Był 19 kwietnia 1623 r. W lesie, przy gościńcu wiodącym do Kościana, czaiło się kilkanaście postaci. Prawie wszyscy byli uzbrojeni - w szable, rusznice, a nawet włócznie. Bracia Arciszewscy ze swoją świtą kręcili się w nerwowym oczekiwaniu na Kacpra Brzeźnickiego, który miał tą drogą wracać ze Środy do domu. Nerwowa atmosfera sprawiała, że czas dłużył się im w nieskończoność.
Ich nienawiść do Brzeźnickiego narastała latarni. Sprytny i pazerny prawnik, a przy tym gorliwy arianin, przez lata wykorzystywał naiwność ojca braci Eliasza Arciszewskiego. Wyłudzał od niego pieniądze na rzecz zboru w Śmiglu. Kiedy w końcu Eliasz został bez gotówki, z kolei to Brzeźnicki pożyczał potrzebującemu pieniądze pod zastaw kolejnych wsi z rodowej domeny. Przychodziło mu to tym łatwiej, że tamten był także gorliwym bratem polskim, gotowym poświęcić wiele dla swej wspólnoty religijnej. I tak przez lata, kawałek po kawałku, niegdyś spory majątek Arciszewskich przechodził w ręce obrotnego palestranta. Wreszcie w ich posiadaniu pozostał jedynie dom rodzinny i niewielki skrawek ziemi. Jednak i te resztki były obciążone zobowiązaniami wobec Brzeźnickiego.
Z trzech synów Eliasza to Krzysztof nienawidził prawnika najbardziej. Parę lat wcześniej, z bezradnej złości, zaczął rozpowiadać, że Brzeźnicki nie jest szlachcicem. Publicznie nazywał go „Rzeźnickim" albo „synem rzeźnika". Było w tym sporo prawdy, ponieważ tamten swoje szlachectwo zdobył dzięki majątkowi i koneksjom. Jednak bogacz nie puścił tych zniewag mimo uszu. Sprawa wylądowała w kościańskim sądzie. Ten z kolei nakazał, by swoje szlachectwo udowodnił nie Brzeźnicki, ale Krzysztof Arciszewski.
Wyrok był świętą obrazą tego rodu, tym bardziej bolesną, że ich herbowe pochodzenie było powszechnie znane. Wzburzony młodzieniec wykonał polecenie sędziów. Nawet uzyskał potem całkiem spore zadośćuczynienie. Mimo zwycięstwa czuł się do głębi upokorzony. Dojrzewała w nim myśl o zemście. Przygasła na parę lat, po wyjeździe z domu, lecz gdy powrócił i dowiedział się o tragicznej sytuacji finansowej rodziców, odżyła ze zdwojoną siłą. Wściekły postanowił, że wymusi na Brzeźnickim zrzeczenie się majątku, jaki tamten podstępnie zdobył kosztem jego rodziny. Do pomysłu przekonał braci. I oto tego wiosennego poranka stał z nimi obok gościńca, nasłuchując tętentu koni i skrzypienia kół...
Wreszcie zza zakrętu wychylił się wóz wyładowany towarami, obok którego jechało czterech konnych. To był Brzeźnicki ze swoimi pachołkami. Arciszewscy i ich ludzie znienacka wyszli na drogę i otoczyli podróżnych. Wulgarnie nakazali prawnikowi zejść z bryczki na drogę. Jeszcze niedawno tak pewny siebie i elokwentny jurysta był blady jak kreda. Próbował mówić, ale sparaliżowany strachem wydawał z siebie tylko nieartykułowane głoski. Krzysztof patrzył na niego, sapiąc ze złości dłuższą chwilę, aż w końcu zawładnął nim niepohamowany gniew. Zręcznym szybkim ruchem zarzucił Brzeźnickiemu pętlę sznura na szyję. Ta zacisnęła się, przyduszając nieszczęśnika. Wtedy Arciszewski wsiadł na konia i ruszył, wraz ze swoją świtą, w kierunku pobliskiego Ponina, gdzie znajdował się plac, na którym tracono przestępców. Za sobą, w tumanach kurzu, ciągnęli na linie pojękującego prawnika.
