Urodziłem się 27 kwietnia 1931 roku w Poznaniu z ojca Mieczysława z zawodu urzędnika państwowego i matki Zenobii Gembickiej - pisał Krzysztof Trzciński, który już mając cztery lata - pod czujnym okiem mamy - uczył się gry na fortepianie. I nut, które poznał wcześniej niż litery. Wtedy też zaczęła kształtować się jego osobowość muzyczna. Bo słuch absolutny już miał. I talent też. - Przed wojną uczęszczałem do pierwszej klasy szkoły powszechnej - kontynuował w swoim życiorysie. Ze skromności nie dodał, że był wówczas najmłodszym słuchaczem poznańskiego konserwatorium. Miał osiem lat, a jego siostra Irena - sześć.
Wybuch II wojny światowej zastał rodzinę Trzcińskich nad morzem. Mieczysław był dyrektorem banku i musiał pilnie wracać do Poznania. Żona z dziećmi została na wakacjach. Nagle w nocy, ośmioletni Krzyś zaczął gorączkować. Z trudem udało się zbić temperaturę, ale najgorsze było to, że nie mógł chodzić. Rodzina w pośpiechu wróciła od Poznania, w którym na ratunek choremu chłopcu przyszedł profesor Wiktor Dega. Choroba Heinego-Medina - bo tak brzmiała diagnoza - choć zaleczona, pozostawiła po sobie pamiątkę. Odrobinę chudszą i krótszą jedną nogę. Na którą Krzysztof już zawsze będzie utykać.
Chwilę później rodziny pracowników banku wywieziono do Kutna. W trasie pociąg zbombardowano, a Trzcińscy wrócili do Poznania. Niestety, ich domu przy ulicy Działowej już nie było... Podobnie jak Bechsteina, na którym Krzysztof i Irena uczyli się grać. - W listopadzie 1939 roku zostałem wraz z rodzicami wysiedlony przez Niemców z Poznania do Częstochowy. Tam uczęszczałem na tajne komplety - pisał. A rodzice, w miarę możliwości, opłacali mu nadal prywatne lekcje muzyki. Taki talent nie mógł się przecież zmarnować.
- Chcąc pomóc rodzicom, pracowałem w charakterze chłopca do posyłek. Po wyzwoleniu Polski przez wojska radzieckie i polskie zacząłem uczęszczać do gimnazjum - czytamy w „Czasie Komedy”. W 1947 roku rozpoczął naukę w Miejskiej Szkole Muzycznej w Ostrowie Wielkopolskim. I zaczął interesować się muzyką taneczną i rozrywkową.
- Szybko awansowałem na członka szkolnego zespołu „Carioca”. Gimnazjum, do którego uczęszczałem, nieco przede mną ukończył znany kontrabasista jazzowy, Witek Kujawski. Często odwiedzał rodzinę w Ostrowie i gdy usłyszał o istnieniu orkiestry w swojej „budzie”, przyszedł do nas na próbę. Od niego dowiedziałem się, że wariacje, jakie na fortepianie zaprodukowałem mu po temacie „In The Mood”, są improwizacją jazzową. Odtąd zacząłem interesować się jazzem, szukać go w radio i… knajpach - wspominał w „Obywatelu Jazzu”.
Radia Luksemburg słuchał z Ireną. On, małomówny rudzielec z twarzą latem pokrytą piegami, i ona, wiecznie uśmiechnięta brunetka - ze słuchu - grali standardy jazzowe. - Interesowałem się muzyką poważną, potem taneczną, a w czasie studiów zacząłem grać muzykę jazzową zupełnie sam. Jedyną szkołą było radio - mówił.
