Ludzie w miastach szykowali się już do sylwestra, a o świętach i świątecznej rybie wystanej w kolejkach powoli zapominali. Europa Zachodnia i Ameryka miała tańczyć przy największym przeboju mijającego 1961 r. „Come fly with me" Franka Sinatry. Polacy w średnim wieku musieli się zadowolić „Parasolkami" Marii Koterbskiej, ale młodzi już wiedzieli, że jest coś takiego jak twist, który niektórych szokował nieprzyzwoitymi ruchami bioder.
Był 30 grudnia i dzień wcześniej na ekrany kin wszedł film z Ewą Krzyżewską, Adamem Hanuszkiewicz i Tadeuszem Plucińskim „Zuzanna i chłopcy". Andrzej Kiszka nie miał pojęcia, kim jest aktorka, która trzy lata wcześniej zagrała'w głośnym „Popiele i diamencie" Andrzeja Wajdy. Ba, ani nie słyszał o tym filmie, ani nie czytał książki Jerzego Andrzejewskiego, która była jego kanwą. A przecież poniekąd to była opowieść o nim z tą różnicą, że Maciek Chełmicki zginął na śmietniku historii, a on się zabić nie dał - zamieszkał we własnoręcznie wybudowanym bunkrze.
W 1953 r. zatrzymano go w obławie 30 grudnia 1961 r. Miał 39 lat, a z wrogiem walczył od 1942 r.
W oczekiwaniu na III wojnę
„Dąb". Taki miał leśny pseudonim. I jak to drzewo wrósł w las, choć część jego oddziału zginęła w kolejnych zasadzkach, a część uznała, że nie nadejdzie zapowiadana III wojna światowa i trzeba się z tym pogodzić.
„Dąb" swój bunkier wybudował w Lasach Janowskich na Lubelszczyźnie. Konkretnie zaś na małym wzgórzu między Hutą Krzeszowską a wioską Ciosmy. Przygotował papę i bale świerkowe. Dół pomogli mu wykopać zaufani przyjaciele, jeden z nich przynosił mu potem przez lata do bunkra jedzenie i czasem gazety (szczególnie upodobał sobie zdobyte nie wiadomo gdzie egzemplarze „Bluszczu", gazety dla wyedukowanych pań ukazującej się na przełomie XIX i XX w...).
No więc wykopali dół. Zrobili powałę, z bali, na których znalazła się papa - bunkier nie mógł przemakać i miał być bezpieczny. Klapę prowadzącą do środka - w dół schodziło się po schodkach, ale człowiek nie musiał się garbić, bo bunkier miał ze dwa metry wysokości - zabezpieczyli mchem. Dla niepoznaki. Kiszka zrobił też wywietrzniki. Przecież musiał w środku żyć, a więc też oddychać. No i nie mógł tak cały czas siedzieć tam po ciemku, a każde dziecko wie, że ogień potrzebuje powietrza, a więc lampa naftowa, którą miał w bunkrze, również.
Najdłużej ukrywający się „leśny" w swojej kryjówce przed bezpieką miał też studzienkę, maszynkę spirytusową, ubikację (czyli żelazną beczkę z pokrywką), łóżko, pierzynę i nawet półki na ścianach i wieszaki z rogów koziołków.
Miał nawet niezwykłego przyjaciela - jednej zimy przywędrowała do niego mysz. Taka zwykła, szara. Wlazła ciekawska wywietrznikiem i zwabiona zapachem jedzenia wpadła do pustego słoika po smalcu. Andrzej Kiszka uznał chyba, że to prawdziwy dar od losu - całą zimę mysz karmił, poił. Całą zimę miał z kim tak po ludzku pogadać, bo choć jego towarzyszka wydawała z siebie co najwyżej popiskiwania, to on od tak dawna żyjący sam ze sobą'w milczeniu'w końcu mógł nie zapominać języka w gębie.
Kiedy w końcu przyszedł grudzień 1961 r. i w lesie Kiszki pojawiła się SB, milicja i kto tam jeszcze mógł, „Dąb" sam wyszedł ze swojej kryjówki, choć - jak opowiadał po latach - mógł w niej dalej siedzieć Bóg jeden raczy wiedzieć jak długo jeszcze. Zakutany, z trudem klecący zdanie po zdaniu. Milicjanci, którzy go rewidowali, zadbali też o to, by dokładnie obfotografować bunkier zatrzymanego partyzanta.
Jego proces zaczął się w lipcu 1962 r., a prasa pisała o nim chętnie i często. Co ciekawe, niektórzy dziennikarze traktowali Kiszkę jak jakiegoś Robinsona Crusoe, rozbitka zagubionego w nieznanej rzeczywistości.
Jeden z nich pisał: „Zdawać by się mogło, że przez tyle lat, w warunkach takiej izolacji, oskarżony będzie istotą zdziczałą i nienormalną. Tymczasem nic podobnego. Wyjaśnienia Andrzeja Kiszki, składane podczas procesu, były sensowne, a nawet niepozbawione inteligencji".
Oskarżyciel domagał się kary śmierci dla Kiszki. Skazano go - za przestępstwa kryminalne - na dożywocie i 20 tys. zł grzywny. Ostatecznie złagodzono mu wyrok na 15 lat.