W czasie drogi do wsi Krzysztof uspokoił się trochę. Gdy stanęli pod szubienicą, podszedł do Brzeźnickiego i poluzował mu pętlę. Zażądał, by zrzekł się wszystkich dóbr, jakie przez lata zabrał j ego rodzinie. Tamten, choć zmaltretowany i wystraszony, zdecydowanie odmówił. Chęć posiadania wzięła w nim górę nad rozsądkiem - nie wierzył, że może zginąć. To rozwścieczyło młodego Arciszewskiego na nowo. Kazał juryście jeszcze raz przemyśleć całą sytuację. Ten jednak trwał przy swoim. Krzysztof nie wytrzymał. Wypalił do niego z rusznicy. Po nim strzelił do rannego jego brat Eliasz, na następnie pozostali członkowie świty. Brzeźnicki dokonał.
Wciąż ogarnięty szałem Arciszewski podciął mu gardło nożem, następnie wyciągnął język i przybił go do szubienicy... Parę godzin później, wracając do domu ze swoimi towarzyszami, Krzysztof nie czuł jeszcze wyrzutów sumienia. Bardziej trapiło go to, że nie udało mu się wymusić na prawniku zwrotu majątku. Wiedział, że po takiej zbrodni nie będzie mógł już żyć w Rzeczypospolitej. Nie miał jednak pojęcia, iż los rzuci go aż na drugą półkulę, do tropikalnego Pernambuco, gdzie jego rycerska sława sięgnie zenitu.
Absolwent Rakowa
Arciszewscy byli starym szlacheckim rodem z Pomorza Gdańskiego. Do połowy XVI w. była to żarliwie katolicka rodzina, wśród której członków można było znaleźć min. Jakuba - kanonika i rektora Akademii Krakowskiej. Jednak i oni dali się ponieść fali reformacji, która przeszła przez Europę. Posłuch zyskały u nich idee głoszone przez arian, zwanych także brami polskimi. Odrzucali oni dogmat Trójcy Świętej. Ponadto jak na owe czasy głosili postulaty wręcz rewolucyjne. Chcieli, min., zniesienia poddaństwa chłopów i likwidacji kary śmierci. Poza tym potępiali posiadanie wielkich majątków i zakazywali swoim wyznawcom udziału w wojnach, nawet tych obronnych. By zademonstrować swój pacyfizm, niektórzy arianie nosili u pasa drewniane miecze. Taką właśnie broń nosił, o ironio, Eliasz Arciszewski, ojciec jednego z najsłynniejszych kondotierów siedemnastowiecznej Europy.
Matka naszego bohatera, Helena z Zakrzewskich, wywodziła się z pobożnej ariańskiej rodziny osiadłej w Wielkopolsce. Jej ojciec wyswatał ją z Eliaszem, który ze względu na swoją ortodoksję i dobre pochodzenie wydał mu się idealnym kandydatem. Po ślubie młodzi osiedli w Rogalinie. Tu przyszli na świat ich trzej synowie. Krzysztof urodził się 9 grudnia 1592 r.
Przyszły wojak był dość żywym i niesubordynowanym dzieckiem, ale nie miał kłopotów z nauką. Był inteligentny i łatwo przyswajał wiedzę. Ukończył kolejno dwie szkoły ariańskie. Najpierw uczył się w położonym nieopodal domu rodzinnego Śmiglu. Około 1610 r. wyjechał do Rakowa, by studiować w tamtejszej akademii, znanej z wysokiego poziomu nie tylko w Polsce, ale też całej ówczesnej Europie. Z pewnością w tym miejscu rozwinął swój intelekt i nabył umiejętności, które miały mu się najbardziej przydać w przyszłości. Nauczył się języków (łacina, francuski, włoski, niemiecki) i zgłębiał swoją wiedzę matematyczną. W parę lat później przeniósł się na uniwersytet we Frankfurcie nad Odrą, gdzie ukończył edukację około 1617 r. Wtedy wrócił do domu.