Byli bardzo zżytym rodzeństwem, nawet wtedy, gdy siostra wyjechała do prywatnej szkoły Sacré Coeur w Pobiedziskach, często ją odwiedzał. Gdy ona tam zdobywała gruntowne wykształcenie i staranne wychowanie, Krzysztof w kwietniu 1950 roku zdał egzamin dojrzałości w liceum w Ostrowie Wielkopolskim. I dostał się na Akademię Medyczną w Poznaniu. Wybrał zawód lekarza, bo zdaniem matki musiał mieć porządny fach w ręku. Mógł też zostać... księdzem. Choć początkowo myślał o ortopedii, wybrał laryngologię.
Taki medyczny kierunek, trochę „bliższy” muzyce. W czasie studiów mieszkał u wujostwa na poznańskim Sołaczu, a kilka domów dalej jego przyjaciel Andrzej Orłowski - późniejszy mąż Ireny. Dużo się uczył, bo jak wspominała jego siostra - nie lubił być niedouczony. We wszystkim, co robił, musiał być perfekcyjny. Krzysztof Trzciński nigdy nie planował kariery jazzmana, myślał, że granie będzie tylko hobbistycznym zajęciem. Chciał oddać się pracy lekarza. Chorując od dziecka, napatrzył się na cierpienie i chciał innym przynosić ulgę. Studiując atlas anatomiczny, wkuwając łacińskie nazwy i zaliczając kolejne egzaminy, nie przypuszczał nawet, że pasja wygra z zawodem. I że to muzyka stanie się sensem jego życia.
Jeszcze będę kiedyś „komędą”!
W 1950 roku, podczas pobytu w Krakowie, po raz pierwszy wziął udział w jam session. Później grywał także na tych organizowanych - po kryjomu - w mieszkaniach. Bo w czasach stalinizmu władze komunistyczne zakazały grania jazzu jako muzyki niezgodnej z panującymi zasadami. Muzyki podejrzanej i diabolicznej. - „Koledzy! Korea płonie przy dźwiękach amerykańskiego jazzu, a kolega Trzciński ten jazz uprawia...!”- usłyszał kiedyś podczas jednego z zebrań Związku Młodzieży Polskiej, do którego należał. Z honorem oddał legitymację. W tamtych czasach Krzysztof zafascynowany był bebopem wykonywanym przez Andrzeja Trzaskowskiego. Nawiązał też współpracę z „Dixieland Band” Jerzego Grzewińskiego, a w latach 1952-1954 grał z zespołem „Melomani”. Występowali między innymi w Zakopanem, a także w Ustroniu Morskim, gdzie młody Trzciński załatwił im dwumiesięczny kontrakt w lokalu dancingowym „Ustronianka”.
Studia ukończył w 1955 roku i podjął pracę w klinice laryngologicznej w Poznaniu. Tam po raz pierwszy użył swojego artystycznego pseudonimu „Komeda”, aby ukryć powiązania i fascynacje jazzowe. Skąd taki pseudonim? W jednym z wywiadów Zofia Komedowa wspominała, że będąc dzieckiem, Krzysztof podczas zabawy w wojnę napisał kredą słowo „komęda”. Koledzy śmiali się z niego, że robi błędy ortograficzne, więc powiedział, że jeszcze będzie kiedyś „komędą”. Choć wtedy ta komenda bardziej z wojskiem mu się kojarzyła. - No i potem wziął sobie to za pseudonim - mówiła.
Słynny Trzciński i słynna Lachowa
Zofia Tittenbrun pochodziła z szanowanej rodziny. Gdy była w trzeciej klasie krakowskiego liceum, poślubiła Ludwika Lacha. Był od niej dziewięć lat starszy, handlował mięsem i walutą. Nielegalnie. By odciąć męża od szemranego towarzystwa, Zofia zdecydowała się na przeprowadzkę do Poznania. Tu w jednopokojowym mieszkaniu, kupionym przez jej mamę, zaczęli nowe życie. Ludwik poszedł do pracy, wykorzystując swój dyplom technika budowlanego. Ona dorabiała, szyjąc dla Cepelii.