Ostatnia śmierć w takiej obławie
Lubelszczyzna. Wieś Majdan Kozice Górne. Józef Franczak „Lalek" bunkra nie budował. Ukrywał się po różnych domach, różnych wsiach, wciąż mogąc liczyć na dyskrecję zaufanych ludzi. Tymi zaufanymi byli najbliżsi. Ale to właśnie wśród najbliższych znalazł się człowiek, który go zdradził i wydał w ręce bezpieki.
Wydał go bratanek ojca Danuty Mazur, kobiety, z którą miał synka, z którą bezskutecznie chcieli wziąć ślub kościelny, ale którego to ślubu w kolejnych kościołach kolejni księża konsekwentnie im odmawiali - ze strachu przed prowokacją bezpieki.
SB długo szukała człowieka, który doprowadziłby ją do „Lalka". Próbowano werbować sąsiadów. Strachem lub korzyściami namawiano ludzi do szpiegowania Franczaka i jego rodziny. W domach jego najbliższych zainstalowano podsłuchy, a u sąsiadów zainstalowano stałe punkty obserwacyjne. Ale sukcesem okazało się dopiero dotarcie do Stanisława Mazura, którego - używając esbeckiej terminologii - zwerbowano na podstawie materiałów kompromitujących. Już jako tajny współpracownik „Michał" zaczął z Lublina przyjeżdżać do rodziny na wieś, do Wygnanowic, skąd pochodziła Danuta.
Z „Lalkiem" TW „Michał" spotkał się po raz pierwszy w sierpniu 1963 r. Kolejne trzy miesiące instruowany przez SB szykował się do operacji, podczas której miało dojść do aresztowania partyzanta. Ten moment miał nastąpić 20 października - Stanisław Mazur szedł na spotkanie, mając pod ubraniem zainstalowany podsłuch, który miał do niego doprowadzić agentów bezpieki.
Dziesięciu oficerów operacyjnych SB i 60 funkcjonariuszy ZOMO czekało w pogotowiu, ale zawiodła technika. „Michał" widział się z „Lalkiem", ale nie doprowadził do niego tajniaków. Przekazał im za to następnego dnia markę i numer rejestracyjny motocykla, którym Józef Franczak dotarł na miejsce spotkania.
SB mogła się pochwalić sukcesem dopiero następnego dnia - około godziny 15.45 zabudowania gospodarskie Wiesława Becia we wsi Majdan Kozice Górne zostały otoczone przez grupę operacyjną. „Lalek" próbował wydostać się „na bezczelnego" - kiedy dostrzegł zbliżającą się do budynków obstawę, wyszedł na drogę i, udając Becia, próbował uciec.
Nie miał szans. Kiedy usłyszał komendę „stój!", zaczął strzelać. Przebiegł tylko kilkaset metrów. Sam jeden wobec 35 zomowców i dwóch oficerów SB nie mógł uciec. Śmiertelnie ranny zmarł w ciągu kilku minut.
Od ciała, które przewieziono do Lublina, do Zakładu Medycyny Sądowej, odcięto głowę i pochowano je w anonimowym grobie na cmentarzu komunalnym. Tylko dzięki dobrej pamięci jednego z pracowników rodzinie Józefa Franczaka udało się odnaleźć ten grób i w 1983 r. przenieść szczątki do grobowca.
Zdrada - klucz do sukcesu
Dzięki konfidentowi SB dotarła też do Michała Krupy pseudonim Wierzba - walczącego najpierw z Niemcami, potem z Ukraińcami, a na końcu z nową władzą. "Wierzba" w maju 1945 r. brał udział w głośnej bitwie pod Kuryłówką w okolicach Leżajska, w której starły się siły partyzantów AK i rosyjskie NKWD wspierane przez członków UPA.
Podkomendny Józefa Zadzierskiego ps. Wołyniak pochował go w grudniu 1946 r. po samobójczej śmierci. Narażając siebie, wybrał dowódcy miejsce szczególne - na cmentarzu w Tarnawcu, obok grobu własnego ojca.
Polowano na niego przez kilka lat. Za każdym razem wymykał się z obławy i krył się w lasach Puszczy Sandomierskiej, u zaufanych ludzi, w bunkrach, jakie pozostały po wojnie toczonej na Rzeszowszczyźnie i Lubelszczyźnie. Wiedział, co spotkało jego siostrę i jej męża, którzy ujawnili się w 1948 r., po ogłoszeniu amnestii i miesiąc po narodzinach ich syna. A jednocześnie to właśnie na nich mógł najbardziej liczyć i to właśnie oni byli dla niego największym wsparciem.
Aresztowano go 11 lutego 1959 r. we wsi Kulno, a po latach tamtą obławę opisał oficer SB, który w niej uczestniczył - Adam Socha zapamiętał, że pułkownik poddał się dobrowolnie, że wydał go tajny współpracownik i że konfidenta potem zlikwidowali towarzysze Michała Krupy. Książka „Czas gorących serc" ukazała się w 1984 r. Siostrzeniec Michała Krupy Andrzej Pityński, wybitny polski rzeźbiarz - uczeń profesorów Mariana Koniecznego i Jerzego Bandury - jako student stworzył popiersie Ignacego Paderewskiego ustawione przed Collegium Paderevianum w Krakowie - który w 1974 r. wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, zaledwie rok przed publikacją wspomnień oficera SB odsłonił w Bostonie swój monument „Partyzanci", poświęcony ojcu i wujowi.