Dopiero wówczas Krzysztof zdał sobie sprawę z ruiny majątkowej, w jaką popadli jego rodzice. To w owym czasie zadarł po raz pierwszy z Brzeźnickim i musiał udowadniać przed sądem swoje szlachectwo.
Szpieg Radziwiłła
Państwo Arciszewscy byli zbyt biedni, by dać synom jakikolwiek majątek ziemski, z którego ci mogliby uczynić choćby maleńki przyczółek swej przyszłej fortuny. Dlatego też wysłali Krzysztofa, by szukał szczęścia na dworze Radziwiłłów. Ci wyznający kalwinizm litewscy magnaci chętnie przyjmowali na służbę innowierców. Wielkopolanin szybko zyskał zaufanie rezydującego w Birżach księcia Krzysztofa Radziwiłła. Ceniono go za oddanie i dyskrecję. Wysyłano go kilka razy w misjach szpiegowskich do Warszawy, by sondował stosunek króla Zygmunta III Wazy i jego otoczenia do litewskich oligarchów.
Poza tym to w szeregach wojsk swojego pana Krzysztof przeszedł swój chrzest bojowy. W styczniu 1622 r. brał udział w bitwie ze Szwedami pod Mitawą, gdzie wyróżnił się brawurą i walecznością.
Rzemiosło rycerskie
W rok później bracia Arciszewscy zamordowali Kacpra Brzeźnickiego. Po tym zajściu Krzysztof wraz z bratem Eliaszem uciekli pod skrzydła Radziwiłła - do Birż. Ten nie mógł ich jednak chronić. Trybunał koronny skazał rodzeństwo na wieczystą banicję i konfiskatę dóbr. Musieli uciekać z kraju. Książę wysłał ich do Holandii.
Bracia przypłynęli do Hagi w 1624 r. Niderlandy były wtedy najwyżej rozwiniętym naukowo, kulturalnie i gospodarczo krajem w Europie. Flota tego stosunkowo niewielkiego kraju zdominowała handel morski w Europie i niemal zmonopolizowała obrót dalekowschodnimi przyprawami (przede wszystkim drogocennymi wówczas goździkami i gałką muszkatołową). Jej kupcy zakładali faktorie na całym globie, docierając nawet do Japonii. Napędzana głównie przez ludzi morza prosperity szła w parze z rozwojem tamtejszych uniwersytetów i myśli technicznej. Inżynierowie holenderscy - przez lata walczący z nieustannie nastającymi na ich niepodległość Hiszpanam i - byli mistrzami w budowaniu twierdz i umacnianiu portów. Krzysztof podziwiał ich dokonania. Chciał posiąść ich wiedzę i umiejętności. Dlatego też zabrał się do nauki. Choć był skazany na kapryśnie spływające transfery gotówki i wiecznie zadłużony, to nie podejmował pracy. Całymi dniami analizował plany fortyfikacji i portów, wgryzał się w problemy taktyki wojennej oraz zapoznawał z nowymi rodzajami broni.
Jego ciekawość nie znała granic. By poznać podwodną strukturę umocnień w Scheveningen, Arciszewski najpewniej, na to wskazują jego listy, odbył spacer po dnie morskim. Prawdopodobnie pierwszy polski nurek mógł to zrobić w jedyny możliwy wówczas sposób, czyli przy użyciu skórzanego hełmu z przyczepioną do niego sztywną metalową rurką. Zresztą podczas swojej niebezpiecznej peregrynacji spotkała go dość niemiła przygoda. Nie dość, że zaplątał się w rybackie sieci, to jeszcze ukąsiła go jadowita ryba. Relacjonował potem w liście, że z bólu nie spał przez kilka nocy, a władzę w ręce odzyskał dopiero półtora tygodnia po wypadku. Po miesiącach zapoznawania się z teorią wojny przyszedł czas na praktykę. Arciszewski trafił do Europy Zachodniej w samym środku wojny trzydziestoletniej. Dlatego też pracy dla bitnych wojaków nie brakowało. W 1624 r. zaciągnął się w szeregi wojsk księcia Maurycego Orańskiego, które broniły Bredy przed Hiszpanami. Niestety, jego debiut w roli najemnika skończył się klęską - po 10 miesiącach oblężenia miasto padło.