Niestety, sielanka nie trwała długo. Lach coraz częściej znikał na całe noce i odnawiał swoje przestępcze kontakty. Ona nie mogła się z tym pogodzić. W trzecim miesiącu ciąży mąż pobił Zosię, więc uciekła do Krakowa. Niestety, motocykl prowadzony przez jej kolegę wpadł w poślizg i poroniła. Zgodziła się na powrót, mając nadzieję, że wszystko się ułoży. Niestety, popełniła błąd. Nigdy nie zaadaptowała się w Poznaniu. Nie lubiła tego miasta, gdyż było dla niej... zbyt poukładane. Po kilku miesiącach okazało się, że znowu jest w ciąży, ale i to nie uratowało jej małżeństwa z Lachem. Gdy ich syn Tomek miał kilka miesięcy, spakowała się i wróciła do Krakowa.
Jego klimat i jazz coraz bardziej ją wciągał. W 1954 roku, gdy powstał zespół „M176”, w którego składzie znaleźli się m.in. Andrzej Kurylewicz, Wanda Warska i Andrzej Trzaskowski, jazz zaczął wciągać Zosię coraz bardziej. Wiosną 1955 roku powstała Radiowa Orkiestra Ryszarda Damrosza „Błękitny jazz”, a latem tego roku Warszawska Estrada Jazzowa i radiowe Studio 55. To właśnie pod patronatem Studia 55 podczas Międzynarodowego Festiwalu Młodzieży i Studentów wystąpili „Melomani” z debiutującym pianistą Krzysztofem Trzcińskim, Kwintet Andrzeja Kurylewicza oraz zespół Jana Walaska. Od 1956 roku została prezesem Krakowskiego Klubu Jazzowego. Choć nie mieli funduszy, wyposażenia i instrumentów to mieli sporo zapału. Zosia całe biuro nosiła w torebce, była znakomitą organizatorką. Zaczęto o nią zabiegać. Została menedżerką zespołu Andrzeja Kurylewicza i Wandy Warskiej. Jej życie zawodowe kwitło...
Przełom nastąpił w czerwcu 1956 roku. Wtedy, na turnieju jazzowym, poznała Krzysztofa Trzcińskiego - Komedę. Gdy rozliczała imprezę w kawiarni Warszawianka, 8 czerwca 1956 roku, wczesnym popołudniem poznała Komedę. - O, to pan jest ten słynny Trzciński - zagadnęła, wręczając mu zapisany adres noclegu, zaliczkę i skierowanie do Jazz Klubu. - A pani jest ta słynna Lachowa - odparł Komeda, pytając, gdzie mógłby poćwiczyć.
Po występach chciała z nim porozmawiać. Wymknęli się z sali z butelką wina i poszli na skarpę pod Wawel. Krzysztof opowiadał jej wtedy o swojej miłości do jazzu, próbach i rozdarciu pomiędzy medycyną a muzyką. Od roku był praktykującym laryngologiem, ale chciał być jazzmanem. Zofia w wydanej niedawno książce „Nietakty - mój czas, mój jazz” wspomina, że znała wielu mężczyzn o ciekawych osobowościach, ale Krzysztof Komeda górował nad nimi jedną, wyjątkową cechą. Był nie tylko wrażliwym, utalentowanym artystą, ale i subtelnym, mądrym człowiekiem. Jego największym marzeniem było wtedy stworzenie własnego zespołu. - Powiedziałam: Ja ci pomogę w tym wszystkim - wspominała Zofia.
- Wiedzieliśmy, że będziemy razem. Krzysztof, będąc jednocześnie lekarzem i jazzmanem, był ciągle przemęczony. Praca w klinice laryngologicznej była wyczerpująca. Miał już pierwszy stopień specjalizacji, asystował przy operacjach. Do tego dochodziły dyżury całodobowe raz w tygodniu. Gdy wracał do domu, zjadał cokolwiek i oddawał się muzyce. Stawał się coraz częściej przedmiotem plotek. Swoją działalność artystyczną starał się ukryć przed szefem kliniki profesorem Aleksandrem Zakrzewskim, bo drażnił ustabilizowane, mieszczańskie środowisko lekarskie i psuł sobie renomę.
