Książka zawiera historię działań 22 oddziałów antykomunistycznej partyzantki, kilkadziesiąt mało znanych, oryginalnych fotografii, a także mapę działań operacyjnych i tras przemarszów oddziałów wyklętych.
Fragmenty I rozdziału
Kapitan Maciej Kalenkiewicz [1]
(fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe, Sygn.: 37-993-1)
KIERUNEK DROGI ŻOŁNIERZY NIEZŁOMNYCH wyznaczył jednoręki major "Kotwicz", żołnierz września, hubalczyk, wreszcie cichociemny i akowiec. Droga jego i dowodzonego przez niego oddziału miała swój kres, taki ostatni przystanek, w niewielkiej wsi o dźwięcznej nazwie Surkonty (obecnie w granicach Białorusi).
Maciej Kalenkiewicz urodził się w 1906 roku w Pacewiczach. Jego ojciec Jan był w latach 1922-1927 posłem do polskiego Sejmu, matka to Helena z domu Zawadzka. W 1924 roku Maciej wstąpił do Oficerskiej Szkoły Inżynierii w Warszawie, którą ukończył jako prymus w stopniu porucznika. Zaliczył staż w 1. pułku saperów w Modlinie, a następnie rozpoczął naukę na Wydziale Inżynierii Lądowej Politechniki Warszawskiej. W 1934 roku ożenił się z Ireną Erdman oraz otrzymał dyplom inżyniera, po czym dostał przydział do Szkoły Podchorążych Rezerwy Saperów w Modlinie.
W 1936 roku awansował do stopnia kapitana i objął obowiązki dowódcy kompanii. W listopadzie 1938 roku rozpoczął studia w Wyższej Szkole Wojennej w Warszawie, ale naukę przerwał wybuch wojny. Kapitan Kalenkiewicz dostał przydział do Suwalskiej Brygady Kawalerii z Grupy Operacyjnej "Narew".
Około połowy września nasz bohater ochotniczo dołączył do 110. pułku ułanów, który najpierw kierował się w stronę granicy z Litwą, a następnie, decyzją swego dowódcy, maszerował na pomoc Warszawie.
Grupie, która szła na Warszawę, przewodził mjr Henryk Dobrzański, późniejszy "Hubal", a Kalenkiewicz został szefem sztabu w Oddziale Wydzielonym Wojska Polskiego oraz zastępcą "Hubala". W tym czasie przyjął pseudonim Kotwicz. W oddziale majora Dobrzańskiego wytrwał do początku grudnia 1939 roku, kiedy to w odpowiedzi na apele radiowe generała Sikorskiego przedostał się do Francji.
Już wtedy był gorącym zwolennikiem powrotu do Polski i kilkakrotnie składał prośbę o zrzucenie na spadochronie na terenie Polski. Po klęsce Francji znalazł się wraz z Wojskiem Polskim w Szkocji i tam także należał do grupy oficerów, którzy byli autorami kolejnych memorandów na temat utrzymania łączności lotniczej z okupowaną Polską, szkolenia spadochronowego, a wszystko to w celu właściwego wsparcia w odpowiednim momencie planowanego powstania w kraju.
Wśród żołnierzy, na białym koniu mjr Maciej Kalenkiewicz ps. "Kotwicz". [2]
(fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe, Sygnatura: 37-1387-1)
Wreszcie Maciej Kalenkiewicz doczekał się swej upragnionej drogi do Polski - w nocy z 27 na 28 grudnia 1941 roku wraz z kilkoma ludźmi został zrzucony ze spadochronem. Niestety wskutek pomyłki pilotów skoczkowie zostali desantowani nie w planowanym rejonie Bolimowa, ale bardziej na północ, w okolicy Kiernozi, już na terenie Rzeszy.
Początek pobytu w Polsce był pechowy, gdyż czterej spadochroniarze zostali zatrzymani przez niemiecką straż graniczną i odprowadzeni na posterunek we Wszeliwach. Nie widząc żadnej innej możliwości, podczas próby rewizji cichociemni otworzyli ogień, zabijając czterech Niemców, po czym szybko zniknęli w ciemnościach nocy. Kpt. Kalenkiewicz, ranny w lewe ramię podczas wymiany ognia, udał się do punktu kontaktowego w Domaniewicach, a następnie dotarł do Warszawy, gdzie zamelinował się na jakiś czas.
Na początku 1942 roku został przydzielony do Komendy Głównej ZWZ. W tym czasie został odznaczony przez gen. Stefana Roweckiego "Grota" Krzyżem Virtuti Militari, a we wrześniu awansowany do stopnia majora. Był gorącym zwolennikiem powstania zbrojnego, ale wyłącznie przy widocznym upadku
Niemiec oraz zagwarantowanej pomocy z zewnątrz. Przeprowadzał inspekcje okręgów AK oraz kierował operacją "Akcja Wschodnia" (serią ataków na niemieckie posterunki graniczne). W lutym 1944 roku został mianowany inspektorem KG AK i z takim pełnomocnictwem skierowany został wraz z por. Janem Piwnikiem "Ponurym" na teren Nowogródczyzny.