Ważny nie tylko dlatego, że stanął w mieście amerykańskich elit. - Jako mały chłopiec odwiedzałem mojego wuja w jego leśnych bunkrach. Mając jedenaście lat, widziałem go jako wolnego partyzanta. Zimą w 1958 r. razem z ojcem, konno w siodłach, przez skutą lodem Tanew, dostarczyliśmy Michałowi zaopatrzenie i lekarstwa. Odprowadził nas potem konno z dwoma partyzantami - wspominał na łamach „Nowego Dziennika", polonijnego pisma ukazującego się w USA.
Dorosły już mężczyzna tak zapamiętał tamtą wyprawę: - Kiedy jechaliśmy, strzemię przy strzemieniu, wzdłuż srebrzysto-białego koryta Tanwi, słońce rzucało nasze długie cienie na tafle lodu zamarzniętej rzeki. Godzinami wpatrywałem się w tę poruszającą się masę końskich nóg, szyi, głów, sylwetek w siodłach z erkaemami sterczących luf zawieszonymi na ramionach, z granatami przy pasach, z bagnetami w cholewach kawderyjskich butów, w wydłużone przez słońce sylwetki cieni jeźdźców, partyzantów, ostatnich polskich bohaterów. I wtedy poczułem się jednym z nich. Obraz ten zapadł mi głęboko w sercu i dał ideę na monumentalną rzeźbę „Partyzanci".
Michał Krupa - podobnie jak Andrzej Kiszka- został skazany na dożywocie. Karę złagodzono jednak do 15 lat więzienia. Wyszedł na wolność w 1965 r. i zamieszkał z siostrą Stefanią, jej mężem Aleksandrem i synem Andrzejem. Po jakimś czasie ożenił się z dziewczyną z sąsiedniej wsi, ale nie nacieszył się szczęściem. Zmarł siedem lat po odzyskaniu wolności, w 1972 r. Jego żona Janina bezskutecznie starała się o unieważnienie wyroku.
Postanowieniem sądu w Przemyślu postępowanie w tej sprawie zostało umorzone w 1995 r. z uwagi na jej śmierć. „Partyzantów" Pityńskiego w 2006 r. przeniesiono w inne miejsce, ale rzeźbiarz ich drugą wersję postawił w mieście Hamilton.
To, co po nas zostanie
To takim jak Andrzej Kiszka, Michał Krupa i Józef Franczak wielki polski poeta Zbigniew Herbert dedykował swój wiersz „Przesłanie Pana Cogito" i słowa:
„Idź dokąd poszli tamci do ciemnego kresu
po złote runo nicości twoją ostatnią nagrodę
idź wyprostowany wśród tych co na kolanach
wśród odwróconych plecami i obalonych w proch
ocalałeś nie po to aby żyć
masz mało czasu trzeba dać świadectwo
bądź odważny gdy rozum zawodzi bądź odważny
w ostatecznym rachunku jedynie to się liczy
a Gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
dla szpiclów katów tchórzy - oni wygrają
pójdą na twój pogrzeb i z ulgą rzucą grudę
a kornik napisze twój uładzony życiorys
i nie przebaczaj zaiste nie w twojej mocy
przebaczać w imieniu tych których zdradzono o świcie".
Według szacunków historyków od 1944 r. i przejęcia władzy przez Polski Komitet Wyzwolenia Narodowego w partyzantce antykomunistycznej walczyło około 150 tys. Polaków. Represje, aresztowania, amnestie, apele o ujawnianie się, po których zwykle ruszała kolejna fala aresztowań byłych żołnierzy Armii Krajowej, powoli i systematycznie redukowały tę liczbę.
W 1947 r. na dalszą walkę zbrojną zdecydowało się ok. 2 tys. żołnierzy podziemia niepodległościowego. Skazani na przegraną, bez jakichkolwiek szans, powoli wykruszali najczęściej zdradzani przez osoby z bliskiego kręgu współpracowników lub rodzin.
W początkach lat 50. walczyło jeszcze ok. 250-400 partyzantów, ale była to bardziej walka o przetrwanie niż walka o zmianę ustroju. Nie mieli domów, pieniędzy, właściwie każda noc i każdy dzień mogły się zakończyć w najlepszym razie aresztowaniem, w najgorszym śmiercią, a możliwości ucieczki na Zachód po uszczelnieniu granic właściwie spadły do zera.
Ostateczne ciosy oddziałom partyzanckim zadano w 1953 r., a amnestia ogłoszona w kwietniu 1956 r. sprawiła, że realnie w ukryciu pozostało kilkunastu najbardziej wytrwałych. Wśród nich znalazła się owa trójka.
Ostatnim, który zginął z bronią w ręku, był Józef Franczak „Lalek".