Pierwsza wojna światowa nie jest, szczególnie na tle swojej młodszej siostry, rozpieszczana przez wokołohollywoodzką kinematografię. Dlatego dwa głośne filmy, które powstały w ciągu ostatnich trzech lat, to niemal klęska urodzaju. Pierwszy z nich to dramat „1917”. Przyznam, że chciałem się nad nim popastwić, ale nie jest to łatwe, bo to opowieść niemal kameralna i uważam, że – pomimo sporej dawki absurdów – warta obejrzenia. Sam Mendes, reżyser między innymi dwóch Bondów i „American Beauty”, zresztą i z tych absurdów się obroni. Film to autentyczna opowieść jego dziadka. Opowieści dziadków dotyczące wydarzeń sprzed 70 lat zawsze różnią się od faktów, chyba że dziadek ma w głowie zamiast ludzkiego umysłu komputer pozbawiony emocji, nieracjonalizujący, niemitologizujący, niesnujący projekcji, niezapominający i nieupraszczający. Drugi z filmów oferuje nam momentami batalistyczny wypas, ale też spore wzbogacenie w stosunku do książkowego, klasycznego oryginału i poprzednich filmowych opowieści o szeregowcu Paulu, którego dusza umiera w okopach wcześniej niż ciało. Erich Maria Remarque ewidentnie zapomniał wpleść do swojego arcydzieła „Na Zachodzie bez zmian” wielką politykę. Zresztą chyba uznałby to za cokolwiek niepasujące. Szczęśliwie po niespełna stu latach zrobi to niemiecki reżyser Edward Berger. W filmie okopowy dramat Paula przekładany jest całkowicie dodanym wątkiem rozmów toczonych w słynnym wagonie w Compiegne, gdzie toczą się rozmowy pokojowe. Poznajemy oto wrażliwego niemieckiego humanistę Matthiasa Erzbergera i bezlitosnego, aroganckiego, wyniosłego francuskiego marszałka Focha. Sympatia widza musi być po stronie tego pierwszego. Widz nie dowie się z filmu, że autentyczny Erzberger został pacyfistą dopiero, kiedy Niemcy zaczęli przegrywać wojnę. Faktycznie wynegocjował pokój, i to całkiem atrakcyjny, uwzględniając realia, czyli możliwą hekatombę w miastach niemieckich (zresztą kilka lat później zapłacił za to życiem – został zastrzelony przez nacjonalistycznych bojówkarzy). Ratował swój kraj, a nie jakieś tam uniwersalia, a humanizm i humanitaryzm wypełniały nawet po kolejnej wojnie hitlerowców przed trybunałem w Norymberdze. Po prostu przegrani tak mają. Miał tak - zachowując proporcje - Herr Erzberger przed podpisaniem pokoju w słynnym wagonie i miał Joachim von Ribbentrop tuż przed tym jak zawisł na stryczku. Widz z filmu dowie się za to, jak straszni byli zwycięzcy. Arogant i triumfator Ferdynand Foch to postać odrażająca. Nie bardzo ów widz dowie się jednak, dlaczego był on tak strasznie bezwzględny. O podbojach Bismarcka, bombardowaniu Paryża, poniżającym traktowaniu francuskich kobiet przez Niemców podczas pierwszej wojny się nie dowiemy. Za to możemy się przenieść po chwili do świata szeregowca Paula i zobaczyć, jak niemieccy żołnierze, bojąc się gospodarza uzbrojonego w dubeltówkę, z głodu podkradają jajka z kurnika na okupowanych przez siebie terenach, co dla jednego z nich kończy się tragicznie (w książce ów swojsko brzmiący „Katczynsky” ginie od szrapnela). Dość to jednak specyficzny obraz okupacji. Otóż, jakakolwiek armia by to nie była, to gospodarz niewydający żywności rekwirującemu ją żołdactwu marnie by skończył. A w tym przypadku nie mamy do czynienia z armią kwakrów lub buddystów, a niemieckimi korpusami, może jeszcze nie tak zbrodniczymi jak Wehrmacht w 1939 roku, ale już w tym kierunku śmiało zmierzającymi. Gdyby nic niewiedzący o historii XX wieku Marsjanin przybył na Ziemię i obejrzał „Na Zachodzie bez zmian”, to nie tylko zobaczyłby remarquowską rozprawę z wojennym piekłem niszczącym ciało i duszę młodych ludzi. Tego filmowi nie odmawiam, skądinąd niektóre sceny batalistyczne są świetnie zrobione pomimo drobnych błędów (brytyjskie czołgi szarżują na kilkadziesiąt lat późniejszych podwoziach). Ale nasz Marsjanin mógłby przede wszystkim dowiedzieć się, że w 1918 r. miliony ludzi, nie wiadomo dlaczego, znalazło się w okopach, a potem zwycięzcy bezwzględnie potraktowali przegranych. Jeśli Marsjanin usłyszy coś o drugiej wojnie światowej, to wyciągnie wniosek, że – zgodnie z filmową przepowiednią Matthiasa Erzbergera – doprowadziło to do dalszych problemów. Winę za Trzecią Rzeszę, jak widać, w najlepszym razie ponoszą wszyscy, w najsurowszym – zadufani w sobie Francuzi. A właśnie pokaźna większość odbiorców tego oglądanego dziś na całym świecie filmu ma świadomość takich Marsjan. Zupełnie inaczej niż sprytni niemieccy manipulatorzy, którzy dopisali kolejny subtelny, mistrzowski, rozdział do wykręcania kota historii dwudziestego wieku ogonem. Szkoda, że posłużyli się do tego wybitną książką. Ale cóż, jak widać, martwi niewiele mają do gadania. Wbrew pozorom, nawet jeśli to są wielcy pisarze.
[Felieton] Wiktor Świetlik: Na Zachodzie ze zmianami
Wiktor Świetlik
Współczesny niemiecki rewizjonizm potrafi, muszę przyznać, zaskoczyć. Nowa filmowa wersja „Na Zachodzie bez zmian” dodała do klasycznej powieści pana Remarque’a to i owo. Przede wszystkim politykę. Dzięki niej możemy się dowiedzieć, kto w dniu zakończenia Wielkiej Wojny był oprawcą, a kto katem. Uspokajam, ci ostatni to tym razem nie Polacy, a Francuzi.
Wideo
Materiały promocyjne partnera