Zgrupowanie Nadniemeńskie AK działało w rejonie na południe od Lidy, po obu stronach Niemna. Pod kierownictwem nowego dowódcy przeprowadzono kilkanaście akcji bojowych, jednocześnie zwiększając nacisk na szkolenie i rozbudowę oddziału. W tamtym czasie "Kotwicz" był współautorem i gorącym zwolennikiem planu wyzwolenia Wilna przed wkroczeniem Armii Czerwonej (operacja "Ostra Brama") w ramach operacji "Burza".
W tym celu spotkał się nawet w Wilnie z dowództwem tamtejszego okręgu AK. Proponował, aby wyzwolenie Wilna wykonać siłami dwóch okręgów AK (wileńskiego i nowogródzkiego), a do akcji zaangażować także silne Zgrupowanie Stołpecko-Nalibockie. 12 czerwca plan operacji "Ostra Brama" zatwierdziła KG AK, a "Kotwicz" na czele silnego oddziału, liczącego około 600 żołnierzy, wymaszerował naprzeciw zgrupowaniu por. "Góry".
Niestety partyzantom nie dane było się połączyć - 24 czerwca w starciu z Niemcami pod miejscowością Iwie mjr "Kotwicz" został ciężko ranny w prawe ramię, a jego oddział uwikłał się w walki z Niemcami oraz potyczki z sowieckimi partyzantami. Stan zdrowia dowódcy pogarszał się, wdała się gangrena i rana zaczynała już cuchnąć. Nie było innego wyjścia - cierpiącemu "Kotwiczowi" amputowano rękę.
Mimo to major działał dalej. Tuż przed rozpoczęciem operacji "Ostra Brama" zameldował się u dowódcy Okręgu Wileńskiego AK gen. Aleksandra Krzyżanowskiego ps. Wilk. Ciągle gorączkujący z powodu niezagojonej rany, "Kotwicz" nie wziął udziału w akcji wyzwolenia Wilna.
Po zajęciu miasta przez Sowietów "Kotwicz" pomaszerował wraz ze swoim oddziałem do Puszczy Rudnickiej. W drodze dotarł do niego meldunek o tym, że po wspólnej akcji w Wilnie Rosjanie aresztowali oficerów AK z gen. "Wilkiem" na czele. W Puszczy Rudnickiej schroniło się kilka tysięcy polskich żołnierzy, a najwyżsi stopniem w tej grupie ppłk J. Szlaski ps. Prawdzic i ppłk Z. Blumski ps. Strychański postanowili rozwiązać zgrupowanie. W tym czasie każdy mógł zdecydować, co z sobą dalej robić. Część ludzi wycofała się na zachód (jak ppłk "Prawdzic"), część postanowiła pozostać na miejscu. Jednym z tych, którzy zdecydowali się zostać, był jednoręki major "Kotwicz", przy którym pozostało około 100 żołnierzy (...)
Sowieci cały czas rozpracowywali polskie podziemie i 19 sierpnia 1944 roku oddziały NKWD zaatakowały około 300-osobowy oddział prowadzony przez kpt. Edmunda Banasikowskiego ps. Jeż oraz grupę kpt. Bolesława Wasilewskiego ps. Bustromiak. Polskim partyzantom udało się wydostać z matni, a oddział "Bustromiaka", straciwszy siedmiu zabitych i czterech rannych, dołączył do "Kotwicza".
Całość grupy prowadzonej teraz przez Kalenkiewicza liczyła 72 partyzantów i cztery kobiety. 21 sierpnia oddział znalazł się w Surkontach na skraju Puszczy Ruskiej, które - jak miało się okazać - dla niektórych żołnierzy były ostatnim przystankiem w ich drodze.
W tym samym czasie, kiedy w Warszawie od trzech tygodni trwało powstanie skierowane przeciwko niemieckim okupantom, na obrzeżach Puszczy Ruskiej Polacy mieli ratować swe życie, broniąc się przed Sowietami. Zarówno w Warszawie, jak i w Surkontach walczyła polska Armia Krajowa. Paradoks tego dnia polegał na tym, że po pięciu latach wojny oraz traktowaniu Rosjan jako sojuszników naszych sojuszników, mieliśmy niezmiennie tych samych wrogów, co we wrześniu 1939 roku.
Najprawdopodobniej na skutek donosu Rosjanie wiedzieli, gdzie i kogo szukać. Skierowali do Surkont grupę żołnierzy z 3. batalionu 32. zmotoryzowanego pułku strzelców Wojsk Wewnętrznych NKWD, której przewodzili starszy lejtnant Korniejko i młodszy lejtnant Bleskin. Kiedy nieopodal wsi podjechało kilka ciężarówek i zaczęli z nich wyskakiwać enkawudziści, Polacy wszczęli po cichu alarm i rozstawili stanowiska obronne.
