnie do tego Oświęcimia, bo chciałabym zobaczyć - prosiła żona. Wzbraniał się przez lata, wreszcie się odważył.

Przeszli przez bramę z napisem "Arbeit macht frei" (praca czyni wolnym). - Już w tym momencie we mnie coś trzasło, ale się trzymałem - wspomina Kazimierz Piechowski. 93 lata. Przedwojenny harcerz. Były więzień obozu Auschwitz-Birkenau, żołnierz Armii Krajowej. Po wojnie - odsiedział siedem lat za przynależność do AK.

Więc Piechowscy przeszli przez bramę. Kazimierz pokazywał żonie blok nr 2, gdzie w czasie wojny zaczynał obozowy staż. Na podwórku bloku 11 - "Bloku Śmierci", czuł się coraz gorzej, ale ciągle myślał: "Wytrzymam!"

- Ale kiedy podeszliśmy pod "Ścianę Śmierci", a ja przez sześć tygodni - Bóg dał, że tylko przez sześć - woziłem trupy więźniów rozstrzeliwanych strzałem w potylicę, okrwawione, nagie zwłoki - pękłem. Wywróciłem się, zemdlałem i już mnie nie było - opowiada.

Mówi, że obozowych przeżyć nikt nie może sobie wyobrazić. Nawet byli więźniowie. Psychiatrzy nazywają to syndromem Auschwitz. Mózgi byłych więźniów są tak głęboko zarażone obozem, że nie mogą się uwolnić z tego syndromu.

- Mój przyjaciel, Marian Kołodziej budził się w nocy, wstawał z łóżka i rysował żyjących więźniów, ale jako trupy. Jak go w nocy wzięło - rysował współwięźniów.

Wiele lat po wojnie Kazimierz Piechowski w swoim mieszkaniu latem spał bliżej okna (więcej powietrza), a zimą od strony kaloryfera. Co noc powracały sny o Auschwitz. Goniły go esesmańskie psy. Dopadały go, a on z całej siły je kopał. W rzeczywistości nie psy, tylko kaloryfer. I to tak mocno, że złamał stopę.

- Żona miała ze mną ciężki żywot - przyznaje.
W październiku 1939 roku Kazimierz Piechowski wraz z kolegą Alfonsem "Alkiem" Kiprowskim wyruszyli z Tczewa, by przez Węgry dostać się do naszego wojska we Francji. Tuż przed granicą wpadli na niemiecki patrol. Gestapo w Baligrodzie oskarżyło ich o chęć nielegalnego przekroczenia granicy, wstąpienia do legionów (Skąd te legiony? - dziwi się pan Kazimierz) i walki z bronią w ręku przeciwko narodowi niemieckiemu. Wyrok mógł być tylko jeden.

- Powinniśmy was rozstrzelać, ale mamy dla was coś lepszego - zaśmiał się Niemiec. Przez więzienia w Sanoku, krakowskie Montelupich - 20 czerwca 1940 roku w bydlęcych wagonach dojechali do Auschwitz.

Równo dwa lata później - 20 czerwca 1942 roku - stamtąd uciekli.

- Wtedy, w 1940 roku była tylko nazwa, jeszcze nie obóz - wspomina. - Przed nami dojechał tam tylko tzw. transport tarnowski, 728 więźniów. My budowaliśmy Auschwitz.

Kazimierz Piechowski stał się numerem 918. Odsłania przedramię, na którym nie ma wytatuowanego numeru. - Niemcy byli przekonani, że z centralnego obozu nikt nie ucieknie. Kiedy uciekliśmy, zaczęli tatuować więźniów. Pasiaki można było wyrzucić, włosy odrastały, ale numer świadczył o tym, skąd jesteś.

Zaczęli od obsypania ziemią składu amunicji. Budynek stoi do dziś. - Nasza pierwsza robota - wspomina.

Piechowski trafił do komanda pracującego w magazynach SS. Zaopatrywały niemieckie oddziały od Wrocławia po Dnietropietrowsk. - Potworna, straszna harówa - wspomina - ale pod dachem. O tyle lżej.

W warsztacie samochodowym pracował Ukrainiec - złota rączka - Gienek Bendera. Na początku czerwca 1942 roku Gienek dowiedział się, że jest na liście do rozwałki. W Auschwitz co tydzień obozowe gestapo planowało, co zrobić z danym więźniem. Nie było cię na liście do pracy - trafiałeś do gazu.

Wtedy przerażony Gienek zapytał Kazika o możliwość ucieczki Auschwitz. - Nocujemy w centralnym obozie. W nocy prąd w drutach, w dzień wartownicy z psami - Kazik wyliczał trudności. Gienek wskazał na esesmański samochód, którym mogliby uciec. - A my w pasiakach wsiadamy i Niemcy na bramie nam salutują? - pytał Kazimierz.