Kierunek Pernambuco
W 1625 r. Arciszewski potajemnie wrócił do Polski. Odwiedził rodzinę, a potem udał się do Birż na dwór swego protektora. Liczył, że będzie mógł wziąć udział w kampanii przeciwko Szwedom. Krzysztof Radziwiłł miał wobec niego inne plany.
Powierzył mu kolejną tajną misję, tym razem we Francji. Prawdopodobnie chodziło o dopięcie intrygi zmierzającej do usunięcia Wazów z tronu polskiego. Litewscy kniaziowie radzi byli ujrzeć na tronie w Warszawie Gastona Orleańskiego, brata króla Francji Ludwika XIII. Jednak po jakimś czasie Zygmunt III przejrzał ich grę. Przejęto korespondencję pomiędzy Arciszewskim a księciem Radziwiłłem. W obliczu pełnej kompromitacji, by zachować twarz, protektor stanowczo odciął się od Krzysztofa i jego działań. Przez następne parę lat Wazowie i ich stronnictwo żywili do niego urazę jako do zdrajcy. Szczęśliwie jednak wielkopolski najemnik nie zamierzał wracać do ojczyzny. Jego obsesją stało się zdobycie sławy rycerskiej. Jak sam pisał, nie za bardzo się przejmował, u czyjego boku ją zdobędzie. Dość miał intryg dyplomatycznych. Chciał po prostu walczyć.
Pierwsza ku temu okazja nadarzyła mu się 1627 r. Wtedy zaciągnął się znów do wojsk holenderskich, które wsparły kardynała Richelieu w walce z hugenotami. Uczestniczył w oblężeniu La Rochelle, tak rozsławionym w książce Aleksandra Dumasa „Trzej muszkieterowie". Arciszewski zaprojektował i nadzorował budowę potężnej morskiej grobli, która odcięła oblężonych od dostaw żywności. Po paru miesiącach wygłodzona załoga musiała skapitulować. Poczynania polskiego oficera obserwował kwiat ówczesnego żołnierstwa europejskiego. Sława genialnego inżyniera rozniosła się po całym Starym Kontynencie. Ofertami kusili go niemieccy książęta szykujący się do wojny z Gustawem Adolfem i armia cesarza Habsburga. On jednak uważał, iż z troski o dobre imię swojego pana, księcia Radziwiłła, nie może brać udziału w wałkach w Europie. Dlatego też wybrał służbę w wojskach holenderskiej Kompanii Zachodnio-indyjskiej.
Biznes i muszkiet
Kompanię tę tworzyli kupcy, którzy otrzymali od władz Zjednoczonych Prowincji Niderlandów monopol na handel i kolonizację na obszarze obu Ameryk i Afryki Zachodniej. Był to odpowiednik dzisiejszej korporacji, tylko że wyposażonej w superuprawnienia - Kompania posiadała własną flotę, wojsko i mogła samodzielnie zawierać układy pokojowe. W czasie gdy Arciszewski podpisał z nią pierwszy kontrakt, głównym celem zarządu firmy było opanowanie zagłębia produkcji trzciny cukrowej w Brazylii - w owym czasie zaniedbanej przez Portugalczyków kolonii. Zarząd miał nadzieje, że z handlu tą słodką przyprawą, wówczas niezwykle pożądaną i drogą, będzie czerpał krociowe zyski.