Prawym skrzydłem dowodził "Kotwicz", wspomagany przez swojego adiutanta pchor. Henryka Nikicicza ps. Orwid oraz rtm. Jana Skrochowskiego ps. Ostroga. Lewym skrzydłem dowodził kpt. "Bustromiak", przy którym znajdowali się kpt. Franciszek Cieplik ps. Hatrak i por. Walenty Wasilewski ps. Jary. Sowiecka tyraliera wolno zbliżała się do wsi. Polacy z ukrycia obserwowali, jak przechodzący przez podmokłą łąkę enkawudziści omijali oczka wodne, łamiąc szyk tyraliery i tworząc małe grupki.
Tego naszym było potrzeba. Na rozkaz "Kotwicza" otworzono gwałtowny ogień, kładąc pokotem sowieckich żołnierzy, którzy padali jak przewracane snopy zboża. Część z pluskiem wpadała do wody, pozostali uciekali w popłochu poza zasięg polskiego ognia. Na łączce zostało około 30 ciał w sowieckich mundurach. Kilkunastu Rosjan zostało rannych, w tym obaj dowódcy. Zginęło kilku Polaków, m.in. por. "Jary", a kilku innych zostało rannych, w tym kpt. "Bustromiak", draśnięty kulą koło oka i skroni.
Nastąpiła przerwa w walce. Sowieci czekali na wezwane posiłki, a Polacy około godziny 15 przeprowadzili naradę. Kapitan Wasilewski opowiadał się za natychmiastowym odwrotem. Major "Kotwicz" zgodził się, aby "Bustromiak" wycofał się wraz z lżej rannymi. Natomiast sam postanowił z drugą grupą oraz ciężko rannymi doczekać zmierzchu, aby pod osłoną nocy wydostać się z matni. Kiedy grupa kpt. "Bustromiaka" odeszła w kierunku wschodnim, przeciwnik otrzymał wsparcie z Rejonowego Oddziału NKWD w Raduniu, dowodzonego przez kpt. Szulga i kpt. Czikina. Sowieci mieli wtedy około 600 żołnierzy, Polaków została garstka.
W drugiej fazie boju wojska NKWD zaatakowały lewe skrzydło polskiej obrony, aby zająć tyły i uniemożliwić odwrót. I tym razem atakujących przywitał celny ogień polskich partyzantów. Wtedy nastąpił krytyczny moment bitwy. Rosjanom udało się zająć pobliskie wzgórze, z którego mieli znakomity wgląd w pozycje polskiej obrony. Szybko ściągnęli w to miejsce ciężki karabin maszynowy i dosłownie rozstrzelali polskie dowództwo oraz stanowisko erkaemu.
Na miejscu zginął trafiony w głowę "Kotwicz", a także rtm. "Ostroga" i pchor. "Orwid". Na domiar złego nad terenem walki pojawiły się wezwane na pomoc radzieckie samoloty, które ostrzeliwały Polaków z lotu koszącego. Bitwa była skończona. Pozostali przy życiu próbowali wydostać się na własną rękę.
Znajdujących się we wsi rannych czekał tragiczny los. Po zajęciu zabudowań Sowieci wyszukiwali rannych i dobijali ich, dźgając bagnetami. Jedna z polskich ocalałych sanitariuszek wspomina: Ale najgorsze było to, że oni razem ze mną robili obchód placu boju i wszystkich nieżyjących, ciężko rannych i lekko rannych, wszystkich dobijali bagnetami. Wszystkich! Pamiętam twarz kapitana "Hartaka" [...] patrzył na mnie przytomnie, patrzył na mnie tak, jakby jemu było mnie żal.
Ja to widziałam po jego oczach. Sołdat podszedł i pchnął go bagnetem w bok. [...] On jego walił w brzuch, w klatkę piersiową, ile tylko chciał. I tak po kolei, każdego.
Według zapisów w sowieckich dokumentach, w wyniku pięciogodzinnego boju (bandę) całkowicie zniszczono - zabito 53 bandytów, w tym 6 oficerów białopolskiej armii. Schwytano do niewoli - 4. W rzeczywistości zginęło 36 polskich żołnierzy, pozostałe straty liczone przez Rosjan to ludność cywilna. Wśród zabitych oficerów znaleźli się: mjr Maciej Kalenkiewicz "Kotwicz", kpt. Franciszek Cieplik "Hartak", kpt. NN "Bosak", rtm. Jan Skrochowski "Ostroga", por. Walenty Wasilewski "Jary", por. Stanisław Dźwiniel "Dzwon".
Straty sowieckie to około 130 żołnierzy, choć oni sami przyznali się oficjalnie zaledwie do 18 poległych.
Polaków pochowano w zbiorowej mogile w pobliżu Surkont, tuż obok grobu powstańców styczniowych z 1863 roku. Dzięki miejscowej ludności prowizoryczna mogiła zachowała się i nie została zaorana na potrzeby kołchozu. W 1991 roku utworzono w tym miejscu cmentarz, odsłonięty uroczyście 8 września. Na dużym pamiątkowym krzyżu został umieszczony napis po polsku, ale władze nie zgodziły się na tekst wyjaśniający, przeciwko komu walczyli polegli i pochowani tutaj Polacy.
[1]
Zobacz zdjęcie w zbiorach NAC[2]
Zobacz zdjęcie w zbiorach NAC