Chciałoby się rzec: Noblesse oblige, bo nie tylko tytułowa „Inteligencja polska XIX i XX wieku” zobowiązuje, ale zobowiązują też sponsorzy w postaci aż trzech fundacji: im. Stefana Batorego, im. Leona Kronenberga i Współpracy Polsko-Niemieckiej. Bog trojcu liubit, więc udało się: w roku 1997 wyszła książka na kredowym papierze, w dużym formacie, w dopieszczonej graficznie formie. Wśród autorów Jerzy Jedlicki, Andrzej Mencwel, Krystyna Kersten… No, po prostu inteligencja polska, sami o sobie…
A temat to delikatny, polityczny. Bo zaraz po wojnie polskiej przedwojennej inteligencji zarzucano, że stoi z boku, nie włącza się w nurt pozytywnych zmian, nie chce się przyjaźnić z ZSRR. Że kultywuje swe mieszczańskie lub drobnoszlacheckie tradycje, zalatujące konserwatyzmem i zaściankiem. Że bruździ i dalej chce zajmować przewodnią rolę w narodzie, podczas gdy przewodnia rola w budowie społeczeństwa socjalistycznego została już obsadzona i zinstytucjonalizowana. Niedobitkom tej dawnej inteligencji dano jednak szansę. Przecież można było poprzeć, do partii wstąpić, o Stalinie wierszem napisać, a prozą do oficera prowadzącego… Byli tacy, co z tej szansy skorzystali. Nie rozjechał ich walec historii. Zrobili błyskotliwe kariery w obozie władzy, a jak wiatr powiał inaczej, to potem i w obozie opozycji.
Z tematem inteligencji rozprawiał się zaraz po wojnie socjolog Józef Chałasiński (szybko awansowany na profesora), postulując przezwyciężenie skostniałych inteligenckich wzorców i budowę nowej, „demokratycznej” inteligencji, której dźwignią miał być „awans społeczny” (jego autorski termin). I tak się stało: punkty preferencyjne na uczelnie, przynależność partyjna i odpowiednie bodźce behawioralne dały z czasem pożądany efekt. Najlepszy jednak efekt dało takie przedefiniowanie terminu, które inteligentem automatycznie czyniło człowieka z dyplomem wyższej uczelni i wykonującego określony zawód. Wystarczyło zatem zadbać o właściwą rekrutację na studia i właściwy dobór kadr. A „kadry są wszystkim” - jak to słusznie stwierdził Stalin. Tak wytworzony inteligent kształcił potem sobie podobnych inteligentów i proces „demokratyzacji” inteligencji, kadry naukowej, świata kultury, autorytetów i wzorców zachowań postępował w zaplanowanym, pożądanym kierunku. Inteligent nie musiał oznaczać już inteligentnego, lecz z pewnością wykształconego. Choćby na wieczorowych kursach marksizmu-leninizmu.
Po latach odezwał się inny socjolog, Ludwik Dorn, wprowadzając do obiegu swój własny (także autorski) termin: „wykształciuchy”. Oj, dostało mu się od inteligencji polskiej za atakowanie inteligencji polskiej! Dostało! No, ale kto nią w końcu jest? Trzeba zajrzeć do książki. Patrzę na fotografię: „Pięćdziesięciolecie urodzin znanego ekonomisty prof. Włodzimierza Brusa”. W prywatnym mieszkaniu siedzi Włodzimierz Brus - mąż ppłk Heleny Wolińskiej, stalinowiec, który decydował o awansach naukowych w Polsce, a potem opozycjonista, ale już w Oksfordzie. I tajny współpracownik STASI. Obok niego profesorowie: Witold Kula, Władysław Bieńkowski, Edward Lipiński, Jan Strzelecki, Stefan Żółkiewski. Każdy z innej dziedziny, każdy inteligent. O! Jest jeszcze jeden. Chyba wydawca go przeoczył, bo brak w podpisie. Ten nie siedzi. Wisi na ścianie nad nimi wszystkimi, na małym obrazku. Też Włodzimierz. Też inteligent. Lenin!