Pierwsze sukcesy Komedy
W 1956 roku Krzysztof założył „Sekstet Komedy”, z którym zadebiutował podczas otwarcia Oddziału Telewizji w Poznaniu. Pierwszy znaczący sukces grupa, grająca w składzie: Komeda, Jerzy Milian, Stanisław Pludra, Józef Stolarz, Jan „Ptaszyn” Wróblewski, Jan Zylber, odniosła na I Ogólnopolskim Festiwalu Muzyki Jazzowej w Sopocie. - Występ „Sekstetu Komedy” stał się wielkim wydarzeniem kulturalnym doby Odwilży i Października.
W tamtym roku doszło do przełomu, nagle w centrum odradzającej się kultury polskiej znalazła się potępiana przez władze muzyka jazzowa - wspomniał w jednym z wywiadów profesor Marek Hendrykowski, autor książki „Komeda”. I zaznaczył, że „zwrócono wtedy szczególną uwagę na tę szóstkę, której przewodził rudy okularnik”. Wszystkie gazety pełne były Komedy, w kilka dni stał się kimś niezwykle ważnym dla polskiej kultury. A skoro o gazetach mowa, nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o koncercie Komedy i jego muzyków w budynku przy ulicy Grunwaldzkiej 19, w siedzibie „Expressu Poznańskiego”. Dziś w tym budynku mieści się redakcja „Głosu Wielkopolskiego”.
Po roku działalności sekstetu terminy koncertów trzeba było już planować z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Nowe utwory prezentowali co dwa tygodnie w wieczornym bloku Polskiego Radia. Sukcesem był żywiołowy koncert w Auli UAM, sukcesem także był występ na II Ogólnopolskim Festiwalu Muzyki Jazzowej w Sopocie, gdzie rozszerzono ich do oktetu. Zaraz po tym występie otrzymali zaproszenie na VI Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów do Moskwy. Dali tam ogromną ilość koncertów, a w konkursie zespołów jazzowych zajęli drugie miejsce. Profesor Zakrzewski uważał, że jazz stoi na drodze do kariery medycznej laryngologa Trzcińskiego. Dlatego pod koniec września 1957 roku Komeda podjął męską decyzję i zrezygnował z kariery lekarza.
Krakowskie początki Komedów
Wtedy postanowili, że jak najszybciej przeniosą się do Krakowa. Zaczęli biedne, ale prawdziwie jazzowe życie. W 1958 roku, na dzień przed Zaduszkami, wzięli ślub. Chodziło o to, aby byli obecni wszyscy, którzy przyjadą na Zaduszki Jazzowe do Krakowa. Tego dnia zawarli też małżeństwo Andrzej Trzaskowski z Teresą Fersterową. Marian Eile w „Przekroju” skomentował ten fakt towarzyski tak: - Obaj panowie po raz pierwszy, obie panie po raz drugi. W następnym tygodniu w jednej z gazet ukazała się rozkładówka poświęcona ślubowi Komedów. Przyjęcie weselne odbyło się w Jazz Klubie.
Marsz Mendelssohna zaaranżowano na sześć saksofonów przez Andrzeja Kurylewicza. Gdy wrócili do domu na Grzegórzkach, zastali wyrysowaną przez Wiesława Dymnego pocztówkę z dwoma króliczkami tańczącymi na plaży pod palmą. Z wykaligrafowanym mottem: „Miłości, zdrówka i pogody tutaj mieszkają Komedowie”. Mekką krakowskiej młodzieży była wtedy Piwnica pod Baranami. Bywał tam także Karol Wojtyła. Raz był nawet na koncercie Komedy.