Po czterech dniach Piechowski także zaczął myśleć nad planem ucieczki. Pierwsza trudność - jak wydostać się z centralnego obozu przez bramę "Arbeit macht frei" do podobozu, gdzie były warsztaty samochodowe. Przecież wszystkie komanda były przeliczane!

Następna: jak dostać się do magazynów z esesmańskimi mundurami? Kiedyś przez uchylone drzwi Kazimierz zauważył, że leżą tam kompletne mundury. No i kiedy zorganizować ucieczkę?

- W soboty zawsze pracowaliśmy poza obozem od rana do południa - wspomina. - Później nasz kapo zabierał nas do obozu wewnętrznego, przydzielał inne prace, a esesmani zamykali wszystko i wyjeżdżali - dziś można byłoby powiedzieć - na weekend. Wracali w poniedziałek rano.

Wreszcie Kazimierz powiedział Gienkowi, że wszystko na nic, przecież za ucieczkę jednego więźnia z bloku lub z komanda pracy zginie dziesięciu innych. - Mieliśmy plan, owszem, ale przez to nie mogłem spać po nocach, unikałem Gienka, cała praca na marne! - uśmiecha się gorzko. - A on mi mówił: Kazek, jak dobrze pomyślisz, to coś wymyślisz.

Wymyślili, że wezmą wóz pociągowy stojący za kuchnią, dopasują do niego czteroosobowe komando, które go truchcikiem pociągnie. Dlatego musieli dobrać jeszcze dwóch więźniów do ucieczki. Gienek wskazał znajomego zakonnika, a Kazek zaufanego harcerza.

W sobotę, 20 czerwca, 1942 roku we czterech chwycili wózek z nieistniejącym numerem i pobiegli do bramy. Zameldowali strażnikom, że wywożą śmieci, a z powrotem przywiozą płyty betonowe przed blok nr 2. Ten nie sprawdził, czy ich wyjście zostało zgłoszone.
Przeszli przez bramę. Dostali się do magazynu mundurowego. Najlepiej mówiący po niemiecku Kazimierz włożył mundur oficerski.

- Mieliśmy nawet broń, amunicję i granaty - wylicza Kazimierz. - Gienek - kierowca zajechał pod rampę, rzuciliśmy mu mundur, wpatrując się w esesmana z karabinem maszynowym. Pokazałem mu się jako "oficer", dlatego esesman mi salutował.
Pozostali upchali graty w bagażniku. Gienek usiadł za kierownicą, obok Kazik, za nim ksiądz Józef Lempart i Staszek Jaster.

- Wyjeżdżamy, a tu stoi parszywy esesman z papierosem i rowerem - opowiada Piechowski. - Na mój widok zasalutował.

- Nie rozpoznają nas - ucieszył się Gienek.

- Jeszcze tylko tego trzeba, żeby nas rozpoznali - strofował go Kazik.
Na prostej natknęli się na szlaban, o którym wcześniej nikt nie wiedział. Przepuszczają samochody na hasło czy przepustkę? - zastanawiali się przez moment. Niemiec nie podnosił szlabanu. Kazik wychylił się z wozu, zmieszał z błotem wartownika, który - przestraszony - zaczął szybko kręcić korbą. Dwaj pozostali wartownicy wyprężyli się w salucie. Byli już za szlabanem. Uciekli z Auschwitz!

O tej historii powstał już film dokumentalny "Uciekinier". Dwie polskie ekipy chcą nakręcić film fabularny. Obie zabiegają o względy Kazimierza Piechowskiego.

Kiedy ktoś panu Kazimierzowi proponuje, żeby usiadł - ze śmiechem odpowiada: dziękuję, nasiedziałem się w życiu dosyć!

Po ucieczce walczył w szeregach Armii Krajowej. Po wojnie, w 1947 roku miał już pracę, ale któryś z kolegów doniósł UB, że Piechowski był w Armii Krajowej. Podczas przesłuchania przyznał się, że był w AK. Oddział "Garbatego", pseudonim "Sikora". Rewizja w domu, ubecy podrzucili mu broń i paczkę amunicji.

Dostał dziesięć lat. Odsiedział siedem, z czego cztery w ciężkim więzieniu w Sztumie, a resztę w kopalni.

W 60. rocznicę wyzwolenia Auschwitz przeczytał w londyńskim "The Times" o tym, jak to Polacy mordowali Żydów. Na samo wspomnienie trzęsie się do dziś. - Ponad dwieście razy takie stwierdzenie pojawiało się w najróżniejszych gazetach na całym świecie. Nasze rządy robią za mało! Nasi powinni żądać przykładnego ukarania redakcji, a jeśli będą kłamały dalej, to tytuł powinien być odebrany!

Inne opinie pana Kazimierza - łącznie z tą o wypowiedzi prezydenta Obamy na temat "polskich obozów" są jeszcze ostrzejsze.

ROMAN LAUDAŃSKI, Gazeta Pomorska

Wideo
Wróć na naszahistoria.pl Nasza Historia