Początki były obiecujące. W lutym 1630 r. holenderska flota pod dowództwem pułkownika Diederika van Waerdenburgha dotarła do wybrzeży Brazylii. Wśród paru tysięcy jego żołnierzy znajdował się, w randze kapitana, Krzysztof Arciszewski. Uchodził za specjalistę od oblężeń i forteli, dlatego też z miejsca dopuszczono go do obrad rady wojennej. Pierwszym celem Holendrów było zajęcie silnie ufortyfikowanej Olindy. Polak ustalił, że miasto jest niemal w ogóle zabezpieczone przed atakiem od strony lądu. Zasugerował, by flota angażowała uwagę obrońców ogniem dział od strony morza, podczas gdy piechota dokona desantu na ląd poza zasięgiem wzroku wroga i znienacka zaatakuje go w najczulsze miejsce. Tak też się stało. Wojska niderlandzkie przeprowadziły gwałtowny szturm i szybko opanowały Olindę, likwidując nieliczne punkty oporu zaskoczonych obrońców. Uskrzydleni swą wiktorią ruszyli od razu do kolejnego ataku i zajęli pobliskie Recife. W przeciągu następnych tygodni, również dzięki fortelom Arciszewskiego, udało się przejąć z rąk Portugalczyków kolejne forty. Holendrzy osiągnęli swój pierwszy cel - przyczółek do dalszej ofensywy został zdobyty.
Po paru miesiącach, gdy z metropolii przybyły do nich posiłki, znów ruszyli do ataku. Dowódcy holenderscy nie mogli sobie dać rady ze zdobyciem dobrze ufortyfikowanej strategicznej wyspy zwanej Itamaraka. Znów odwołano się do pomysłowości Wielkopolanina. Zamiast próby desantu, który mógł się skończyć krwawą łaźnią, Arciszewski nakazał budowę fortuna cyplu jak najdalej wysuniętym w stronę Itamarald. Stamtąd przez wiele dni, wraz ze swoimi ludźmi, uprzykrzał życie obrońcom wyspy silnym ogniem artyleryjskim. W końcu Portugalczycy musieli się poddać. Za ten sukces awansowano Polaka do stopnia majora.
Potem kariera Arciszewskiego w Brazylii jeszcze bardziej się rozwinęła. W uznaniu zasług w 1634 roku Kompania Zachodnio-indyjska mianowała go głównodowodzącym wojsk lądowych w tym kraju. Nie zawiódł zaufania kupców. Wyrwał z rąk Portugalczyków m.in. Arrayal i Porto Calvo. Co ciekawe, nie był jedynym Polakiem, który walczył w Brazylii. Wśród jego towarzyszy znajdowali się Władysław Wituski i Zygmunt Szkop.
Kłopoty Arciszewskiego zaczęły się, gdy gubernatorem posiadłości Kompanii w Brazylii został Jan Maurycy Nassau-Siegen, bratanek samego namiestnika Holandii. Nowy administrator niemal kompletnie go ignorował i czynił mu liczne afronty. Wreszcie doprowadził do wydalenia w 1639 r. polskiego oficera, już wtedy generała, z kolonii. Krzysztof Arciszewski wrócił do Holandii upokorzony i chory (dokuczała mu podagra).
W służbie króla
Nie wiemy dokładnie, czym zajmował się Arciszewski po powrocie do Amsterdamu. Może porządkował swoje szkice etnograficzne o brazylijskich Indianach, które potem w swojej pracy umieścił Gered Voss? Może realizował swoje poetyckie pasje? Pewne jest, że w 1646 r. wrócił do Polski. Władysław IV mianował go dowódcą artylerii koronnej.
Stary oficer niezbyt lubił tę urzędniczą robotę. Nudziły go ciągłe inspekcje arsenałów i twierdz. Z ciekawszych projektów udało mu się stworzyć most pontonowy, który miał ułatwiać przeprawę artylerii przez większe rzeki.
Arciszewski był już zmęczony chorobami i piętrzącymi się, w związku z wojną kozacką, obowiązkami. Do odejścia z armii ostatecznie skłoniła go haniebna, jego zdaniem, ugoda Zborowska, którą król podpisał z atamanem Chmielnickim.
Ostatnie lata życia spędził u krewnych ze strony ojca na wsi pod Gdańskiem. Zmarł w kwietniu 1656 r. Został pochowany w Lesznie. W kilka dni po pogrzebie trumna z jego ciałem spłonęła w pożarze, który wybuchł w czasie walk w mieście. Pamięć o najsławniejszym polskim najemniku i konkwistadorze nie ginie. Jego barwne losy stały się kanwą wielu powieści przygodowych i historycznych. Może teraz przyszedł czas na wysoko-budżetową adaptację filmową?