Warszawskie kuszenie mistrza
Stolica, jak wielu, kusiła też Komedów. Tam było wszystko: ministerstwa, Pagart, ZAiKS i międzynarodowe lotnisko. Najpierw doWarszawy pojechała Zosia. Zorientować się w sytuacji. I poszukać mieszkania dla siebie, Krzysztofa i małego Tomka. Ojczym i pasierb do końca trzymali sztamę. Zofia Komedowa wspominała: - Jak się pobieraliśmy, to zastrzegł, że nie chce mieć dzieci. Powiedział: „Ty już masz dziecko i ono będzie nasze”. Długo szukali mieszkania w Warszawie, bo nikt nie chciał lokatora z pianinem. Własne znaleźli dzięki malarce Alicji Wahl. Niestety, telefon podłączono im tam dopiero po roku. Dlatego, by załatwiać biurowe sprawy, Zosia codziennie przesiadywała - od godziny w pół do pierwszej do drugiej - w kawiarni PIW, przy ulicy Foksal. Tam był telefon, a ona była przecież matką, żoną, krawcową, kucharką, sekretarką, impresariem. Nie było im łatwo, dlatego u przyjaciółki wynajęła mały pokój, gdzie zaczęła dorabiać szyciem.
Krzysztof poza koncertowaniem coraz więcej komponował. Łatwo przychodziło mu pisanie piosenek. Odizolowany od świata, dniami i nocami siedział przy fortepianie. Mimo to był dobrze zorganizowany. Rano po wyjściu Tomka do szkoły brał kąpiel i w szlafroku jadł śniadanie. Dwa jajka na miękko w szklance, kajzerkę z masłem i kawę lub herbatę z mlekiem. Potem zasiadał w pracowni, rozkładał papier nutowy i ustawiał mikrofon. Zapisane nuty stawiał na półce pod klawiaturą. Gdy zaczynał pracę, zamykał się w swoim hermetycznym świecie i trudno go było stamtąd wyciągnąć. Odrywał się tylko na posiłki. Pracę przerywał jedynie na Wielkanoc i Boże Narodzenie, bo uwielbiał święta rodzinne.
Uwielbiał gości. W życiu codziennym był bardzo naturalny, życzliwy. Nie było w nim zawiści i zazdrości. Od początku pobytu w Warszawie Komeda grał w „Stodole”, w zespole Janusza Zabieglińskiego. Dobrym zwyczajem było wówczas, że w sylwestra po zakończeniu występów muzycy z rodzinami spotykali się w Stodole i wtedy dopiero dla nich zaczynał się bal jazzowy. Ważnym miejscem dla jazzmana był też klub Hybrydy, choć pomieszczenie było małe, to Komeda czuł się tam znakomicie.
Miał swój fortepian, na którym mógł grać. I mógł grać to, co chciał, czyli jazz kameralny. Lata 60. XX wieku uznaje Zofia Komedo-wa za najszczęśliwszy okres wspólnego życia z Krzysztofem. Mieli stabilizację finansową, mogli spełniać marzenia, wyjeżdżając zimą na narty, a latem nad Adriatyk. Kochali się. Byli prawdziwą rodziną.
Niewinny, filmowy czarodziej
„- Komeda!” „- Obecny!” - krzyczał z ekranu telewizora Tadeusz Łomnicki, grający Bazylego, ekscentrycznego lekarza-jazzmana w filmie Andrzeja Wajdy „Niewinni czarodzieje” z 1960 roku. Grał trochę Komedę w pożyczonym od niego swetrze. Nawet włosy mu ostrzygli i rozjaśnili, by był podobny do Krzysztofa. Zofia przyznaje, że nigdy nie lubiła tego filmu. Jej zdaniem jest nieprawdziwy ze względu na dialogi. Są sztuczne. - Nigdy nie mówiliśmy takim językiem. Byliśmy naturalni, szczerzy, prości jak jazz, o ile się go rozumie - mówiła Zofia Komedowa. Przygotowując się do roli, Łomnicki często ich odwiedzał. Uczył się ich zachowań. Brał lekcje gry na perkusji. A Komeda pisał do tego filmu muzykę. - To nie jest zwierciadlana biografia znanego muzyka, ale wiele cech bohatera, którego widzimy na ekranie, żywo przypomina sylwetkę, styl, życiorys i legendę Komedy - wyjaśniał w jednym z wywiadów profesor Marek Hendrykowski.
Bo Komeda ogólnie był filmowy - wydawał się stworzony do pisania dla kina. Jako muzyk filmowy zadebiutował w 1958 roku. Zafascynowany jego grą reżyser Jerzy Skolimowski polecił go swojemu początkującemu koledze Romanowi Polańskiemu jako kompozytora do etiudy filmowej „Dwaj ludzie z szafą”. Komeda zgodził się bez wahania, od tamtej chwili stale komponował do filmów Polańskiego i kilku innych reżyserów.
Jest autorem muzyki do takich filmów jak „Nóż w wodzie”, „Matnia”, „Dziecko Rosemary” Romana Polańskiego, „Do widzenia, do jutra” Janusza Morgensterna czy „Bariery” Jerzego Skolimowskiego. W sumie napisał muzykę do 65 filmów. Począwszy od 1962 roku, Komeda pisał i nagrywał pięć-sześć kompozycji do filmów rocznie. Najpierw wyjeżdżał Krzysztof, a do niego dojeżdżała Zosia, wynajmując mieszkanie lub tani hotel. Co dwa-trzy tygodnie leciała do domu do Warszawy, sprawdzić, co się dzieje.
Od kołysanki do kołysanki
Na trzy tygodnie wcześniej niż planował, tuż przed Bożym Narodzeniem 1967 roku, Komeda wyruszył do Hollywood, gdzie miał przygotować muzykę do filmu Romana Polańskiego „Dziecko Rosemary”. Zosia pojechała w ślad za nim w końcu stycznia 1968 roku. Film był już wtedy w fazie wstępnego montażu. Komeda pracował w ogromnym napięciu i oświadczył żonie, że chce pozostać w Los Angeles. Zosia nie doczekała premiery. Krzysztof nie miał dla niej czasu, więc wolała wyjechać. Po wszystkim mieli porozmawiać, gdzie chcą żyć w Polsce, Europie czy w Ameryce. W Hollywood Komeda poznał Marka Hłaskę. Przyjaźń muzyka i pisarza kwitła z dnia na dzień. Niestety, któregoś dnia pijani szli wzdłuż skarpy. Nie wiadomo dokładnie, jak to się stało, ale Komeda osunął się z niej. Dlatego, że utykał, a może dlatego, że Marek Hłasko miał go szturchnąć łokciem - nie wiadomo. Pewne jest to, że pisarz próbował go ratować i wniósł na górę. Choć kompozytora odwieziono do szpitala, wyszedł na własne żądanie.
Z krwiakiem mózgu. Hłasko będzie wyrzucał potem sobie, że to jego wina. - Jeśli Krzysio umrze, to ja też - mówił. Jakiś czas później nieprzytomnego Komedę odwieziono do szpitala. Był w śpiączce. Po trzech tygodniach od wypadku powiadomiono o nim Zosię. Komedowa natychmiast przeleciała do Los Angeles i zabrała męża do Polski. Żył jeszcze pięć dni. Umarł 23 kwietnia 1969 roku w Warszawie.
Roman Polański tak wspomina Komedę: - Kiedy poznałem go bliżej, zdałem sobie sprawę, że jego rezerwa jest oznaką chorobliwej nieśmiałości, pancerzem, pod którym kryje się łagodność i niezwykła inteligencja. - Krzysiu zaczął życie kołysanką i kołysanką skończył. Pierwszą, piękną z „Dwóch ludzi z szafą”, skomponował przy mnie. Mieli wtedy próbę z zespołem w Poznaniu. Nagle zgasło światło. Cisza, tylko on cichutko brzdąkał. Ja powiedziałam: „To śliczne”. A on: „Co ty, tak mi się tylko udało, bo nastrój taki” - wspominała Zofia Komedowa.